POPRZEDNIA STRONA

Nowe  kłamstwa Grossa

Leszek Żebrowski

Nasz Dziennik 5-6 stycznia 2008, Nr 4 (3021)

W przyszłym tygodniu ukaże się w wydawnictwie "Znak" polska wersja nowej książki Jana Tomasza Grossa "Strach" ("Fear: Anti-Semitism in Poland After Auschwitz"). W związku z tym warto przypomnieć dotychczasowe "zasługi" tego autora w zakłamywaniu stosunków polsko-żydowskich, pokazywanych przez niego w stereotypowy, płaski i nieobiektywny sposób.

Gross to autor bardzo już w Polsce znany. Ale to nie jest historyk i nie uczone pisze dzieła, bo nie posługuje się odpowiednimi dla tej profesji narzędziami. Historyk stara się odpowiedzieć na generalne pytanie, jak to kiedyś było. Gross historii nie bada, lecz opowiada o niej po swojemu i każe nam wierzyć, że wszystko było właśnie tak, jak w jego narracji. W tym celu maksymalnie upraszcza i spłaszcza swoje wywody, unika konfrontacji i starannego badania źródeł, przyjmuje za oczywistość wszystko to, co mu pasuje, a odrzuca - przez analogię - wszystko to, co mogłoby jego wywody podać w wątpliwość, a nawet ośmieszyć. Aby wzmocnić swoją pozycję i osłabić jakąkolwiek polemikę, powołuje się na swe rzekome "objawienia" (jakże więc spierać się z "jurodiwym" naukowcem?). Drogę ma już w Polsce przetartą poprzednimi broszurkami, w tym opowieścią własnej, skrajnej wersji o wydarzeniach w Jedwabnem 10 lipca 1941 r., którą nagłośnił się sam i został nagłośniony przez bardzo przyjazne mu siły (J.T. Gross, Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000 - publikacja natychmiast obsypana prestiżowymi nagrodami i entuzjastycznymi recenzjami).
Ponieważ profesjonalni historycy natychmiast wychwycili jego ignoranckie podejście do źródeł, Gross orzekł, że jego książeczka jest "publikacją naukową, napisaną w oparciu o dostępną dokumentację przedmiotu i skrupulatne badania. (...) łatwo stwierdzić, że jest ona opatrzona przypisami i odnośnikami" (wypowiedź J.T. Grossa w portalu Gazeta.pl, 17 maja 2001 r.). Z czymś takim nie da się polemizować...

Przerwana ekshumacja
Jego barwna wersja, sprzeczna z udowodnionymi faktami (nawet w ułomnym śledztwie przeprowadzonym przez Instytut Pamięci Narodowej), funkcjonuje w świecie jako jedynie wiarygodna. Przypomnijmy - brzmi ona następująco: 10 lipca 1941 roku, po dwóch tygodniach po wejściu Niemców na te tereny (gdy ich władza już okrzepła), wszyscy Polacy mieszkający wówczas w Jedwabnem dopuścili się samodzielnie (a nawet wbrew stanowczemu stanowisku okupacyjnych władz niemieckich!) okrutnej zbrodni na Żydach. "Połowa zabiła połowę" - twierdzi Gross i ma z tego wynikać, że wszyscy polscy mieszkańcy miasteczka (i najbliższej okolicy) wymordowali 1600 Żydów. I wymienia dwie główne przyczyny tego stanu rzeczy - odwieczny "polski antysemityzm", mający oczywiście chrześcijańskie podłoże, który mógł się w pełni objawić w wyniku nazistowskiej okupacji, oraz prymitywna chęć rabunku, która była tak wielka, że pchała tubylców do każdej zbrodni.
To wszystko powinno oczywiście wyjaśnić śledztwo uwzględniające staranne badanie dowodów oraz pozwalające na ustalenie stanu faktycznego. Do tego niezbędne było przeprowadzenie ekshumacji. Stały, ogromny postęp medycyny sądowej i nowe, rewelacyjne osiągnięcia kryminalistyki mogły dać dokładną odpowiedź na większość podstawowych pytań. Przede wszystkim - ile było faktycznie ofiar oraz w jaki sposób zadano im śmierć, co mogło przesądzić o dalszym biegu wypadków. Niestety, stało się inaczej. Kulisy tych niezrozumiałych - w kontekście światowej histerii - wydarzeń ujawnił na łamach "Rzeczpospolitej (z 10 lipca 2001 r.) archeolog prof. Andrzej Kola, który stał na czele ekipy ekshumacyjnej w Jedwabnem: "Otrzymaliśmy zlecenie na prace archeologiczno-ekshumacyjne. Archeologiczne to zbadanie stodoły, jej wnętrza i obrzeża. Drugim zadaniem miały być prace ekshumacyjne na użytek prowadzonego śledztwa. Eksploracja grobu, czyli zdjęcie nadkładu, odsłonięcie szczątków, wypreparowanie ich i podniesienie dla badań antropologicznych i z zakresu medycyny sądowej. Dopiero po 10 dniach naszego tam pobytu zapadła decyzja, że ekshumacji właściwej nie będzie".
Przypomnijmy - decyzja zapadła wtedy, gdy ujawniono pierwsze wielkie rozbieżności między stanem faktycznym a opowieściami Grossa. Pierwszą z nich była szacunkowa liczba ofiar wahająca się od 150 do 300 osób, czyli 5 do 10 razy mniej, niż miało to wynikać z rzekomo wiarygodnych relacji żydowskich. Druga, nie mniej ważna, dotyczyła wykluczenia podstawowego motywu, jaki, zdaniem Grossa, miał kierować sprawcami. Z nagle przerwanej ekshumacji wynikało bowiem, że nie było żadnego rabunku - wprost przeciwnie, przy ciałach ofiar znaleziono nie tylko przedmioty codziennego użytku oraz klucze do domostw, ale też ślubne obrączki, dużą liczbę monet (polskich srebrnych i kilkanaście carskich złotych pięcio- i dziesięciorublówek), zegarki kieszonkowe, złotą bransoletę, złotą spinkę do tałesu itd.
I wreszcie, skoro Niemców miało tam nie być, to skąd w obrębie spalonej stodoły wzięły się liczne łuski, w tym, jak ujawnił prof. Kola, "pewna część łusek, tych z mosiądzu, miała na spłonce wybitą datę 1939", a więc odpada tłumaczenie, jakoby pochodziły one ze znacznie późniejszego okresu (rzekomo miały być wyprodukowane po 1942 r.)? I dalej: "były też łuski znalezione w mogile, np. jedna od mauzera leżącego pod głową z pomnika Lenina. Należy je wiązać z wypadkami 10 lipca 1941 roku. Leżały na głębokości nie mniej niż 60 centymetrów. Musiały dostać się tam wtedy, kiedy powstawał grób. Nie mogły tam zostać wciśnięte później.
W grobie zewnętrznym, ponad szczątkami w układzie anatomicznym, znaleźliśmy, odsiewając spalone kości od ziemi, pocisk pistoletowy kalibru 9 mm. A właściwie był to tylko zewnętrzny płaszcz pocisku, niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł w miękkiej tkance. Następnie tkanka spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił się".
Powyższe informacje, na co na ogół nie zwraca się uwagi, całkowicie wykluczają znane i wykorzystane w śledztwie relacje żydowskie, które są w dodatku złożone nie tyle przez świadków wydarzeń (choć większość z nich tak się określała i za takich uznał ich Gross), ale przez osoby, które słyszały to z którejś ręki, czyli też nie od bezpośrednich świadków. Natomiast - i to powinno być znacznie staranniej przeanalizowane - uwiarygodniają one przynajmniej część relacji polskich świadków, którzy (w odróżnieniu od żydowskich) przecież byli na miejscu i dość wiernie opisali przebieg wypadków.
A "świadkowie" Grossa? Należy do nich np. Całka Migdał z Urugwaju, z którego Gross zrobił kobietę (!), która, według niego, miała być naocznym świadkiem zbrodni. Tymczasem Migdał w liście z 29 grudnia 1947 roku, przesłanym do Ministerstwa Sprawiedliwości, wyraźnie napisał: "Jestem z miasteczka Jedwabne, pow. Łomża, woj. Białystockie. Już 10 lat jak opuściłem miasteczko, pozostawiając matkę, siostrę, szwagra i dwu siostrzeńców (...)".
Od umorzenia śledztwa w sprawie zbrodni w Jedwabnem mija już pięć lat. Uzasadnienie umorzenia jest dostępne wyłącznie na stronach internetowych IPN, natomiast w innej, bardziej dostępnej formie nie zostało do dziś opublikowane. Co więcej, końcowy raport prof. Andrzeja Koli z (nie)przeprowadzonej ekshumacji do dziś w ogóle nie jest znany opinii publicznej, choć dla tamtego śledztwa powinien to być materiał pierwszorzędny, albowiem dotyczył nie luźnych opowieści i przypowieści (a dużo takich znalazło się w materiałach opublikowanych przez IPN), ale ustaleń zweryfikowanych uznanymi sądownie metodami naukowymi.

Zbrodni dokonali Niemcy
Ale dziś wiemy o tej sprawie jeszcze więcej. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na te wczesne relacje żydowskie, które zostały pominięte przez Grossa i które nie były wykorzystane w śledztwie. Są one kolejnym potwierdzeniem tezy, że zbrodni dokonali Niemcy, wykorzystując do tego niektórych miejscowych Polaków. Oto np. z pamiętnika pisanego przez Michaela Maika już podczas wojny wynika, że było właśnie tak: "Z Jedwabnego i Radziłowa przybyli [żydowscy] uchodźcy, którzy przypadkowo uszli z życiem i widzieli to piekło na własnej oczy i odczuli je na własnej skórze. Z pomocą miejscowych chłopów, Niemcy zebrali na rynku Żydów z tych miejsc, z rabinem i przywódcami społeczności na czele. Najpierw pobili ich brutalnie i zmusili do zawinięcia się w rytualne opaski tallitot, do skakania i tańczenia przy akompaniamencie śpiewów. Wszystko to odbywało się pod nieustającym gradem uderzeń pałkami i smagań gumowymi biczami. Na koniec wepchnęli wszystkich Żydów, cały czas bijąc ich i kopiąc, do długiej stodoły, a następnie podpalili ją z ludźmi wewnątrz. To był koniec Jedwabnego i Radziłowa" (zob. Michael Maik, Deliverance: The Diary of Michael Maik: A True Story, Kedumim, Israel: Keterpress Enterprises, 2004, s. 38-39). Ten pamiętnik był opublikowany po raz pierwszy w księdze pamięci miasteczka Sokoły (pow. Wysokie Mazowieckie) w języku jidysz (Tel Aviv 1962).
Uciekinierów z Jedwabnego było znacznie więcej i roznieśli oni tragiczną wiadomość po bliższej i dalszej okolicy. Ryvka Kaizer zetknęła się z nimi w Tykocinie: "Po zniszczeniu Tykocina dotarła do nas najokropniejsza wiadomość. Przynieśli ją uciekinierzy z Jedwabnego i Radziłowa, którzy cudem ocaleli z okropnej katastrofy, której byli świadkami. Tam to Niemcy przy pomocy miejscowych chłopów zebrali na placu targowym całą żydowską ludność na czele z rabinem i przywódcami duchowymi. Na początku ich wyszydzano, rabinów i przywódców zmuszono do założenia tałesów i tefilin, a także byli zmuszani do śpiewu i tańca. Później wszyscy Żydzi zostali zamknięci w ogromnej stodole, którą chłop specjalnie przeznaczył do tego celu i zostali spaleni żywcem. Tak stało się w Jedwabnem i w Radziłowie" (Sefer zikaron li-kedoshe Sokoli: Sokoler yisker-bukh, red. Mosheh Grosman, Tel Aviv 1962; cytat z relacji Ryvki Kaizer znajduje się na stronie 64 rozdziału pt. "Khurbn Sokoli" [Zniszczenie Sokołowa], s. 35-215, autor: Michael Maik).
Co ciekawe, relację Ryvki Kaizer wykorzystał rabin Juliusz L. Baker w "Księdze pamięci Jedwabnego" (Sefer Jedwabne: Historiya ve-zikaron [Yedwabne: History and Memorial Book] red. Julius L. Baker, Jacob L. Baker Jerusalem - New York: The Yedwabner Societies in Israel and the United States of America, 1980. The Destruction of the Jewish Community of Yedwabne, Poland, autor: Rabbi Julius L. Baker, s. 88-89). Ale wykorzystał tak, że zrobił z niej - niezgodnie z prawdą - bezpośredniego świadka oraz przerobił twórczo Niemców na "gojów" (co jest u Żydów niezwykle obraźliwym określeniem dotyczącym chrześcijan): "Kobieta o nazwisku Rivke Kaizer z Wizny uciekła z placu targowego w Jedwabnem. W księdze pamiątkowej miasta Sokoły wydrukowanej w Tel Awiwie w 1962, opowiada ona, że po zagładzie społeczności żydowskiej w Tykocinie, uciekinierzy z Jedwabnego i Radziłowa przynieśli ze sobą wieści o tamtejszych wypadkach. Goje rozkazali wszystkim Żydom, wraz z rabinem i przywódcami lokalnych społeczności, zebrać się na placu targowym. Tam kazali im ubrać tałesy i tefilin oraz kazali im tańczyć i śpiewać. Potem zamknęli ich w dużej stodole koło żydowskiego cmentarza. Wtedy ściany stodoły zostały polane benzyną i podpalone. Wszyscy spłonęli żywcem. Niech Bóg pomści ich krew".
Ta przerobiona na doraźny użytek relacja stanowi jeszcze jeden dowód, że wszelkie tego typu opowieści, traktowane później jako źródła, należy traktować niezwykle ostrożnie.
O decydującej i bezpośredniej roli Niemców opowiada też mieszkaniec Ostrołęki Hersz Cukierman (po wojnie jako Harold Zissman). Jesienią 1939 roku przedostał się on do swych krewnych w Jedwabnem, skąd wkrótce został wysiedlony (wraz z innymi uciekinierami). Trafił do Dereczyna, gdzie latem 1941 roku dotarli Żydzi z Jedwabnego i opowiadali, co przeżyli: "Później niektórzy Żydzi, którzy uciekli z Jedwabnego opowiedzieli nam, że gdy Niemcy tylko weszli do miasta, zapędzili wszystkich Żydów do stodoły i podpalili ją. Ktokolwiek usiłował z niej się wydostać, został wystrzelany z karabinów maszynowych" (Harold Zissman, The Warriors: My Life As a Jewish Soviet Partisan (Syracuse, New York: Syracuse University Press, 2005, s. 42). A więc mamy też potwierdzenie, że Niemcy używali broni maszynowej, co tłumaczy tak liczną obecność łusek w obrębie stodoły i wokół niej.
Dziś wiemy, że podstawowa teza Grossa o tym, jakoby cała polska społeczność brała udział (w różnej zresztą formie) w mordowaniu Żydów, jest całkowicie nieprawdziwa. Z ustaleń śledztwa wynika przecież, że wraz z przyjezdnymi spoza Jedwabnego mogło to być około 40 osób. Nieprawdziwa jest liczba zabitych Żydów także dlatego, że według ostatniego sowieckiego spisu ludności, tuż przed wejściem Niemców było ich tam zaledwie 562. Należy więc postawić zasadnicze pytanie: skoro tak dużo osób tej narodowości to wcieleni do Armii Czerwonej, aresztowani i zesłani na Syberię (także za czyny kryminalne) zbiegowie z wycofującymi się Sowietami, uciekinierzy z miasteczka tuż przed 10 lipca 1941 roku oraz w tym dniu - to ile naprawdę było ofiar? A przecież należy doliczyć do żywych także tych, których tego dnia Polacy przechowali w miasteczku lub w jego okolicach, narażając własne życie. Do listopada 1942 roku, czyli do czasu, gdy Niemcy zarządzili ich ostateczne przeniesienie (głównie do getta w Łomży), w Jedwabnem mieszkało jeszcze około 150 miejscowych Żydów. Czyli uratowanych tego dnia było zapewne niewielu mniej niż zamordowanych, a może nawet i więcej!
Są jeszcze inne potwierdzenia sprawczej i decydującej roli Niemców, które tu należy przypomnieć. Na przykład mówi o tym relacja Antoniego Wyrzykowskiego, który przechował i ocalił grupę Żydów z Jedwabnego do zakończenia wojny. Wyrzykowski stwierdził, że zbrodni dokonali "Niemcy przy pomocy niektórych Polaków" (Zeznanie nr 5825 z 2 maja 1962 r., Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego). A także zeznanie (z 1949 roku) wysokiego funkcjonariusza SS w Białymstoku Waldemara Macholla (szefa referatu IV A3). Żydowski historyk Szymon Datner ocenił je niezwykle wysoko: "Dzięki wyjaśnieniom Macholla można było określić rolę 'grup operacyjnych' w okresie administracji wojskowej (czerwiec - lipiec 1941) jako głównych wykonawców lub inicjatorów rzezi ludności żydowskiej w miejscowościach: Białystok, Radziłów, Jedwabne, Wąsosz i in." (Sz. Datner, Niemiecki okupacyjny aparat bezpieczeństwa w okręgu białostockim (1941-1944) w świetle materiałów niemieckich [opracowania Waldemara Macholla], "Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce", XV, Warszawa 1965).

Kłamstwa i manipulacje Grossa
Najnowsza książeczka Jana Tomasza Grossa to "Strach. Antysemityzm w Polsce po Auschwitz" ("Fear. Anti-Semitism in Poland After Auschwitz. An Essay in Historical Interpretation"), wydana w prestiżowym wydawnictwie Random House w czerwcu 2006 roku. Tym razem pretekstem jego rozważań są niewyjaśnione po dziś dzień wydarzenia, jakie miały miejsce w Kielcach w lipcu 1946 roku. Gross, wiedząc, jak łatwo mu poszło poprzednim razem i jak wielka jest siła sprzyjających mu lewicowych i liberalnych mediów (które są skłonne nagłośnić i poprzeć każde jego głupstwo i każde kłamstwo), wysilił się jeszcze mniej. Tym razem obarczył zbiorową winą kilkanaście tysięcy Polaków, mieszkańców ówczesnych Kielc. I choć ta teza stalinowskiej propagandy została już dawno skompromitowana i odrzucona, dla Grossa jest jednak bardzo przydatna.
Wchodzą tu w grę wspólne interesy: "Strach" Grossa skierowany jest, tak jak poprzednio "Sąsiedzi", przeciwko Kościołowi katolickiemu. To przeciwko Kościołowi autor wytacza najcięższe armaty. Ostoją Kościoła jest lud, ten jest więc ciemny i równie nienawistny. Jedyni pozytywni bohaterowie Grossa to oczywiście lewicowi ("liberalni") intelektualiści, którzy wiedli w Polsce Ludowej dostatnie, wygodne i bezpieczne życie, w nieskrępowany sposób kolaborując z komunistami, popierając i uzasadniając ich zbrodniczą ideologię. Już poprzednio Adam Michnik uznał, że broszurką o Jedwabnem Gross "wpisuje się w długi szereg najświetniejszych polskich intelektualistów, począwszy od Mickiewicza i Słowackiego, a kończąc na Gombrowiczu i Miłoszu (...)" (A. Michnik, Rachunek polskiego sumienia, "Rzeczpospolita" 5 IX 2001). Teraz niechybnie Gross stanie w tej hierarchii wprost obok samego Michnika.
Gross bezceremonialnie wywraca wszelkie dotychczasowe pojęcia o obu okupacjach (niemieckiej i sowieckiej). To Polacy masowo kolaborowali z oboma zaborcami i Polacy sami zbudowali sobie komunizm, a bardzo pomocny w tym procederze okazał się "polski" aparat bezpieczeństwa, szczególnie UB. Nie było więc kolaboracji żydowskiej (bo to tylko wymysł ciemnych antysemitów). To, co Polacy zachowali w pamięci na ten temat, to "próba zatarcia w tej samej pamięci kolaboracji polskich chłopów i mieszkańców małych miasteczek z nazistami". Czyżby więc Polacy powoływali "swoje" Polenraty i służby porządkowe, które pilnowały w nich interesów okupanta? Czemu nie - to zagadnienie może być kolejnym szokującym odkryciem, jeśli nie samego Grossa, to jakiegoś jego następcy.
Gross całkowicie milczy o komunistycznych bandach na Kresach Wschodnich we wrześniu 1939 roku, które zamordowały (niekiedy w szczególnie okrutny sposób) od kilku do kilkunastu tysięcy polskich obywateli: ziemian, oficerów i żołnierzy, urzędników państwowych, policjantów, nauczycieli. Nie było dla niego takich zjawisk, jak tworzenie "czerwonych milicji" - tworzonych nie tylko pod nadzorem NKWD, ale też niemieckich, nazistowskich sił bezpieczeństwa, jak choćby w Kobryniu czy Lubomlu, gdzie obok czerwonych komunistycznych szmat powiewały również szmaty czerwone ze swastyką.
A wielonarodowościowe UB? Z tym również ten poczytny autor radzi sobie w prosty sposób. Powołuje się mianowicie na przestarzałe, powierzchowne badania prof. Andrzeja Paczkowskiego sprzed wielu lat i uważa, że olbrzymią większość tego aparatu stanowili Polacy. Ale przecież już wiemy z dokładnych badań, przeprowadzonych niedawno przez IPN, że aż 37,1 proc. funkcjonariuszy kierowniczego aparatu (od stanowiska naczelnika wzwyż) stanowili osobnicy pochodzenia żydowskiego. Polacy zaś (lub przez analogię: "funkcjonariusze polskiego pochodzenia"), na tle dominujących mniejszości narodowych, byli tam po prostu... narodową mniejszością. Ale to Żydzi są dla Grossa po wojnie ofiarami komunistycznej dyktatury. I na nic tu się zdadzą wyliczenia, ilu z nich wchodziło w skład Biura Politycznego i Komitetu Centralnego partii komunistycznej, jej struktur wojewódzkich i lokalnych, administracji państwowej, kręgów kierowniczych wojska, milicji, KBW itd. To wszystko nie jest ważne, bo to są argumenty "antysemickie". Ważne są natomiast metodologiczne imperatywy badawcze "odkryte" przez Grossa. W "Sąsiadach" uznał, że należy zmienić metodologię historii w podejściu do badań holokaustu: "Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu, powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą". W "Strachu" poszedł dalej: "(...) musimy uznać, że to szeroko rozpowszechniona wśród zwykłych Polaków aprobata nazistowskiej eksterminacji Żydów mogła wywołać taką bezduszność".
I mamy kolejne odwrócenie ról. Meldunki polskich organizacji niepodległościowych z okresu po ponownym wkroczeniu Sowietów na ziemie polskie (od początku 1944 roku) zawierają bardzo dużo dramatycznych wprost informacji o roli, jaką odgrywa mniejszość żydowska w kolaboracji z "nowym" okupantem i denuncjacjach Polaków. O ich roli w tworzącym się aparacie bezpieczeństwa, jego bezwzględnych metodach i represjach niekiedy nie mniejszych niż za okupacji niemieckiej. Tu Gross ma wyjątkowo proste wytłumaczenie: "Żydzi byli tak przerażający i niebezpieczni dla Polaków nie z powodu tego, co Polakom zrobili, lecz z powodu tego, co Polacy zrobili Żydom". A więc Polacy bali się Żydów, to prawda, ale przyczyna ich strachu miała być zupełnie inna.
Rozumując w ten sposób, bardzo łatwo dojść do wniosku, że działalność Romkowskiego, Mietkowskiego, Fejgina, Różańskiego, Światły, Czaplickiego czy Brystygierowej była jak najbardziej uzasadniona - to się po prostu Polakom należało, prawda?

Kto rabował mienie Polaków
Dając tak drastyczne tło, Gross może już twierdzić, że po wojnie dla resztek ocalałych Żydów nic się właściwie nie zmieniło: Polacy nadal ich zabijali, robiąc to ze strachu, że ich wojenne zbrodnie wyjdą na jaw (tu już jest wyraźne oskarżenie o współudział w holokauście), dla oczywistej dla nich przyjemności oraz z powodu, który dla tych jego rozważań staje się najbardziej istotny, czyli z chęci rabunku ich mienia. Przy tym ostatnim motywie zostańmy nieco dłużej. Wiemy, że podczas masowych wywózek Polaków przez Sowietów w latach 1939-1941 zostawało po nich jakieś mienie. Co się z nim działo, to je zagarniał? Przy okazji omawiania sprawy Jedwabnego i ujawniania związanych z tym źródeł i relacji, co nieco wyszło na jaw.
Spora część ludności żydowskiej pod okupacją sowiecką zachowywała się bardzo nieprzyjaźnie wobec Polaków. Nie był to drobny margines, pojedyncze jednostki, ale skala tego zjawiska mocno zapisała się w pamięci wywożonych na Sybir nieszczęśników. Są to źródła o tyle wiarygodne, że zostały spisane na ogół na gorąco, nie po kilku czy kilkudziesięciu latach. Oto typowe przykłady:
"Spisy wyborców odbywały się [tak] że pisali całą rodzinę jak starych tak i małoletnich (...) NKWD było w ruchu nie dano wprzód iść do kościoła, a zmuszano oddać wprzód głos (...). Naganiacze byli miejscowi żydzi i donosiciele, po ulicach chodziły patrole z karabinami, ludność pod taką groźbą była bierna (...)" (Relacja Mariana Łojewskiego z Jedwabnego, Archiwum Hoovera, USA); "Armię Czerwoną przyjmowali żydzi, którzy pobudowali bramy. Zmienili władzę starą, a zaprowadzili nową z pośród ludności miejscowej (żydzi i komuniści). Aresztowano policję, nauczycielstwo. Nałożyli podatki, pozabierali ziemię, bydło i rozdzielili biedniejszym. Rewizje odbywały się u zamożniejszych gospodarzy, zabierali meble, ubranie i rzeczy wartościowe, a po kilku dniach w nocy cicho aresztowali. Na zebrania zabierali siłą - opornych uznawali za tzw. wreditiela, aresztowali. (...) Komisja składała się z wojskowych i żydów i tamtejszych komunistów" (Relacja Józefa Rybickiego z Jedwabnego, jw.); "Zaraz po wkroczeniu Armii Sowieckiej samorzutnie powstał komitet miejski, składający się z komunistów polskich (przewodniczący polak Krystowczyk Czesław, członkowie byli zaś żydzi), milicja składała się też z żydów komunistów" (Relacja Tadeusza Kiełczewskiego z Jedwabnego, jw.); "Przed każdem aresztowaniem, które były wyłącznie nocą, przyjeżdżało kilku 'bojców' i miejscowa milicja, składająca się przeważnie z naszych żydków, otaczała dom aresztowanego, kilku wchodziło do mieszkania, aresztowanemu każą położyć się na podłogę; jeden przykłada broń do głowy, reszta natomiast przeprowadza szczegółową rewizję, zabierają wszystkie dokumenta, fotografie i wszystkie papiery (...)" (Relacja Antoniego Bledziewskiego ze wsi Makowskie, gm. Jedwabne, jw.).
W ten sposób część mienia wywożonych przechodziła nie na własność sowieckiego państwa, ale stanowiła samowolną gratyfikację miejscowych organizatorów deportacji, wśród których Żydzi nie należeli przecież do wyjątków. Swoistą moralność odnośnie do cudzego mienia i nieskrywanej pogardy do miejscowej ludności tych ziem zawiera np. relacja Meira Pekera w księdze pamięci Bielska Podlaskiego: "(...) Kiedy Rosjanie uciekli z miasta w wielkim pośpiechu, zostawili magazyny pełne towarów i żywności. Żydzi zabrali z tych składów różne artykuły na czarną godzinę - wszyscy wiedzieliśmy, że nadejdą gorsze czasy. Poza tym, gdybyśmy nie wzięli tych porzuconych dóbr, rozgrabiliby je chłopi lub złodzieje" (cyt. za: http://www.jewishgen.org/yizkor/Bielsk/Bie002.html#Ghetto). Chłopi, choć przecież mieszkańcy tych ziem, tak drastycznie uciskani pod sowiecką okupacją, znaczą dla Meira Pekera tyle, ile złodzieje i w obawie przed tym, aby jakiekolwiek towary nie wpadły w ich ręce, należało je jakoś "zabezpieczyć". Gdyby to wpadło w polskie ręce, to już byłaby "grabież"...
Także przy okazji badania sprawy Jedwabnego wyszedł na jaw masowy powojenny proceder handlowania mieniem pozostałym po eksterminowanych Żydach. Brali w tym udział nie tylko członkowie bliższej i dalszej rodziny ofiar (co byłoby zrozumiałe), ale przede wszystkim całkiem dla nich obcy ludzie, często nawet mieszkańcy zupełnie innych miejscowości, a patronat nad tym sprawowali prominentni funkcjonariusze UB (w Łomży był to szef PUBP, kpt. Eliasz Trokenheim). Przy pomocy fałszywych świadków stosunkowo łatwo udawało się hochsztaplerom wchodzić w posiadanie pozostawionego mienia. Przejmowano i szybko sprzedawano wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Sprzedawano nie tylko domy i place, ale też miejsca kultu. Czy w innych stronach Polski było inaczej? Czy Żydzi mieli utrudnioną drogę do reprywatyzacji tego, co podczas wojny zagarnęli Niemcy? To ciekawe zagadnienie nie tylko ekonomiczne i moralne (na tle tego, jak władze komunistyczne brutalnie pozbawiały własności obywateli polskiego pochodzenia), ale i badawcze. Warto byłoby zrobić takie studium, oparte na rzetelnych badaniach, aby ustalić raz na zawsze, jak to naprawdę było. Inaczej znowu pozostajemy w kręgach domysłów, pomówień i dowolnych opowieści.

Antypolonizm w natarciu
Polskie wydanie "Strachu" ukaże się w przyszłym tygodniu. "Intelektualiści" i "autorytety" już zacierają ręce - pójdą przecież w ruch liczne listy poparcia i potępienia, temat ten będzie nośny medialnie co najmniej przez kilka następnych lat, a pisanie z pozycji doskonale im znanych ("po linii i na bazie") to dla nich pestka. Przećwiczyli to doskonale w tzw. minionym okresie i podczas ostatniego osiemnastolecia.
Ileż teraz będzie "nowych" argumentów na rzecz ujawniania "polskiego antysemityzmu" i konieczności jego zwalczania wszelkimi środkami (ma się rozumieć, że wszelkimi). Nikt nie neguje, że antysemityzm jest na świecie, a sporadyczne przejawy mogą mieć miejsce w Polsce. Ale to właśnie tu Żydzi od setek lat znajdowali bezpieczne schronienie, tworząc sobie taki świat, jaki nadawały im szczególne przywileje w okresie I i II Rzeczypospolitej. Na tle tego, co się działo z Żydami w świecie, Polska i Polacy nie mają szczególnych powodów do wstydu. Dziś zjawisko skrajnego antysemityzmu funkcjonuje przede wszystkim w peryferyjnych pisemkach bez znaczenia, o których istnieniu przeciętny obywatel nie ma żadnego pojęcia. Ale jak się czyta Grossa i jego cmokierów, to aż strach się bać, taką wieje grozą z polskich ulic i z polskich domów, a także z polskich umysłów, przeżartych złowrogą nienawiścią.
I jeszcze jedno: nie ma w Polsce zjawiska instytucjonalnego antysemityzmu oraz jego propagatorów w kręgach przywódczych państwa i społeczeństwa. Istnienia czegoś takiego nawet nie można sobie wyobrazić. Mamy natomiast w świecie przerażające zjawisko oskarżania Polaków o wszystko, co najgorsze, przypisywania nam współudziału w holokauście i upiornych zachowań po zakończeniu działań wojennych. Głoszą to nie marginalne jednostki, lecz wpływowi rabini i intelektualiści, politycy i ludzie kultury. I tylko czasami słychać z tamtej strony cichy głos sprzeciwu, natychmiast tłumiony nowymi "rewelacjami". Książka Grossa nie wnosi pod tym względem absolutnie nic nowego i po prostu powiela wszystkie tandetne stereotypy masowej literatury holokaustu. Nowością jest natomiast to, że teraz takie rzeczy ukazują się w Polsce i po polsku, a wszelkie profesjonalne polemiki i demaskowanie zawartych w niej kłamstw i przekręceń zostaną całkowicie zignorowane.
Kierunek entuzjastycznych ocen wyznaczył już Elie Wiesel na łamach "Washington Post", pisząc, że "wszystko co niskie, prymitywne, nikczemne i ohydne w zwierzęciu człowieczym, jest pokazane bez ogródek i zanalizowane na stronach tej książki". Nietrudno zauważyć, że nawet zastosowany język ma tu symboliczne znaczenie: "zwierzę człowiecze" to po prostu bydlę i tak należy je traktować. Jest tu wielka kwantyfikacja, w której podmiotem są wszyscy Polacy, którzy po prostu "wykluczyli się z cywilizacji" - jak napisała jedna z amerykańskich recenzentek nowego dziełka Jana Tomasza Grossa. Inny amerykański profesor w równie entuzjastycznej recenzji wyraża to bez żadnych skrupułów: "'Strach' bierze pod ostrzał cały naród".
Wszystko staje się jasne. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, aby usłużni cmokierzy głośno wołali: "Gross do Nobla!". I pozostaje tylko pytanie: co właściwie zrobić z Polakami, którzy najwyraźniej nie pasują do współczesnego świata?

Leszek Żebrowski