POPRZEDNIA STRONA

Okrutni oświeceni 

Andrzej Janecki

Kasata zakonu jezuitów w dobie oświecenia była logiczną konsekwencją działań i pełnym zwycięstwem stronnictwa "filozoficznego". W zdumienie jednak wprawia fakt, że egzekutorami zakonu okazały się arcykatolickie monarchie i papiestwo. Ten samobójczy gest ośrodków władzy absolutnej przyśpieszył, być może, czas rewolucji, która nadeszła dwadzieścia lat później i zmiotła je na zawsze

Jest taki przejmujący fragment w filmie Rolanda Joffégo Misja, kiedy kardynał wizytujący stworzoną przez jezuitów osadę Guaranów mówi: "Przyjechałem, byście nie opierali się przekazaniu misji Portugalczykom. Jeśli jezuici opowiedzą się przeciwko Portugalczykom, zostaną wypędzeni z Portugalii, później z Hiszpanii, Francji i Italii. Jeżeli zakon chce przetrwać, musi poświęcić tutejsze misje". Zakonnik nie odpowiada dostojnikowi, ale mówi do indiańskiego dziecka - które do niego podeszło - że zostaje z Indianami, łamiąc tym samym śluby posłuszeństwa.Misje lub też - jak je nazywano w tamtych czasach - redukcje jezuickie stanowiły w Ameryce Południowej obszary, gdzie chroniono Indian przed kolonizatorami, widzącymi w nich darmowy rezerwuar niewolniczej siły roboczej. Funkcjonowały na obszarach granicznych kolonii hiszpańskich jako swoiste autonomiczne republiki, których warstwę przywódczą stanowili pospołu zakonnicy i arystokracja plemienna Indian Guaranów. W XVIII wieku nie tylko odnosiły niezwykłe sukcesy w godnym cywilizowaniu tubylców, ale także stały się miejscem swoistego cudu gospodarczego. Misje, których struktura gospodarcza wzorowana była na średniowiecznych opactwach, osiągnały ogromne zyski dzięki uprawie "hierba", krzewu herbaty paragwajskiej (herba mate). Tak duże, że wśród chciwych i bezwzględnych portugalskich plantatorów w Brazylii zrodziła się legenda o kopalniach złota eksploatowanych przez "ojczulków". Mało tego, redukcje stały się dla nich istotną konkurencją na lokalnych i międzynarodowych rynkach, czego nie mogli znieść.

Argumenty te znalazły zrozumienie u trzech "oświeconych" polityków, którzy zdobyli dominujący wpływ na politykę dworów w Lizbonie, Madrycie i Paryżu. Byli to: markiz de Pombal, hrabia de Aranda i książę de Choiseul. W 1750 roku zawarto układ zwany granicznym, na mocy którego Hiszpania odzyskała bazę w Colonii del Sacramento nad Rio de la Plata, a Lizbona dostała w niepodzielne władanie siedem jezuickich redukcji. Jak można się było spodziewać, Indianie stawili zbrojny opór wspólnej wyprawie hiszpańsko-portugalskiej - w latach 1754-56 toczyła się regularna wojna. Tubylcy, wspomagani - a być może nawet dowodzeni - przez przynajmniej dziesięciu jezuitów, którzy z nimi pozostali, bynajmniej nie przypominali hordy neolitycznych myśliwych i kilkakrotnie udało im się zadać klęskę portugalskim grenadierom i dragonom. Ostatecznie ulegli jednak w walnej bitwie pod Caybate, gdzie zginęło ich ponad dziesięć tysięcy, a tylko stu pięćdziesięciu dostało się do niewoli. Jezuitom, ich protektorom i nauczycielom, przyszło jednak zapłacić rachunki i odebrać potężne ciosy za republikę Guaranów nie w puszczach Ameryki, ale w Europie.

Towarzystwo międzynarodowe

Towarzystwo Jezusowe nazywano czasami przednią strażą Kościoła lub też jego zewnętrznymi okopami, swoistym przedmurzem. Zniszczenie zakonu otwierało wrogom drogę do jego wnętrza.

Jezuici byli bowiem potęgą. Generał Towarzystwa Jezusowego miał pod swoją komendą 700 kolegiów, 170 seminariów, 270 misji, 1500 kościołów i ponad 24 tysiące zakonników. W XVIII wieku jezuici rozwinęli jeszcze swoją działalność szkolną i wydawniczą, poszerzając swoje wpływy. Dla oświeceniowej "republiki literackiej" stali się głównym konkurentem w sprawowaniu rządu dusz elity tamtych czasów. Tym groźniejszym, że czasami lepiej wykształconym w naukach przyrodniczych niż sami "filozofowie". Ale głównym ich przeciwnikiem stało się krzepnące państwo narodowe, którego ideę i praktykę sformułowali francuscy pierwsi ministrowie: Richelieu i Mazarin.

Zakon nigdy nawet nie myślał o ograniczaniu się do narodowego podwórka; byłoby to sprzeczne z jego najgłębszymi zasadami. Ale duch czasów był już inny.

Jezuici stawali się coraz mniej potrzebni. Za nacjonalizmem podążała bowiem sekularyzacja państwa. Jeszcze Ludwik XIV zwykł był słuchać swego spowiednika, ale już Ludwik XV i Ludwik XVI to władcy zupełnie świeccy, nawet w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Pozycję spowiedników zajęli u ich boku filozofowie, literaci i radykałowie, którzy już niedługo swoje pomysły zapragnęli wprowadzić w czyn. Dla jezuitów była to mieszanka zabójcza.

W sieci spisków

Atak na zakon rozpoczął się w Portugalii, tam gdzie Ignacy Loyola znalazł pierwszych koronowanych protektorów - Jana III i Katarzynę. Ale w połowie XVIII stulecia panował zepsuty władca Józef Emanuel I, za którego rzeczywistą władzę sprawował markiz Sebastiano Jose de Pombal. Człowiek zdolny, ambitny, ale też brutalny i cyniczny. W zasadzie trudno ustalić źródło jego nienawiści do jezuitów. Na pewno jako stronnik "filozofów" pogardzał nimi na równi z francuskimi autorami Encyklopedii. Być może przyczynił się do tego jego długotrwały pobyt w Anglii, której przywódcy polityczni uważali członków Towarzystwa za swoich osobistych nieprzyjaciół. Najpewniej jednak przyczyną jego nienawiści była "wojna redukcyjna" z Indianami. Wszystko to wystarczyło, aby uknuć misterny spisek, w którego rezultacie wypędzono jezuitów z Portugalii i jej kolonii. Jako pretekst posłużył sfingowany przez policję Pombala zamach na monarchę, gdy ten wracał od markizy de Tavora, swej kochanki. Represje spadły na całą rodzinę królewskiej faworyty, ale tylko po to, by jej członkowie na torturach wskazali jezuitów jako podżegaczy zamachu. Mimo że później - w czasie procesu - matka, ojciec i dalsza rodzina nieszczęsnej markizy odwołali swoje zeznania przeciwko jezuitom, Pombal rozpoczął represje wobec zakonu. Aresztowano trzech członków Towarzystwa, w tym byłego spowiednika królowej, ojca Malagridę, który miał już osiemdziesiąt dwa lata. W więzieniu, poddany torturom, składał zeznania pod dyktando przesłuchujących, które posłużyły do wytoczenia mu procesu... o herezję. Starzec został spalony na stosie. Jego czterystu portugalskich konfratrów deportowano do państwa papieskiego, a setki misjonarzy w Brazylii wtrącono do lochów w Belém.

Francuskojęzyczne gazety, czytane w całej Europie, prezentowały tylko antyjezuickie materiały odpowiednio spreparowane przez ludzi markiza. Stąd też zapewne bierze początek czarna legenda zakonu. Także we Francji.Nieco łagodniejszy przebieg miała akcja przeciwko jezuitom we Francji, ale tam również zaczęło się od spraw kolonialnych. Antoni de Lawalette, generalny prokurator zakonu, prowadził rozległe interesy handlowe na Martynice. Odbywało się to, co prawda, wbrew woli władz zakonnych, ale gdy przedsiębiorca w habicie zbankrutował (1760), po tym jak Anglicy zagarnęli jego statki, to właśnie do jezuitów ruszyli wierzyciele, domagając się zwrotu należności. Ojciec de Neuville, przełożony paryskich jezuitów, ani nie poczuwał się do długów Lawaletty, ani też nie miał środków, by je zwrócić, i oddał sprawę pod obrady parlamentu paryskiego (najwyższy sąd królewski). Był to jego życiowy błąd, parlament bowiem zdominowali wówczas janseniści, mający swoje porachunki z jezuitami, oraz masoni. Proces z zakresu prawa handlowego szybko zmienił się w rozprawę o charakterze politycznym o z góry ustalonym wyroku. W sierpniu 1762 roku parlament wydał dekret o rozwiązaniu Towarzystwa we Francji.

Ojcowie nie znaleźli poparcia na królewskim dworze, ponieważ tam decyzje w tej sprawie podejmowała za króla jego faworyta markiza Jeanne Antoinette de Pompadur, zwolenniczka filozofów, której nieopatrznie pewien jezuita odmówił rozgrzeszenia z powodów powszechnie znanych. Tak więc księża musieli oddać swój majątek państwu i opuścić szkoły, które stworzyli. Znaleźli się na bruku. W Tuluzie tytułem odszkodowania przyznano im dietę w wysokości po 12 sou dziennie, podczas gdy posiłki galerników warte były 5 sou więcej.

Zdradziła nawet Hiszpania

Wydawało się, że w tym okrutnym dla jezuitów czasie jedynym przyjaznym dla nich państwem będzie Hiszpania. Wszakże zakon miał właśnie hiszpańskie korzenie, a władca Karol III był - w odróżnieniu od swego francuskiego kuzyna - człowiekiem pobożnym i, jak się wydawało, szczerze oddanym Kościołowi. Okazało się, że nawet taką osobistość można skłonić do ataku na zakon i samo papiestwo, wystarczy ją tylko poddać swoistemu praniu mózgu, w którym weźmie udział kilku najbliższych przyjaciół i doradców oskarżających o całe zło tego świata ludzi w czerni. Tak więc osobisty przyjaciel Karola, prawoznawca Tanucci, chcąc uczynić z władcy wzorowego "oświeconego despotę", ciągle ostrzegał go przed jezuitami, widząc w nich element sprzeciwiający się centralizmowi państwowemu. Królewski pierwszy minister, neapolitańczyk Esquilacce, oskarżył zakon o podżeganie do buntu mieszkańców Madrytu, gdy tymczasem do tego desperackiego kroku pchnął ich dziwaczny zakaz noszenia peleryny i sombrera, stroju ponoć sprzyjającego spiskom. "Bunt kapeluszy" uciszyli wpływowi w stolicy jezuici, ale wystarczyła odrobina cynizmu, by właśnie im przypisano inspirację.

I wreszcie najzdolniejszy - prezydent Rady Kastylii hrabia Pedro de Aranda, wolterianin, mason i zwolennik proangielskiej polityki Hiszpanii (znów ci Anglicy! - przy kasacie jezuitów zawsze to ich wyraźnie widać w tle), zadał cios ostateczny. Zadbał, aby królowi przedłożono rzekomy list generała jezuitów ojca Ricciego, w którym zawiadamia on swego korespondenta, że udało mu się zgromadzić dokumenty bezspornie dowodzące, iż Karol III jest dzieckiem z nieprawego łoża. Fałszerstwa dokonano prawdopodobnie we Francji i, trzeba przyznać, trafiono wyjątkowo celnie. Matka króla, Elżbieta Farnese, z gracją manipulowała swoim mężem Filipem V w sprawach państwowych, ale sama ulegała zbytnim wpływom niejakiego Giulia Alberoniego, pochodzącego - tak jak ona - z Italii. Dawało to powody do wielu plotek.

To jedno wystarczyło do wywołania gwałtownej reakcji króla, który w iście pombalowskim stylu rozprawił się z "oszczerczymi" jezuitami. Na kwiecień 1767 roku przygotowano potężną akcję policyjną, w wyniku której deportowano do Państwa Kościelnego 6 tysięcy zakonników. I właśnie tam miał rozegrać się ostatni akt dramatu, "pchnięcie szpadą", które Towarzystwo Jezusowe otrzymało z papieskiej ręki.

Klemens XIII przez cały czas trwania konfliktu brał stronę jezuitów. Na znak protestu odmawiał przez pewien czas przyjmowania w swoich portach statków z transportami deportowanych. Wystosował list do króla Karola, w którym zaklinał władcę, by ten podał choćby jeden rzetelny powód wypędzenia jezuitów ze swego imperium. Otrzymał kuriozalną odpowiedź, w której król uznał spisek za tak odrażający, że samo pisanie o nim jest zbyt wstrętne. Klemens nie miał wątpliwości co do niewinności jezuitów i jak mógł brał ich w obronę i udzielał wsparcia. Ale, niestety, zmarł na początku lutego 1769 roku.

Konklawe zdominowane przez ambasadorów wrogich mocarstw doprowadziło do wybrania papieża wrogiego jezuitom, kardynała Ganganellego. Co więcej, dostojny elekt w zamian za gwarancję wyboru zobowiązał się na piśmie przedstawicielowi Hiszpanii, że "sumiennie zniszczy Towarzystwo Jezusowe". Stawszy się duchowym zakładnikiem hiszpańskiego dworu, Klemens XIV, bo takie przyjął imię, wywiązał się ze swoich zobowiązań aż nadto dobrze. Brewe o kasacie jezuitów papież podpisał 21 lipca 1773 roku ołówkiem w półmroku na parapecie okiennym. Ponoć później dręczyły go wyrzuty sumienia. Gdy zmarł dwa lata po tych wypadkach, liberalne dwory, janseniści i opinia parlamentarna skłonne były wystąpić o jego kanonizację. A jezuici? Odrodzili się już czterdzieści lat później, ale nigdy nie osiągnęli dawnej potęgi. Za to metody walki ideologicznych przeciwników z potężnym zakonem - jakże nowoczesne - stały się interesującym wzorem dla tych wszystkich, którzy zechcieli rywalizować na tym świecie z Panem Bogiem.