STRONA GŁÓWNA

Jeszcze o Ukraińcach 

cmentarzu na Monte Cassino

Zdzisław Jagodziński 

czasopismo historyczno-publicystyczne "Na Rubieży" nr 1/1994 r.


Nadeszła znowu majowa rocznica bitwy o Monte Cassino. Znowu, jak co roku, złożyli poległym hołd ich współtowarzysze broni i przedstawiciele organizacji niepodległościowych. Jednocześnie jednak szykują się już do obłudnego najazdu na Montecassiński Cmentarz przeróżni szalbierze, nie mający żadnego prawa do usypywania tam żołnierskich grobów i organizowania rocznicowych obchodów.

Wspomniałem już o nich swego czasu w artykule „Wciąż walczymy o Monte Cassino” („Tydzień Polski” z 19.09.1987 r.) z racji bezprawnych roszczeń ukraińskich i próby zapisania polskiego zwycięstwa na cudze konto. We wspomnianym artykule zwracałem uwagę, że wprawdzie zamierzenia „Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich” w Nowym Jorku powiodły się tylko częściowo i nie przyniosły spodziewanych propagandowo wyników, ale wcale nie zrezygnowano z dalszych prób rozwinięcia – z mniejszym może rozgłosem lecz z większymi efektami – akcji zmierzającej do postawionego sobie celu.

Na początek zamówiono w opactwie osobną, wieczystą mszę św. za „żołnierzy ukraińskich”, pochowanych na polskim cmentarzu, przeznaczając dzień 10 września na pielgrzymkę ukraińską na Monte Cassino. Miano też załatwić z benedyktynami włączenie do foldera turystycznego informacji o „grobach ukraińskich”, odkładając jednak na późniejszą datę żądanie umieszczenia na nich tabliczek z nazwiskami w języku ukraińskim. Ale już chodzą słuchy, że zanim do tego dojdzie, ma podobno stanąć na cmentarzu tablica z napisem upamiętniającym udział żołnierzy Ukraińców w bitwie – wypada tylko zapytać, czy za zgodą, czy bez zgody polskich czynników wojskowych.

Ciekawe również jaki by to był tekst na tablicy. Działalność i dążenia Komitetu, głoszącego, że to właśnie „żołnierze ukraińscy”, wtłoczeni organizacyjnie w ramy II Korpusu PSZ, wygrali tę sławną bitwę i że do nich należy większość mogił na cmentarzu, spotkały się ze stanowczą odprawą z wielu stron, jakkolwiek polskie władze kombatanckie jakoś nie wyraziły na ten temat publicznie swego zdania. Odezwały się za to protesty w prasie emigracyjnej w Anglii, Australii i Stanach Zjednoczonych. Wysłano sprostowania do Smithsonian Institute, którego organ „Smithsonian Magazine” w Waszyngtonie zamieścił kłamliwe i fałszywe informacje o decydującym udziale Ukraińców w najgłośniejszej bitwie II Korpusu.

Odbyło się również zorganizowane przez dr. Antoniego Mantykowskiego na amerykańskim uniwersytecie Georgetown sympozjum na temat walk o Monte Cassino, w którym uczestniczyło ponad 800 osób, w rym attache wojskowi W. Brytanii, Kanady, Australii, Francji, Włoch, Niemiec Zach., Belgii, Holandii, Danii, Hiszpanii, Portugalii, Norwegii, Szwecji, Finlandii i Izraela.

Najobszerniej jednak zajął się całą sprawą Marian Kałuski w swojej broszurce pt. „Ukraiński zamach na polskie sanktuarium narodowe pod Monte Cassino”, wydanej w 1987 r. przez Związek Ziem Wschodnich R.P. w Melbourne i grupę b. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Napisał ją właśnie jako wyraz protestu przeciwko „wyciągającym dziś ręce po ten cmentarz polski” nacjonalistom ukraińskim, którzy „za jednym strzałem chcą pomniejszyć osiągnięcia oręża polskiego w bitwie o Monte Cassino, a tym samym polski wkład do wspólnego z aliantami zwycięstwa nad Niemcami oraz, czy przede wszystkim, drogą fałszowania prawdy historycznej wybielić naród ukraiński z niewybaczalnego grzechu bliskiej i masowej współpracy z Niemcami hitlerowskimi podczas II wojny światowej”.

Kałuski opisał genezę i cele rozpoczętej w 1984 r. szeroko zakrojonej akcji przez zawiązany wówczas wspomniany komitet studentów ukraińskich. Rzecznicy komitetu zaczęli odtąd głosić przed światem, że oddziały II Korpusu, które wywalczyły zwycięstwo montekasyńskie, złożone były głównie z Ukraińców, liczących 12-15000 żołnierzy. Zaliczając co najmniej 30% pochowanych na cmentarzu Monte Cassino do narodowości ukraińskiej, uznali za konieczne naprawić rzekomą niesprawiedliwość przemilczania ich pochodzenia i zamanifestować swoje prawa do ich grobów obecnością flagi żółto-niebieskiej, osobnymi obrzędami, odpowiednimi napisami i rozgłosem propagandowym. Oburzając się, że ich słuszne ponoć żądania i starania spotkały się z „powodzią reakcyjnego polskiego szowinizmu, w której biorą udział nawet polscy kombatanci”, zdecydowali prowadzić badania w archiwach emigracyjnych i gromadzić wszelkie materiały dotyczące Ukraińców w polskich formacjach wojskowych na Zachodzie”.

Okazuje się jednak, że nie jest to bynajmniej pierwsza próba ze strony nacjonalistów ukraińskich przypisywania sobie zasług w zdobyciu Monte Cassino. Podobne pretensje wysunięto już 30 lat temu, co w nowym świetle stawia powtarzające się teraz usiłowania przywłaszczenia cudzej chwały na swój użytek przez pewne środowiska ukraińskie, którym bez wątpienia przyświecają cele znacznie ważniejsze niż tylko zwykłe, skromne składanie hołdu zapomnianym na obcych cmentarzach rodakom. Kałuski przypomina bowiem w swojej broszurce, że już w 1958 r. ukazała się w Paryżu książka niejakiego Zinowija Knysza pt. „Za czużu sprawu” (Za cudzą sprawę).

Opowiada ona o Ukraińcach w Drugim Korpusie gen. Władysława Andersa, jednakże Autor nie odwołuje się do własnych wspomnień czy badań, lecz jedynie przedstawia odpowiednio przez siebie spreparowaną relację żołnierza tej formacji, Mychaja Kozija. Druzgocącą recenzję tej na oczywistych fałszach opartej książki zamieścił w paryskiej „Kulturze” (nr 4/174 z kwietnia 1962 r.) Benedykt Heydenkorn w omówieniu pt. „Majaczenia”. I Knysz, i Kozij zasłużyli na ostre słowa recenzenta, raz po raz demaskującego kłamstwa, od jakich roi się w książce. Winą za nie obarcza obu współautorów, których sylwetki nie są ani zbyt ciekawe, ani zbyt bohaterskie.

Sam Kozij, prosty rolnik ze wsi Bogdanówka w skalackim powiecie, odbył kampanię wrześniową w 10 pułku piechoty, po czym wzięty do niewoli rosyjskiej wywieziony był do Szepetówki. Nie został z niej wypuszczony, lecz jako jeniec zatrudniony był przy polnych i leśnych robotach. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, gdy przerzucono go z brygadą roboczą z Wołynia za Ural, skorzystał z możliwości wstąpienia do wojska polskiego i dostał się w Tatiszczewie do 5 Dywizji Piechoty. Dzięki temu zdołał wydostać się z ZSRR na wolność
.
W przeciwieństwie do Kozija Zinowij Knysz miał za sobą studia w Polsce i czynną działalność polityczną, wszystkie jednak jego opinie i wypowiedzi wypływały z kompleksu nienawiści. Heydenkorn tak go charakteryzuje: „Knysz pochodzi z Małopolski Wschodniej. Ukończył wydział prawny i aplikował w sądzie we Lwowie. Należał do UWO-OUN biorąc w nich czynny udział. Został aresztowany w 1930 r. po akcji zbrojnej w Bóbrce. Skazany został na 8 lat więzienia, ale zwolniono go w 1936 r.

Po rozłamie w obozie nacjonalistycznym pozostał w grupie Melnyka, ale z prac organizacyjnych wycofał się. Pracował jako korespondent zagraniczny w Centrosojuzie. Po wojnie ogłosił kilkanaście książek, niektóre pod pseudonimem Michajluk, o charakterze publicystyczno-pamiętnikarskim.

Nigdzie nie jest obiektywny, ale pisząc żywo, sugestywnie, wywiera niewątpliwie wpływ na czytelników nie obznajomionych z materiałem. Stąd i relacje ze spraw, w których brał udział, są koloryzowane. Gdyby oderwał się od konkretnych osób i sytuacji, stworzyłby bardzo ciekawe powieści, których tłem byłyby rzeczywiste wypadki. Knysz woli jednak przeprowadzać w swych książkach obrachunek z Polską, z dawnymi przyjaciółmi politycznymi, z towarzyszami walk oraz przeciwnikami”.

Dodam do tych informacji, że Knysz jest autorem ponad 40 opracowań, w większości poświęconych Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i terrorystycznej Ukraińskiej Wojskowej Organizacji, działającej w Polsce między wojnami oraz pod obu okupacjami w czasie II wojny światowej. Są wśród nich takie pozycje jak „Bje dwanadciata” – o działalności OUN na Chełmszczyźnie i Łemkowszczyźnie, „Dalekij prycił”, „Dryżyt pidzemnyj huk”, „Horodok”, „Howoryt pidhyrja”, „Na porozi niewidomoho”, „Pohrom u tiurmi”, „Sprawa Schidnych Torhiw u Lwowi”, „Sribna surma” – wszystkie dotyczące terrorystycznych organizacji ukraińskich w Polsce. „U sutinkach zrady” – o zamordowaniu Tadeusza Hołówki czy w „W jaskini lewa – Ukraineć u polśkomu pidpili” – oparty na pamiętnikach T. Gordona opis penetracji agentów OUN polskiego Podziemia w latach 1941-1943.

Posługując się fantazjami Kozija Knysz daje upust swoim fobiom antypolskim, ale Heydenkorn bez większego trudu zbija jego kłamliwe twierdzenia. Jedno z nich dowodziło, że w II Korpusie panowała w stosunku do Ukraińców i innych mniejszości narodowych karygodna dyskryminacja i wrogość. Przeczą temu znane i dostępne źródła; w rzeczywistości wiązało żołnierzy koleżeństwo broni, nie było mowy o dyskryminacji i prześladowaniu na tle narodowościowym.

Także nastawienie gen. Andersa i wszystkich wyższych dowódców uznać należy pod tym względem za jak najbardziej tolerancyjne. Jeden z byłych żołnierzy II Korpusu, Ukrainiec Piotr Szawel w pośmiertnym wspomnieniu o Generale (drukowanym w 1970 r. w Niemczech w „Ukraińskimi Samostijnyku” i w Austrii w „Wilnej Dumce”) przyznawał, że miał on wiele zalet charakteru i że „niezależnie od wielkich zdolności i znajomości spraw wojskowych, dominowało w nim poczucie humanitarne i sprawiedliwości w stosunku do każdego człowieka i każdego narodu”.

Gdyby więc zarzuty były prawdziwe, nie czytalibyśmy tych pochwał, można by natomiast oczekiwać, że ani jeden Ukrainiec, Białorusin czy Żyd nie wydostał by się z Armią Polską na Zachód, zajmując miejsce tylu Polaków, którzy pozostali w Sowietach i musieli iść do szeregów Berlinga albo ginąć w łagrach.

Drugie zakłamane twierdzenie Knysza głosiło, że w II Korpusie służyło nie mniej niż 20.000 Ukraińców, chociaż tych, „którzy jawnie przyznają się do swojej ukraińskiej narodowości nie można by zliczyć więcej aniżeli 4000″. Na tej naciąganej statystyce oparł Knysz swoje przekonanie, że 5-ta Dywizja kresowa powinna uchodzić za „ukraińską”, że to Ukraińcy w pierwszym rzędzie wykrwawili się pod Monte Cassino i że to dzięki nim padła góra-forteca po ciężkich, zawziętych bojach.

Tymczasem według cytowanych przez Heydenkorna danych stan narodowościowy dywizji przez wyjazdem do Włoch wynosił 13.832 Polaków, 264 Ukraińców, 460 Białorusinów, 156 Żydów, 19 Litwinów, 11 Rosjan, 4 Tatarów, 3 Rusinów.

Pod względem wyznaniowym liczono 13.454 rzymsko-katolików, 833 prawosławnych, 258 grekokatolików, 156 wyznania mojżeszowego, 18 ewangelików, 12 staroobrzędowców, 6 mahometan, 4 baptystów, 4 innych.

Mniejszości narodowe w innych formacjach II Korpusu liczyły odsetek jeszcze mniejszy. W sumie, jak by nie patrzeć i nie wyliczać – pod kątem narodowościowym czy wyznaniowym – przyjmując nawet, że pewna część żołnierzy spośród mniejszości nie przyznawała się do swego pochodzenia, pozostaje faktem, iż przygniatającą większość w II Korpusie stanowili beż żadnej wątpliwości właśnie Polacy.

Trzecie twierdzenie Knysza uchodziłoby za wielką rewelację, gdyby nie to, że również zostało wyssane z nieprawdziwego palca. Knysz relacjonuje bowiem, że ów prosty szeregowiec Kozij zorganizował w wojsku polskim, gdy przebywał na Środkowym Wschodzie, aż dwa tajne masowe zjazdy ukraińskie. Jeden – w rejonie Kirkuku w Iraku, z udziałem ponad 300 delegatów, drugi -w liczbie ponad 200 delegatów, w Palestynie, w oficerskim hotelu „Atlantic” w Tel Awiwie. Nie obyło się przy tym bez awantury z dzielącym pokój polskim oficerem, którego Kozij wygnał przez okno, korzystając z okazji rzadkiej lecz radosnej „kiedy zwyczajny żołnierz może podnieść rękę na kapitana”. Zjazd urządzono w jakimś lokalu nad morzem, z którego też przegoniono Polaków, śpiewając bojowe pieśni ukraińskie. Dziwić tylko może, że na obie te tłumne zjazdowe imprezy, rzucające się jednak w oko i w ucho, nie zwrócił nikt najmniejszej uwagi i w warunkach wojennych nie poinformował żandarmerii czy ekspozytury Drugiego Oddziału.

Według autora tej niezgrabnej chociaż złośliwej opowieści Ukraińcy w wojsku polskim, osiągnąwszy cel bezpośredni czyli opuszczenie granic ZSRR, nie mieli zamiaru „przelewania krwi za odbudowę Polski na ziemiach ukraińskich” i zdecydowali ujawnić w ewidencji swoją prawdziwą narodowość, a po wyjeździe z Iraku porzucić obcą sobie armię i nawiązać kontakt z ukraińskimi środowiskami w wolnym świecie. Skutek jak widać był słaby, bo nie zdołało ujawnić się nawet kilka, nie mówiąc już kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy narodowości ukraińskiej, rzekomo reprezentowanych przez konspiratorów z tej bajki. Nie powiodła się również próba nawiązania łączności z wyższym dowództwem brytyjskim w Palestynie, któremu zamierzano przedstawić wniosek o odseparowanie Ukraińców od Polaków.

Wysłannikom zjazdu w Tel Awiwie w osobach Kozija i niejakiego Piotra Szawela wyjaśnił jakiś angielski porucznik, że jako obywatele polscy należą do sojuszniczej armii, wobec czego Anglicy do tej sprawy wtrącać się nie będą. Reakcja uczestników zjazdu jest zapewne odbiciem nastawienia samego autora, o czym tak pisał: „Kiedy usłyszeliśmy, że dla nas Ukraińców nie ma własnego miejsca na świecie, że mamy oddać swoje życie w cudzych mundurach za cudzą sprawę, taki ogarnął nas żal, że posiekalibyśmy na kawałki każdego Polaka, który by nam wpadł pod rękę”.

To, że do takiej awantury nie doszło i że nie nastąpiło też masowe opuszczanie wojskowych szeregów polskich świadczy o bezzasadności wysuwanych w tej książce Knysza twierdzeń. Ale jej zadaniem nie było dochodzenie prawdy historycznej i rzetelne zapisanie wspomnień czasu wojny. Miała służyć jedynie propagandzie anty-polskiej i to w szczególnie niewybrednej formie. Zauważył ten zamiar Benedykt Heydenkorn, stwierdzając w swej recenzji, że „Knysz zieje nienawiścią. Każe swojemu „bohaterowi” – wielkiemu strategowi – krytykować dowództwo Korpusu, przebieg operacji pod Monte Cassino, zachowanie wojsk.

On już to wszystko wiedział w 1939 roku. Używa określenia „żebracza Polska”. Nie sposób zresztą odnotować tego nieprzytomnego steku obelżywych określeń. Zdumiewające jednak, że ten prześladowany bohater Kozij tak świetnie przeszedł wojnę, popijał i wojował. Właśnie z Polakami. Ani nie „posiekał ich na kawałki”, ani jego „nie zagryziono”.

W rzeczywistości obraz zachowania się, postawy, liczebności i walki żołnierzy Ukraińców II Korpusu odmienny jest od wizerunku określonego Knyszowym piórem. Szczegółowym i krytycznym porównaniem tej odmienności zajął się właśnie Marian Kałuski w swojej broszurze wydanej w Australii. Oprócz opisu bitwy o Monte Cassino, oceny jej znaczenia, rozgłosu i wagi zwycięstwa na wojennej mapie II wojny światowej jest tam także podana historia założenia na górze kasyńskiej cmentarza poległych w tym boju żołnierzy Korpusu – Polskiego Sanktuarium Narodowego. Przytoczone przez autora dane, liczby, fakty, nie tylko stanowią krytyczną ripostę na roszczenia ukraińskie, ale starają się również dociec, jakie się kryją za nimi motywy.

Kałuski przypomina, że wśród ludności deportowanej w głąb ZSRR z Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej znajdowało się ok. 220 tys. Ukraińców, którym jako obywatelom polskim przysługiwało również prawo do tzw. amnestii na podstawie umowy Sikorski-Majskij z 30 lipca 1941 r. Okupant sowiecki wywoził głównie dwie kategorie działaczy ukraińskich z rodzinami, oczyszczając teren z elementu hołdującego ideologii nacjonalistycznej i z osób okazujących w przeszłości lojalność wobec państwa polskiego.

Napaść Hitlera na Rosję przyczyniła się do zmiany sytuacji i statusu więźniów i zesłanników. Gdy jednak zaczęto tworzyć w Sowietach armię polską w warunkach niezwykle ciężkich i przy utrudnieniach piętrzonych przez władze sowieckie, pojawił się przed czynnikami polskimi dodatkowy dylemat. Kałuski powołuje się m.in. na relacje amb. Kota i gen. Bohusza-Szyszko. Jakkolwiek gen. Anders od początku uznał za wskazane przyjmować do wojska Ukraińców (podobnie jak Białorusinów i Żydów), o ile zgłaszali się sami jako obywatele polscy, sprawa bynajmniej nie była łatwa i prosta. Ciążyły na niej zarówno szykany sowieckie, jak i podejrzenia polskie.

Początkowo władze sowieckie, zwalniając z obozów Żydów i Ukraińców w zamian za podpisanie deklaracji współpracy z NKWD, zamierzały poprzez masowe wtyczki zdobyć kontrolę nad tworzącą się armią polską, a jednocześnie szachować ją problemami narodowościowymi. Dzięki czujności dowództwa polskiego akcja ta spaliła na panewce. Wówczas taktyka sowiecka zmieniła się całkowicie i zaczęto z kolei utrudniać zaciąg mniejszości do wojska poprzez umyślne stosowanie ograniczenia jak: cofnięcie im uznania obywatelstwa polskiego, narzucenie nadzoru komisjom poborowym, stosowanie kryterium wyznaniowego przy zaciągu. Ale było i sito inne, własne, zwłaszcza z obawy przed germanofilskimi nastrojami panującymi wśród Ukraińców zesłanych z okupowanych terenów Polski w głąb sowieckiego im-perium.

Liczniejsza obecność takiego elementu w armii stwarzała niebezpieczną możliwość masowej dezercji na stronę wroga, tym bardziej, że antypolskie zachowanie się nacjonalistów ukraińskich nawet na zesłaniu nie uchodziło uwagi deportowanych do Rosji Polaków. Znajduje to wyraźne odzwierciedlenie w raportach ambasadora Stanisława Kota donoszącego w 1941 r. z Kujbyszewa do Londynu o „ciągłej, systematycznej nienawiści Ukraińców ku wszystkiemu co polskie, pomimo to chętnie korzystających ze skutku paktu i tzw. amnestii”. Opierając się na relacji gen. Andersa ambasador pisał w jednym z listów do rządu na wygnaniu w Anglii:

„Chłopi białoruscy zgłaszają się do służby w wojsku polskim i dotąd wśród nich nie zauważono żadnego objawu niepożądanego. Gorzej jest z Ukraińcami. Rozrzuceni wśród osiedleńców, zachowywali się przeważnie nieprzyjaźnie wobec Polaków. To samo zdarzało się nawet w więzieniach i obozach pracy. Z dokuczaniem Polakom łączyło się przymilanie się do władz tutejszych, które zazwyczaj dawały się na to nabrać tak samo jak na terytorium polskim. Z drugiej strony Ukraińcy od czerwca b.r. poczęli objawiać sympatie proniemieckie i cieszyć się postępami Hitlera. Z paktu skorzystali, aby odzyskać wolność jako obywatele polscy; niektórzy zgłosili się do Wojska Polskiego, ale trzeba było pewne grupy usuwać za sympatie proniemieckie; żołnierzy Ukraińców rozmieszczano grupkami po oddziałach i są przedmiotem obserwacji”.

Opinię tę potwierdził w styczniu 1942 r. depeszując do ministra spraw zagranicznych, że „Liczbę Ukraińców w wojsku zmniejszono, gdyż częściowo sze-rzyła się wśród nich propaganda prohitlerowska, a przeważnie demoralizowali oddziały podnosząc ustawicznie skargi na różnego rodzaju braki. Białorusini zachowują się bez zarzutu”.

Takie były przyczyny ostrożności, może nieraz nadmiernej, ale zrozumiale preferujące polską treść w polskim mundurze, na którym można by było bardziej polegać w toczących się zmaganiach wojennych. To właśnie tłumaczy, zresztą z ich własnej winy, niski procent żołnierzy Ukraińców w szeregach naszego wojska w ZSRR. Stąd też jednak tylko kilku zdezerterowało na froncie, przeważająca zaś większość związała swój los z Polakami i stała wiernie u ich boku. O nich rzeczywiście można mówić jako o towarzyszach broni.

Kałuski dopatruje się w tym akcie ich lojalności również wyrazu wdzięczności za uratowanie z syberyjskich lagrów „tym bardziej, że zabrali miejsce Polakom, którzy musieli przez nich pozostać i dalej cierpieć w Związku Sowieckim”.

Twierdzenie o wielotysięcznej liczbie Ukraińców w II Korpusie – sami zresztą rzucają z powietrza coraz to inną wielkość: 9, 12, 15, 20 tysięcy – nie ma zatem najmniej-szego uzasadnienia. Podważa je łatwo nie tylko istniejąca dokumentacja ostatniej wojny, ale i zwykłe, proste spostrzeżenia nasuwające się od razu uważnemu obserwa-torowi tych zdumiewająco aroganckich i prowokacyjnych pretensji i poczynań ze strony pewnych kręgów ukraińskich, takich jak wspomniany Komitet Studentów pod przewodem Petra Matiaszka.

Wśród kombatantów polskich na Zachodzie zawiązały się spontanicznie i działają od dziesiątków lat liczne związki i koła oddziałowe, wydające własne periodyki, biuletyny, jednodniówki, księgi pamiątkowe. Jest nie do pomyślenia, żeby rzekomo kilkunastotysięczna rzesza, złączona więzami bojowymi, nie stworzyła swojego stowarzyszenia kombatantów ukraińskich na wzór np. Związku Kombatantów Żydów PSZ. Powinno im było na tym zależeć, ażeby udowodnić tak ponoć znaczący i wydatny udział w wojnie po stronie alianckiej.

A tymczasem wśród rozmnożonych wydawnictw ukraińskich – wspomnień, monografii, opracowań, dzieł literackich – przyczynków o tym jest tak śmiesznie mało, nieproporcjonalnie mało w porównaniu z opisami walki ukraińskich wojskowych formacji proniemieckich i antypolskich.

Są też Ukraińcy w wolnym świecie zorganizowani w wielu przeróżnych stowarzyszeniach b. członków UPA, Dywizji SS „Halyczyna”, oddziałów pomocniczych i policyjnych, Ukraińskiej Armii Na-rodowej i in., urządzają obchody, stawiają pomniki, organizują zjazdy. Tylko o tych z armii polskiej panuje głuche milczenie. Wprawdzie wspomniany wyżej Piotr Szewel, również błędnie utrzymujący, że w II Korpusie było ok. 9000 Ukraińców, z czego tylko połowa zarejestrowała się jako Ukraińcy”, dopatruje się dziwnego zjawiska: oto zdemobilizowani po wojnie żołnierze, którzy włączyli się w nurt życia społeczności ukraińskiej na Zachodzie wstydzili się swojej przeszłości w wojsku polskim.

Kałuski zauważa, że wstydzili się, gdyż zdominowane przez nacjonalistów środowiska emigracji ukraińskiej widocznie musiały uważać „taką służbę w wosku polskim i bicie wojsk niemieckich za zdradę interesów narodowych”. Jakby nie było, świadczy to jednak wyraźnie jak słabą liczebnie siłę reprezentowali.

Zastanawiając się nad prawdziwymi celami rozpętanej przez Ukraińców kampanii prasowej, obliczonej i skierowanej na odbiorcę obcego, na terenie międzynaro-dowym, Kałuski podkreśla pewien znamienny fakt. Jeśliby było prawdą, że w II Korpusie ok. 30% żołnierzy przypadało na narodowość ukraińską to odsetek pole-głych spośród nich powinien być podobny i na innych polskich cmentarzach wojskowych we Włoszech: w Bolonii (1397 grobów), w Loreto (1075 groby) i Casa-massina (432 groby). A jednak ograniczono się tylko do cmentarza na Monte Cassino, ignorując świadomie inne miejsca wiecznego spoczynku. I to jedno także zdecydowano się nagle „anektować” dopiero po 40 latach, ale za to z fanfarami, flagami i międzynarodowym rozgłosem. Chodziło więc zdecydowanie o wywołanie efektu propagandowego poprzez wyzyskanie waloru bitwy sławnej, z tych najgłośniejszych na świecie.

Powstaje pytanie: dlaczego? Kałuski widzi odpowiedź głównie w dwóch powodach. Jeden określa jako dążenie do „wybielenia historii narodu ukraińskiego podczas II wojny światowej”. Pomimo usilnych prób jej gloryfikacji nie są to karty – z naszego punktu widzenia – ani szczególnie czyste, ani nadzwyczaj chwalebne. Nacjonaliści ukraińscy rozmaitych odcieni czynnie poparli hitlerowskie Niemcy w podboju i ujarzmieniu Europy, łudząc się, że w nagrodę zostanie utworzone „państwo ukraińskie, które będzie panem Europy Wschodniej”.

Dążenie do niepodległości jest dobrym prawem każdego narodu, zrozumiałe jest jednak krytyczne na nie spojrzenie, jeżeli cel mają uświęcać środki zbrodnicze, krwawe i bezwzględne. A pod tym względem doświadczenia Polaków były niestety straszliwe.

Setki tysięcy Ukraińców stanęło u boku hord na-zistowskich uczestnicząc w agresji wrześniowej na Polskę i okupację naszego kraju, penetrując polskie Podziemie, służąc w niemieckich formacjach policyjnych i wojsko-wych, w legionach wschodnich Wehrmachtu i w „galicyjskiej” dywizji SS, a także dopuszczając się masowych zbrodni na ludności polskiej Wołynia i Małopolski Wschodniej, bestialsko mordowanej przez tzw. Ukraińską Powstańczą Armię. Obarczeni są również – w opinii izraelskiej – odpowiedzialnością za udział w zagładzie ludności żydowskiej w tragicznych latach „Holocaustu”.

Przypominając, że wielu ukraińskich zbrodniarzy wojennych schroniło się po wojnie w krajach Zachodu, Kałuski podkreśla brak „wyraźnego stwierdzenia przez współczesnych historyków Ukraińców na Zachodzie, że to czego dopuszczali się Ukraińcy względem Żydów, czego dopuszczała się UPA wobec bezbronnej ludności polskiej – było zbrodnią przeciwko ludzkości”. Trzeba dodać, że pojawiają się wydawnictwa ukraińskie, które nie przypadkowo, celowo, poprzez media obcojęzyczne starają się perfidnie przerzucić tę odpowiedzialność właśnie na Polaków.

Zbyt mało poświęca się im uwagi, nie orientując się, że stanowią ważne ogniwo w rozległej akcji propagandowej mającej na celu reklamować własne interesy i usprawiedliwiać własne uchybienia przy jednoczesnym neutralizowaniu Polaków i szkodzeniu im na arenie międzynarodowej. Obawa przed ukazaniem winnych wydobywanej na światło dzienne zbrodniczej przeszłości tłumaczy po części ukraińskie usiłowania, by się osłonić cudzym zwycięstwem, z powołaniem się na tych współrodaków, których ręce pozostały niesplamione.

Drugi powód ukraińskiego „zamachu” na cmentarz polski na Monte Cassino wypływa, według Kałuskiego, z „kompleksu narodu, który przez wieki całe nie miał własnej państwowości” a posiada „silnie rozwinięte ambicje wielkomocarstwowe”. Świadczą o tym gęsto pro-dukowane mapy Ukrainy, anektujące wokoło ziemie wszystkim sąsiadom, próby tworzenia „wielkiej historii i wielkich ludzi” anektujące przy tym i cudzą glorię (od rozgromienia Turków pod Wiedniem w 1683 r. do rozbicia bolszewików pod Warszawą w 1920 r.) i mania „ukrainizowania wszelkich możliwych rzeczy”, anektująca także zwycięstwo i cmentarzowe sanktuarium.

Wyrazem tego jest również akcja „pomniejszania roli Polski i Polaków w świecie” albo też wykorzystywanie jej gdzie się da na użytek własnych celów i interesów. Przykładem takiego działania jest wejście w skład powołanego w Stanach Zjednoczonych „Komitetu na Rzecz Uwolnienia Kornela Morawieckiego” przewodniczącego Ukraińskiego Studenckiego Stowarzyszenia Perta Matiaszka, autora opisanych przeze mnie wystąpień antypolskich. Jego „poparcie” nie dziwi, gdyż to właśnie Morawiecki prawem kaduka zrzekając się wspaniałomyślnie Ziem Wschodnich zawarł porozumienie z Ukraińską Radą Wyzwolenia Narodowego (UHWR). Dziwi natomiast fakt zasiadania w komitecie obok człowieka, który publicznie szkalował Polaków i fałszował oblicze ich walki, czołowych działaczy niepodległościowych, takich jak prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Alojzy Mazewski, prof. Jan Karski, prof. Jerzy Lerski, dyr. Jan Jeziorański, Leszek Zieliński – wydawca „Gwiazdy Polarnej” i in. Taka akceptacja niepotrzebnie nobilituje paszkwilanta.

Broszura Mariana Kałuskiego napisana bezpardonowo i bezkompromisowo nie spodobała się tym wszystkim, którzy przystają apatycznie na fałszowanie naszych dziejów i podrywanie naszych praw, a nawet bezmyślnie tę akcję podtrzymują. Są wśród nich i publicyści, pisarze i historycy polscy lub za takowych przebrani. Naszym obowiązkiem jest jednak odważne podniesienie wolnego głosu opinii niepodległościowej w obronie prawdy historycznej i naszych niezbywalnych praw. Inaczej bowiem pozostanie dla potomnych zapis niedwuznaczny, że podczas gdy Ukraińcy potrafili upierać się twardo w głoszeniu swoich nawet niesłusznych postulatów, Polacy niezdolni byli do wystąpienia nawet w obronie najsłuszniejszej sprawy. A wówczas historia wyda surowy wyrok na nas za to żeśmy nie umieli godnie wypełnić tego obowiązku.


Opracowanie strony:  © P.Jaroszczak - Przemyśl 2012