STRONA GŁÓWNA

Dwa spotkania dwóch wrogów

ZENON  ANDRZEJEWSKI

"Rankiem 18 maja 1944 roku, kiedy starszy ułan Leon Szczepulski i wachmistrz Antoni Wróblewski wkraczali na dziedziniec klasztoru na Monte Cassino, powitał ich posąg św. Benedykta, z urwaną pociskiem głowa, i uroczysta cisza. Na dany znak, że nikogo nie ma, nadbiegła reszta patrolu z dowódcą ppor. Kazimierza Gurbielem. Starszy ułan Wilhelm Wadas dopadł na wpółotwartej furty i krzyknąl: Hande hoch oder ich schiesse! Po chwili, z rękami podniesionymi w górę, zaczęli wychodzić niemieccy spadochroniarze: zmaltretowani do ostatnich granic wytrzymałości, w bandażach, obdarci, brudni, nie goleni chyba od tygodni... 'Bohaterowie z Krety', spod Stalingradu i Oriony. Dobierany kwiat nordyckiej młodzieży -Nibelungi. Niemieckie półbogi..." 

 napisał o nich Melchior Wańkowicz.

Było ich osiemnastu. - Gdy zobaczyli orły, zbledli. Powiedziałem im przez Wadasa, który był tłumaczem, że nie strzelamy do jeńców. Poczęstowaliśmy ich papierosami. Poleciłem plutonowemu Zapotocznemu i starszemu ułanowi Wadasowi, aby odprowadzili ich do kwatery dowództwa pułku... - wspomniał po latach ppor. Gurbiel. -Potem zszedłem schodkami do podziemi i znalazłem się w krypcie św. Benedykta. Niemcy urządzili tutaj lazaret. Przy ołtarzu, wśród skrzyń napełnionych trupami, na złocistych ornatach leżało jeszcze trzech ciężko rannych młodych spadochroniarzy, chłopców nieledwie. Odchodzący koledzy pozostawili przy nich chleb, wodę i konserwy. W workach i plecakach poupychane były pokrwawione szczątki niemieckich żołnierzy, których w czasie walk nie sposób było pochować. Panował niesamowity zaduch i smród... Spotkanie zwyciężonych i zwycięzców. Ppor. Gurbiel kazał swoim ułanom tych nieszczęśników opatrzyć, dać im papierosy i przydzielił im niemieckiego sanitariusza.

Jednym z trzech wziętych do niewoli spadochroniarzy był obergefreiter Robert Frettlohr. Po południu, gdy patrol ppor. Gurbiela już dawno opuścił klasztor, Frettlohr, wraz i innymi rannym i jeńcami, przewieziony został do szpitala w Arversa k. Neapolu, a następnie ewakuowany na dalsze leczenie do USA.  Niedługo też wojował ppor. Gurbiel. Po morderczych walkach o Piedimonte brał udział w kampanii adriatyckiej i 7 lipca 1944, pod Capella San Ignazio, stracił nogę. Z trudem przystosował się do życia w cywilu. Kiedy się zaś ożenił, otworzył w Glasgow sklep z galanterią skórzaną. Później przyszła na świat córka Grażyna. Po osiemnastoletnim pobycie w Wielkiej Brytanii wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Ale i tam było ciężko, i aby zarobić na życie imał się różnych zawodów, był nawet śmieciarzem fabrycznym. Na koniec został operatorem maszyn dziewiarskich. W 1974 stracił pracę i przez rok gospodarował w Klubie Kombatantów-Weteranów w Filadelfii. Po trzydziestu pięciu latach tułaczki na obczyźnie powrócił na stałe do Przemyśla.

Robert Frettlohr natomiast osiedlił się w Anglii, tu się ożenił, pracował i doczekał emerytury. I zapewne przeżyliby obaj całe życie nic o sobie nie wiedząc, gdyby nie przypadek.

18 marca 1983 roku, III program telewizji zachodnioniemieckiej, Westdeutscher Rundfunk, w Kolonii wyemitował audycję zatytułowaną: "Zbrodnie wojenne na podstawie akt Komisji Wehrmachtu do badań zbrodni wojennych - front zachodni 1939-1945 . Autorzy programu informowali w komentarzu, że w czasie II wojny światowej nie tylko Niemcy popełniali zbrodnie wojenne, ale także po stronie aliantów doszło do poważnego naruszenia międzynarodowego prawa wojennego. Na ekranach telewizyjnych pojawił się potem niejaki Manfred Franz Hoflehner, były feldfebel, rzekomy uczestnik bitwy o Monte Cassino, który milionom telewidzów oświadczył, że polski patrol, który wdarł się do klasztoru 18 maja 1944, w bestialski sposób wybił rannych niemieckich spadochroniarzy, a potem poderżnął im gardła. Odium rzekomego wydania tego barbarzyńskiego rozkazu spadło na dowódcę patrolu, ppor. Kazimierza Gurbiela.

Ewidentne oszczerstwo

zbulwersowało polską opinię publicną w kraju i na emigracji. Wybuchł międzynarodowy skandal. Bezpodstawne oskarżenie polskich ułanów wywołało powszechne oburzenie i spowodowało liczne interwencje i rezolucje polskich kombatantów. Historyk i publicysta zachodnioniemiecki Alexander Tipit przeprowadził w tej skandalicznej sprawie drobiazgowe dochodzenie i na podstawie dokumentów udowodnił, że podczas zajmowania klasztoru żołnierze polscy nie popełnili żadnej zbrodni. Wciąż jednak brakowało dowodu koronnego - żywego świadka.

W sukurs nieoczekiwanie przyszedł przypadek. W Anglii, w miejscowości Tengley koło Wakefield odnaleziono mieszkającego tam od lat byłego żołnierza niemieckiego, który brał udział w bitwie o Monte Cassino. Okazało się, że jest nim obergefreiter Robert Frettlohr z 4 Pułku Spadochronowego, jeden z trzech rannych spadochroniarzy niemieckich, których ppor. Kazimierz Gurbiel wziął do niewoli. Stało się to sensacją, był on bowiem jednym z tych rannych jeńców, którym rzekomo Polacy mieli poderżnąć wówczas gardła. 30 marca 1985 roku w siedzibie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Huddersfield odbyło się spotkanie Roberta Frettiohra. człowieka zza grobu, z przedstawicielami Związku Karpatczyków w Londynie.

Były jeniec wyraził życzenie osobistego spotkania ppor. Gurbiela, oburzony zaś kalumniami rzucanymi na polskich żołnierzy złożył 13 lipca 1985 r., pod przysięgą, oświadczenie następującej treści: "Ja, niżej podpisany, Robert Frettlohr, urodzony 28 marca 1924 roku w Duisburgu-Meiderich, obywatel brytyjski, pouczony o skutkach karnych w razie świadomie albo nierozważnie złożonego zeznania, oświadczam, że jako żołnierz 15 kom-pnnii 4 Pułku  1 Dywizji Strzelców Spadochronowych, w randze obergefreitra, dnia 18 maja 1944 leżałem raniony w lewą nogę razem z innymi współtowarzyszami w punkcie opatrunkowym w ruinach klasztoru Monte Cassino. Ten punkt był jedynym na terenie klasztoru (...). Między dziewiątą a dziesiątą polscy żołnierze weszli w ruiny klasztoru i zajęli punkt opatrunkowy (...). Traktowali nas dobrze. Również zaopatrzenie było dobre. Długo razem rozmawialiśmy. Ani jeden z nas nie został zastrzelony, a tym bardziej nie stracił życia przez poderżnięcie gardła".

19 sierpnia 1985 roku Kazimierz Gurbiel wracał do Polski po wakacjach spędzonych u córki w Waszyngtonie. We Frankfurcie nad Menem miał dwugodzinną przerwę w locie.  O 8.00 rano w restauracji portu lotniczego czekał na niego Robert Frettlohr. Organizatorami tego niecodziennego spotkania byli: Alexander Tiplt. ppłk. W. Maciejczyk - prezes Zarządu Głównego Związku Karpatczyków w Londynie oraz prof. dr M. Sas-Skowroński - przewodniczący Komisji Historycznej tego samego związku. Robert Frettlohr okazał się człowiekiem nieśmiałym i zażenowanym. Gorąco podziękował Kazimierzowi Gurbielowi za pomoc okazaną przed czterema dziesiątkami lat i za uratowanie życia. W dowód wdzięczności podarował Gurbielowi stylizowany metalowy kufel do piwa z wygrawerowanym własnym nazwiskiem i nazwą jednostki. Spotkanie stało się dla nich obu, dawnych wrogów, wielkim przeżyciem...  - Odżyły wspomnienia i nasze pierwsze zetknięcie się na Monte Cassino stanęło nam w oczach tak wyraziście, jakby to było zaledwie wczoraj - opowiadał Kazimierz Gurbiel po powrocie. Dwugodzinne spotkanie we Frankfurcie minęło bardzo szybko. Na następne umówili się na Monte Cassino, w 45-lecie bitwy. Przedtem jednak między Tingley a Przemyślem zaczęła krążyć korespondencja, która przerodziła się w trwałą przyjaźń dwóch żołnierzy, którzy przed laty stali po przeciwnych stroanch barykady. Pisał Frettlohr:

"Drogi Kazimierzu, w czasie bezsennych nocy moje myśli często wracają do Monte Cassino. I wystarczy, że tylko przymkę oczy, a widzę Ciebie i Twoich ludzi wchodzących do krypty (...) Pamiętam każde wypowiedziane wówczas do mnie słowo. Nasze spotkanie we Frankfurcie po 41 latach wciąż wydaje mi się snem. Tyle Ci chciałem jeszcze powiedzieć, ale dwie godziny to zbyt mało. Liczę dni do naszego spotkania na Monte Cassino. Wzięliśmy udział w jednej z największych bitew ostatniej wojny, w której zginęło wielu młodych Niemców i Polaków. A my przeżyliśmy. Dlaczego, dlaczego musiała się zdarzyć ta bezsensowna wojna? Serce mnie zawsze boli, gdy myślę o tych wszystkich młodych chłopakach, którzy padli pod Monte Cassino. W imię czego?"

Odpowiedział Gurbiel:

"Drogi Robercie, z całego serca Ci dziękuję za Twe wystąpienie w obronie honoru i godności żołnierzy z mojego patrolu (...) Ty najlepiej wiesz, jak było naprawdę 18 maja 1944 r. Ja, choć wróciłem z wojny okaleczony na całe życie, nie czuję do Niemców nienawiści. To uczucie jest mi obce, bo na nienawiści nic można budować wspólnej przyszłości. Dlatego proponuje ci żołnierską przyjaźń, której podstawy będą głębsze, aniżeli fundamenty klasztoru na Monte Cassino. Głębsze, albowiem znajdują się w sercu człowieka. Gdy spotkamy się znowu na górze klasztornej, zamanifestujemy przed światem, że nasze narody nigdy nie staną już przeciwko sobie z orężem w dłoni."

18 maja 1989 r„ u lewego wejścia do bazyliki klasztornej na Monte Cassino stanął starszy pan w przyciemnionych okularach, z sumiastym wąsem. Wsparty na lasce bacznie obserwował wchodzących. Była 9:45. Zniecierpliwiony przeszedł wolno, utykając, na prawą stronę, oparł się o balaski i zasłuchał w słowa homilii. Po skończonej mszy, gdy ludzie zaczęli opuszczać świątynię, ktoś nagle zawołał: Gurbiel! - Who are you? - zapytał zdezorientowany starszy pan, wypatrując w tłumie wołającego. - It's me, Frettlohr! - usłyszał z boku. Padli sobie w ramiona. Po krótkiej rozmowie zeszli do krypty św. Benedykta. Po 45 latach, o tej samej godzinie, spotkali się ponownie w tym samym miejscu. Jeniec z panem swego losu. Ale w jakże odmiennej scenerii. Wyszli z krypty. Na tarasie klasztornym zebrała się delegacja niemieckich strzelców spadochronowych, którzy przed 45 laty tak zażarcie bronili Polakom dostępu do twierdzy na "Świętej Górze". Robert Frettlohr przedstawił por. Gurbiela swoim kolegom, po czym Niemcy udali się na polski cmentarz, aby złożyć na nim wieniec. To samo uczynili Polacy na cmentarzu niemieckim. Ponowne po 45 latach spotkanie na Monte Cassino byłego obergefreitra Roberta Frettiohra i por. Kazimierza Gurbiela stało się symbolicznym aktem pojednania żołnierzy polskich i niemieckich.

18 maja 1989 minął jak mgnienie chwili. Po uroczystościach oficjalnych i licznych spotkaniach towarzyskich ppor. Gurbiela czekała jeszcze podróż do Cingoli, gdzie z włoskim historykiem Giovanni Santarellim skonsultować miał szczegóły bitwy pod Filottrano. zaś Robert Frettiohr udawał się do Innsbrucku. Pożegnali się tedy serdecznie i postanowili, że jeśli zdrowie pozwoli spotkają się znowu na Monte Cassino w 50-lecia bitwy.

Tej rocznicy por. Gurbiel już nie doczekał. Zmarł 27 stycznia 1992 r. Kiedy w roku 1981 zapytałem go, dlaczego wrócił do Polski mając w Ameryce dobrą emeryturę i perspektywy dostatniego życia, odpowiedział: - Wróciłem, by złożyć tu swoje kości. Jego wola wypełniła się 30 stycznia 1992 r. Spoczął na Cmentarzu Głównym w Przemyślu. Chował go salezjanin, ks. płk Jan Merta, kapelan 2 Korpusu. Ten sam, który w czterdziestym szóstym, w Neapolu, spowiadał i namaszczał majora Sucharskiego. Pogrzeb por. Gurbiela był niezwykle skromny. Pocztów sztandarowych, orkiestry ani salwy honorowej nie było. Tak odszedł dowódca, którego ułani pięćdziesiąt lat temu, pierwsi wkroczyli na Monte Cassino.

 Żródło tekstu:

1. Z.Andrzejewski -"Dwa spotkania dwóch wrogów" - Przemyśl 1995.

 

Opracowanie strony:  © P.Jaroszczak - Przemyśl 2000