STRONA GŁÓWNA

Historia ruchów hajdamackich

Franciszek Rawita-Gawroński

"Historia ruchów hajdamackich w XVIII w” – Lwów 1913 r.

/fragmenty/

Przedmowa

PODJĄŁEM próbę opracowania zdarzenia dziejowego XVIII w., znanego pod nazwą hajdamaczyzny i Koliszczyzny. Dotychczas żaden z historyków ani naszych, ani rosyjskich nie porywał się na objęcie i przedstawienie całokształtu wypadków i zdarzeń, określonych powyższymi nazwami, nie dlatego bynajmniej że brakło zdolności i sił, lecz brakło materiałów. W polskiej literaturze posiadaliśmy bogaty zbiór pamiętników i wspomnień, ale obejmowały one, że tak powiem, jeden fakt tylko tego zdarzenia dziejowego — rzeź Humańską; innych zaledwie dotykały, a o przedstawieniu całości ruchu — chociażby nawet z ostatniej doby Koliszczyzny — mowy być nawet nie mogło, gdyż każdy nieomal pamiętnikarz patrzył na opisywany przezeń fakt nie tylko ze stanowiska prowincjonalnego, ale z własnego punktu widzenia. To wszystko, co stanowiło źródła dziejowe, jak akty i dokumenty, o ile one granice dawnej Rzeczypospolitej obejmować mogły, przeszło do Rosji. Archiwa prowincjonalne, grodzkie, w których skupiał się materiał do dziejów hajdamaczyzny, zarówno wojewódzkie, jak i powiatowe, a więc bracławskie, winnickie i żytomierskie przede wszystkim, a następnie mniejszych miast powiatowych, przeniesione zostały do Kijowa i do niedawna były uniedostępnione dla użytku publicznego, do tego stopnia, że nawet współcześni wyjątkowo tylko wypisy z ksiąg otrzymać mogli. Tak rzeczy stały aż do roku m. w. 1860. Od tej chwili Rosja rozpoczęła wydawnictwa, dotyczące dziejów Ukrainy, a przede wszystkim stosunku Ukrainy do Polski. Lwią część naukowego kierownictwa przyjął na siebie Włodzimierz Antonowicz, późniejszy profesor uniwersytetu Kijowskiego.

Wydawnictwo powyższe miało wytyczną tezę z góry postawioną, która brzmiała wyraźnie, że Polacy byli wrogami ruskiego narodu, a stąd nienawiść do nich miała być rodzajem spuścizny historycznej Rusi na przyszłość. Pogląd taki wypływał wszakże nie tyle z badania źródeł, ile z polityki celowej. Niektórzy z historyków rosyjskich, zwolennicy takiej idei, nie chcieli widzieć lub nie doceniali jej doniosłości politycznej; inni utopili w polemicznych zatargach miarę i prawdę, uniesieni bądź duchem fałszywego fanatyzmu religijnego, podszytego polityką, bądź też hasłami państwowymi. Szlachetniejszych unosił za sobą prąd budzącego się radykalizmu ludowego i poza tą falą, która ich niosła, nie pozwalał dopatrzyć prawdziwości wypadków, zdarzeń i obrazu dziejowego.
Wszystko to, razem wzięte, przyczyniło się do tego, że wydawnictwo aktów, dotyczących stosunku naszego dziejowego do Rusi, przeważnie XVIII w., mogło przejść jedynie w ręce ludzi, miłujących prawdę z punktu obserwacyjnego obcej polityki. Taki pogląd, ustalony przez szkołę i system, stał się mimowolnie niejako własnością umysłową całego pokolenia. Miało to fatalne następstwa: prowadziło i logicznie prowadzić musiało bądź do wybierania takich aktów i dokumentów, które idei górującej odpowiadały, bądź też wyprowadzania z tych aktów wniosków zbyt daleko idących, często fałszywych. A ponieważ szkoła i system polityczny nastrajały i przygotawiały umysły powszechności do uznawania takich poglądów za bezwzględną prawdę, — nikt też się nie dziwił zbyt jaskrawym obrazom, malowanym na niekorzyść Polski, jako państwa i narodu.

(...)

Dla większości czytelników, znających tylko według pamiętnikarzy ostatnie dni Koliszczyzny, będzie to obraz prawie nowy, prawie nieznany. To co pamiętnikarze zanotowali kilkoma słowy, znajdzie się w tej pracy w oświetleniu faktów niezaprzeczonych; zasadnicze tezy innych historyków piszących o hajdamaczyźnie, przedstawią się mu w świetle zupełnie innym. W osnowę mojej pracy legły nie cudze rezultaty, nie cudze poglądy, ale źródła i materiały historyczne, badane samodzielnie. Fakty i oświetlenie, odnoszące się bezpośrednio do hajdamaczyzny, brałem z pierwszej ręki, starając się je tylko jako całość ugrupować. Co zaś do wypadków bądź drugoplanowych, bądź służących tylko za tło głównego obrazu, korzystałem z monografii i opracowań innych autorów — i to, jak czytelnik sam sprawdzi — bardzo rzadko i oględnie.

W wielkim ruchu hajdamackim, który przez cały wiek prawie niszczył i krwią oblewał kraj własny, nie dopatrzyłem ani śladu „wysokich idei” ożywiających jakoby wodzów tego ruchu, ale znalazłem natomiast dzikie instynkty, pchające do burzenia wszelkiego dorobku cywilizacyjnego, rozhukanie się namiętności bez dodatniego celu przed sobą, fanatyzm religijny bez ducha chrześcijańskiego w głębi, zupełny brak zmysłu państwowości i nieokiełznaną samowolę barbarzyństwa, żyjącego i działającego bez jutra politycznego. Społeczeństwo ruskie, najgorszymi tradycjami kozaczyzny ożywione, okazuje się niezdolne do rozumienia idei wolności państwowej; bezwzględne w żądaniach, kiedy ma przed sobą nadzieję zwycięstwa i poniżające się w niewolniczej pokorze, a nawet sprzedajne, ile razy czuje nad sobą przewagę gniotącej go siły. Pozbawione kultury umysłowej i moralnej — nie biorę w rachubę jednostek,ale masy - nie umie korzystać z praw państwowych w celach dalszego kształcenia się, a nie trzymane w karbach hamujących wrodzoną pożądliwość, w każdym państwie stać by się mogło pierwiastkiem dezorganizacyjnym. W życiu państwowym Rusi wspólnie z Polską objawiały się na przemian dwa rysy moralne tego społeczeństwa: przebiegłość i drapieżność.

Wszystkie te ujemne rysy posiadała Kozaczyzna, a spotężniały one i skoszlawiły się jeszcze bardziej w hajdamaczyźnie. Samodzielne, źródłowe badanie tego krwawego wypadku naszych polsko-ruskich stosunków, dało mi smutne przeświadczenie: że etniczne pierwiastki turańskie, tkwiące w krwi ukraińskiego społeczeństwa ruskiego, a wybuchające od czasu do czasu, były jedną z ważniejszych przyczyn, rzucających to społeczeństwo w objęcia bezbrzeżnej swawoli i czyniący z niego bardzo niepewny i mało przydatny materiał do pracy państwowej na długo jeszcze.

Nie lękam się wypowiedzenia tego poglądu, bo go wysnułem jako ostateczny wniosek, badając nie tylko zjawisko samo hajdamaczyzny, lecz i moralny charakter tego zjawiska. Dla czytelnika nie jest rzeczą obojętną, jakie stanowisko zajmuje pisarz wobec zjawiska badanego. Fakty, składające się na nie, pozwalają je poznać dokładnie, a punkt, na którym pisarz stanął i na całość tego zjawiska patrzył, ułatwi i umożebni rozumienie go. Niektórzy szukali głównych motywów w nienawiści rasowej; inni upatrywali w zwykłej rozhukanej swawoli walkę klasową; byli tacy, którzy podsuwali ciemnym rozkiełznanym tłumom, nie posiadającym szczątków nawet tradycji państwowych, hasła walki o niezależność państwową; a i takich nie brak było, którzy wstrętną hajdamacką swawolę przyozdabiali sztandarem walki o zasadnicze dogmaty religijne. Każdy z tych punktów patrzenia ma swoją cząstkę racji bytu, bo niesłuszną byłoby rzeczą i nieprawdopodobną przypuścić, że brakło temu niedojrzałemu społeczeństwu nawet jednostek, wznoszących się ponad dzikość i pospolitość tłumu. W czasie półwiekowych przeszło walk hajdamackich nigdy i nigdzie żadne z powyższych haseł nie zostało sformułowane jasno i nie było sztandarem, koło którego walczące szeregi kupiły się. Nawet nienawiść szczepowa, wybuchająca z największą siłą, nie posiadała podkładu ani świadomego ani uzasadnionego, a główny jej motyw miał charakter zupełnie materialny.

Ocenienie przeto wielkiego dziejowego zdarzenia z punktu jednostronnego, musi z konieczności być niesłuszne, niedokładne i nieuzasadnione. Nie wpływ jednego czynnika, ale wszystkich razem wziętych trzeba rozpatrywać równorzędnie, to znaczy obrać takie stanowisko, z którego by całokształt tego zdarzenia widać było. Takim punktem jest jedynie stanowisko państwowe polskie. Na takim starałem się stanąć i na takim utrzymać się. Oczywiście, że ze stanowiska obcych interesów państwowych i politycznych, punktu religijnego lub klasowego patrząc, ruchy i walki hajdamackie nabrać mogą innego charakteru i zabarwienia, niż te jakie czytelnik w pracy mojej znajdzie, mam jednak przekonanie, że pod względem historycznym mój punkt patrzenia jest szerszy, sprawiedliwszy i bliższy prawdy niż poglądy różnych historyków ruskich i rosyjskich.

Spis źródeł, materiałów, dokumentów, zarówno rękopiśmiennych jak i drukowanych, pozwoli czytelnikowi zorientować się w materiale, z jakiego korzystałem. Czy to już wszystko? — ktoś zapyta może. Bynajmniej. Wielu dzieł pisarzy bardzo wybitnych czytelnik tu nie znajdzie, chociaż pośrednio lub bezpośrednio dotyczą one hajdamaczyzny. Chodziło mi nie tyle o poglądy tego lub innego pisarza na hajdamaczyznę — w wielu razach słuszne, — lecz o sformułowanie własnego poglądu na całokształt ruchów hajdamackich. Z tego materiału, który mi własny sąd wyrobić pozwolił, o ile on znajduje się w druku lub w bibliotekach publicznych w rękopisach spoczywa, niewiele braknie, a był on aż nadto wystarczający do podjętej pracy. Nie ulega wątpliwości, że nowy materiał archiwalny bądź biblioteczny, wydany z czasem, przyczyni się niejednokrotnie do wyświetlenia badanego zdarzenia, niewiele jednakże przyczyni się do wyjaśnienia całości. Główne, fundamentalne osnowy pozostaną te same.

Znajdzie jednak czytelnik w pracy mojej lukę: jest to niewyjaśniona strona politycznych wpływów ościennych, o ile one, zarówno drogą gabinetową, jak i postronną na charakter tego dziejowego zdarzenia oddziaływały. Nie kusiłem się nawet o opracowanie tej strony w całości, czując przede wszystkim brak dostatecznych materiałów i źródeł. Na ten punkt zwracałem uwagę pobieżnie, o tyle tylko o ile najbliższe obce wpływy działały na szkodę Rzeczypospolitej.

Pozostaje jeszcze kilka słów powiedzieć o charakterze ruchów hajdamackich. Niektórzy radzi by podciągnąć zdziczałe wybryki hajdamackie pod ogólną kategorię ruchów ludowych w Europie, a osobliwie wojny chłopskiej w Niemczech. Nie ma w tym żadnej wspólności ani podobieństwa. Nie tu miejsce na zbijanie powyższej tezy, wskażę tylko zasadnicze różnice. W Niemczech wywieszono od razu program wyraźny, skupiony koło hasła — „chleba” — i ulg w imię którego toczyła się walka. Na Ukrainie zaś było tego chleba do zbytku. Chłopi niemieccy znaleźli dowódców i obrońców, rozumiejących jasno i dokładnie zadanie i cele walki i dlatego żądania swoje sformułowali od razu jako punkta wytyczne dalszej działalności. Nic podobnego z hajdamaczyzną nie było. Spotkała się ona z apoteozą u takich pisarków jak Szulgin, pozbawionych zupełnie zdolności analizy sumiennej wypadków dziejowych, ale z ostrą naganą u pisarzy uczciwych, nawet Rusinów. „Południoworosyjscy działacze historyczni — powiada Mordowcew — mówili tylko o tym, ile złego wyrządzili Rusinom Lachy, lecz zamilczali o tym, ile złego przyczynili mu oni sami, ich poplecznicy i starszyzna ruska”. A że szkody wyrządzone przez nich są wielkie, to nie ulega żadnej wątpliwości — chociaż o tych krzywdach milczą oni sami i ich historycy. Otóż na tę stronę życia Rusinów pragniemy zwrócić naszą uwagę, gdyż wszyscy dotychczasowi historycy zakrywali ją starannie. 

Zobaczymy z podziwieniem, że nie zawsze winni Polacy, lecz że w połowie XVIII wieku Rusini doprowadzeni byli do położenia bez wyjścia przez własne prawo, własne porządki, własne władze i starszyznę. Nie wszędzie dusił Lach, ale także własny brat — Rusin, wzbogacony i wywyższony kosztem chłopa. Z konieczności będziemy musieli przekonać się, że wielu rusińskich mężów politycznych zeszłego wieku , których dotychczas uważano za  bohaterów i męczenników za wolność własnego narodu, okażą się w zupełnie innym, a bardzo smutnym świetle: bohaterowie przemienią się — w rozbójników, a męczennicy za naród — w gnębicieli narodu, który gdyby był zdolny patrzyć w dalszą przyszłość, powiesiłby niezawodnie tych samych bohaterów i męczenników na jednej gałęzi z „Lachem, żydem i psem”. 

Naród ruski uważał panowanie polskie jako jarzmo uciążliwe; służbę polskim panom nazywał „niewolą babilońską”, „pracą egipską”. Cierpienia Rusi pod panowaniem Polski stały się rodzajem komunałów, powtarzanych przez wszystkich historyków na rozmaite sposoby. Zdawało się, że naród, oddany przez Chmielnickiego pod opiekę Rosji, teraz dopiero odetchnie po „lackiej niewoli”. Stało się jednak inaczej. Naród zrozumiał, że on istotnie w niewoli, lecz u własnego „pana-brata”, w niewoli, z której już wyjścia nie było. Gorzką swoją dolę sam wyśpiewał:

Jak buły my polanyczymy,  Hoduwalyś pałanyciamy : A jak stały za Moskalamy, Hodujemoś sucharamy…

Takie też istotnie są losy tego narodu.


Rzut oka na przyczyny w których tkwił zaród hajdamaczyzny

Od początku prawie XVIII w. rozwijać się począł, przeważnie na kresach ukrainnych, ruch ludowy, który już w pierwszej ćwierci tego wieku przybrał nazwę hajdamaczyzny, a w r. 1768 wybuchnął groźnym dramatem, noszącym straszną w naszych dziejach nazwę Koliszczyzny. Był to wielki orkan społeczny, który wstrząsnął posadami Rzeczypospolitej, olbrzymi obszar kraju od Dniepru do Dniestru, od posiadłości Siczy i stepów Budziackich aż po Wołyń pokrył ruiną pożóg i strumieniami krwi bratniej.
Mimowolnie nasuwa się pytanie: jakie przyczyny wywołały ów orkan?

Wielkie wypadki dziejowe nigdy nie są następstwem tych tylko przyczyn, które je bezpośrednio wywołują, które są widoczne już dla każdego; początku ich trzeba koniecznie szukać dalej i głębiej w życiu państwowym. Nikt korzeni, odżywiających potężne drzewo, nie znajduje na powierzchni ziemi. To samo dzieje się z wielkimi wypadkami dziejowymi: związane są one nieraz z kilkuwiekowym życiem własnego społeczeństwa i państwa, w skład którego to społeczeństwo weszło.

Otóż przyczyny, które wywołały hajdamaczyznę, podzielimy ogólnie na dwie grupy: dalsze i bliższe, biorąc za podstawę oddalenie historyczne w stosunku do faktu, nad którym wyczerpująco zastanowić się pragniemy. Tej klasyfikacji przyczyn można by dać inne określenie, dzieląc je na pośrednie i bezpośrednie; takie, które drogą tradycji i warunków życia wszczepiły się niejako dziedzicznie w organizm ludowy i te, które były wynikiem nieprawidłowych stosunków prawno-państwowych, panujących na kresach. Jedne z nich były wynikłością długowiekowego życia państwowego, rozwijającego się nieprawidłowo w pewnym kierunku, drugie wypływały z samowoli lub wybujałości przywilejów jednej warstwy narodu wobec drugiej, z wpływów i akcji postronnej i wreszcie moralnego i religijnego stanu społeczeństwa w pewnej chwili dziejowej. Naturalnie, trudno bardzo oznaczyć granicę gdzie kończy się wina państwa a zaczyna się jednostki lub klasy, szczególnie gdy państwo patrzyło często przez palce na samowolę, — toteż nie myślę jednym pociągnięciem pióra wydać wyrok potępienia na tych lub owych. Pragnę zbadać wielki wypadek dziejowy, o ile zdołam wszechstronnie — oto moje zadanie.

Przejdziemy teraz do poznania przyczyn dalszych. 

Ażebyśmy mogli je łatwiej zrozumieć, rzućmy okiem na położenie, granice i sąsiedzkie stosunki tego kraju, w łonie którego rozegrał się dramat hajdamaczyzny. Objął on trzy województwa Rzeczypospolitej: kijowskie, podolskie i bracławskie, mało co granice ich przekroczywszy, a jeżeli to i miało miejsce, rozruchy obijały się już tylko słabym echem. Zanim jednak kraje te przeszły pod panowanie Litwy, a później Polski, były one widownią koczowisk i walk różnych narodów, które przeniosły się na zachód Europy lub też wsiąkały w organizm tubylczego społeczeństwa, przyjmując jego kulturę i język. Narody owe, często turań-skiego pochodzenia, mieszając się z krwią słowiańską, przelewały w nią swoje pierwiastki moralne i fizyczne, swoje zamiłowanie do włóczęgostwa i koczowniczego życia, lekceważenie wszelkie własności i pracy, brak wszelkiej pamięci o jutrze i przyszłości i w ten sposób wyciskały niewidzialne piętno na charakterze ludności miejscowej.

Przed przyjściem Mongołów większa część Ukrainy była zajęta, jak wiadomo, nie przez ludność osiadłą, ruską, słowiańską, lecz przez koczowników krwi turskiej, szczepu Tiurków. Cała południowa połać stepów od Donu przez Dniepr i Boh do Dniestru aż ku brzegom morskim stanowiła dziedzinę potężnych Połowców. Połać północna pomiędzy koczowiskami tamtych i siedzibami Rusi osiadłej, której sędziwy Kijów był i stolicą i strażnicą główną, stała się od dawna przytuliskiem podobnych do Połowców nomadów, choć krwi tejże, lecz ich rodowych przeciwników, rozłamanych na drobne plemiona. Słowiańscy sąsiedzi Czarnymi Kłobukami w ogóle ich zwali. Najsilniejsi z nich byli Torcy, trzymający się głównie Rosi; najbliżsi od Kijowa Berendeje na Rastawicy i Gniłopiacie, najdalsi może Czerkasy. Oprócz tych były jeszcze i drobniejsze plemiona, szczątki Pieczyngów i inne. Wrogowie Kumanów, trzymali oni od dawna z Rusią i zespolili się z życiem politycznym Kijowa. W takich warunkach nic naturalniejszego jak że z biegiem czasu, ulegli oni wyższości kultury ruskiej. Zawsze koczownicy, zdobyli się wszakże powoli i na stalsze zimowiska i gródki. W gródkach tych na rębie stepów, niejednokrotnie przez samych książąt kijowskich, władców zwierzchniczych zakładanych, stykali się oni z ludnością słowiańską i zapoznawali się z jej mową i wiarą. Może też w ten sposób poczęli się już wtedy asymilować z pierwiastkiem etnicznym ruskim. Ale i odwrotnie, z drugiej strony i Ruś słowiańska od dawna umiała wybiegać w step i łącznie z Turańcami „brodzić” po dzikich polach. Od dawna na Zadnieprzu zjawiają się „brodnicy”, tułacze stepowi, pomiędzy koczowiskami połowieckimi wojennie zorganizowani. Nie tylko ich nazwa brzmi swojsko, inne nadto cechy nakazują przypuszczać, że były to zbierane drużyny, mające może w swym zawiązku pierwotnym jakieś szczątki bitnych Siewierzan. Że tacy brodnicy ze swym wodzem Płoskinią w stanowczej potrzebie na Kałce zdradzili kniaziów i stanęli po stronie mongolskiej, pochodzeniu to ich jeszcze nie przeczy. Bracia ich z ducha, Kozacy, niejednokrotnie swoich kniaziów na sztych Tatarom wystawiali1. Byli oni bliżsi duchem i krwią Tatarom niż Słowianom; dziać się inaczej nawet nie mogło. Wpływy musiały być obustronne. Były one wszakże tylko wstępem smutnym, przygotowaniem drogi, którą miał się wcisnąć do kraju i ludności inny świat moralny i rasowy i położyć swoje piętno dziejowe, a atmosferą swoją nie tylko otoczyć, lecz na wskroś przeniknąć, całe kresowe społeczeństwo trzech wspomnianych województw.

Było to pojawienie się Mongołów i podbój kraju, w którym i Ruś miała swoją siedzibę. W epoce zwierzchnictwa mongolsko-tatarskiego nazwy osobne dawnych koczowniczych plemion Ukrainy zupełnie prawie zanikły. Widocznie część ich, bardziej Poboża i południa w ogóle trzymająca się, zlała się z Tatarami, szczególnie gdy teraz, na tak zwanej ówcześnie „ziemi podolskiej”, obejmującej przestwór od Strypy, wpadającej na rębie czerwieńskim do Dniestru aż poza Sine Wody w polach dzikich, dorzecza Dniepru dotykających, powstała była odrębna horda podolska. Część zaś, i to pewnie znaczniejsza, niechętna Tatarom, od dawna zbliżona z Rusią, bardziej się jeszcze z nią spoliła aż do utraty nawet nazw swej odrębności; gdy następnie zawitała tu Litwa, już ani o brodnikach, ani o Czarnych Kłobukach żadnych nie słychać. Po Torkach pozostały do dziś dnia ślady w nazwach wsi, po ich dawnych przytuliskach — Torczyca, Torczesk, Torków, Torczyn; po Berendejach, Berendyczach pozostało miano dzisiejszego Berdyczowa; po Turpijach — Turbijówka, Turbów, po Czerkasach — miasto Czerkasy i drobniejsze osady tejże nazwy.
Przed wiekiem trzynastym po Chrystusie mało co Europa wiedziała o Tatarach. Nawet nazwa Tatarów nie istniała. Skąd się ona wzięła? — Mało to nas na tym miejscu obchodzi. Zdaje się że sami siebie nazywali Mogułami. Na początku XIII w. poczęli posuwać się ku południo-zachodowi Europy. Założywszy państwo Kipczackie ze stolicą przy ujściu Wołgi, jeden z chanów — Batu-chan — podbił najprzód sąsiednie bliskie narody, potem na Ruś wyruszył, a potęga tatarska sięgała Węgier, Bułgarii, Polski i Szląska. Jeden z wodzów mongolskich, Nogaj, jak się zdaje potomek Dżyngis-chana, pierwszy utorował drogę około r. 1236 przez Don, Dniepr i Dunaj pobrzeżem Czarnego morza, dotarłszy aż do posad Paleologów. Znalazłszy na tej przestrzeni dogodne warunki dla życia koczowniczego, osiadali Tatarowie tu i ówdzie, uznając wszelką zależność od Ordy Kipczackiej. Morowe powietrze, jakie wybuchło w krajach Kipczackich około 1345, przyczyniło się także do tego, że wielu Mongołów opuściło swoje stanowiska, przenosząc się nad Don i ku Dnieprowi północnym wybrzeżem Azowskiego morza posuwając się. W tym samym prawie czasie kiedy Nogaj pokrewnił się z Paleologiem Michałem i wziął wnuczkę jego Eufrozynę za żonę, Orantymur, synowiec Mangutymura, chana kipczackiego, opanował część Tauryki, kładąc podwaliny pod późniejsze państwo Krymskie i dzieląc panowanie nad krajem z koloniami genueńskimi. Mało nas interesuje w tym wypadku jak się tworzyły, organizowały i wzrastały rozmaite ordy tatarskie w sąsiedztwie naszym osiadłe, tylko w jakim one były do nas stosunku. W XIV w. na północnych pobrzeżach Czarnego morza widzimy już usadowione trzy ordy: Nogajską z lewej strony dolnego Dniepru do Donu, Krymską w Tauryce i Jedysańską dolnym i średnim Dniestrem do ujścia Dunaju prawie. Zależność ich od Ordy Kipczackiej była bardzo luźna, a swawola trzymana na wodzy potężną dłonią Witolda. Krymscy Tatarowie z większą bojaźnią spoglądali na północ, na Wilno niż do Kipczackiego Saraju, a Jedysańcy opłacali się nawet za pastwiska od Dniestru do Oczakowa.

W tym czasie rozpoczęła się pierwsza kolonizacja późniejszych południowych województw i stepów aż do morza Czarnego. Jazłowieccy i Sieniawscy posiadali okolice oczakowskie dziedzictwem. Nad Dnieprem leżały zamki litewskie Kremieńczuk, Upsk, Herbedejów, Róg, Missuryn, Kiczkas, Tawań, Oczaków; gdyby były osadzone garnizonami, broniły by wstępu do kraju Tatarom, mającym swoje koczowiska niżej Końskiej Wody. Pod obroną tych zamków i trwogą  przed imieniem Witolda szerzyła się kolonizacja. Dniestrem spławiano pszenicę polską do Kaczubeju i Białogrodu od czasów Władysława Jagiełły (Długosz, 1415) aż do Kazimierza Jagiellończyka.

Zanosiło się na wielką i świetną przyszłość Polsce i Litwie. W pomoc Tatarom przyszedł niespodziewany i potężny sojusznik — Turcy. Zdobywszy Carogród (1453), zapragnęli zdobyć Taurykę, ażeby panowanie swoje nad Czarnym morzem utrwalić. Nie tyle im chodziło o Tatarów, ile o bogate kolonie Genueńczyków. Niezgody pomiędzy Tatarami perekopskimi ułatwiły Mahometowi II zdobycie całego półwyspu i uczyniły Ordę Krymską zawisłą od Turków. Fakt ten stał się w naszych dziejach punktem zwrotnym. Zdobyli oni na półwyspie Krymskim Kaffę, a z powrotem Białogród i od razu usadowili się na dwóch mocnych stanowiskach nad morzem Czarnym. Umożebniło to im rozciągnięcie opieki swojej nad Tatarami perekopskimi i nad ordami wzdłuż brzegów Czarnego morza rozrzuconymi aż do ujścia Dunaju. W ten sposób Polacy zupełnie odcięci zostali od morza Czarnego. Późniejsze wypadki przyczyniały się tylko powoli do wzmocnienia potęgi tatarskiej. Złączenie się z Turkami uczyniło przede wszystkim pewniejszą siebie i zuchwalszą Ordę Perekopską. Odrywała się ona powoli od zawisłości chanów zawołżańskich i wchodziła w koło polityki Turcji. Niezadowolona z przyjaznego łączenia się Kazimierza Jagiellończyka z Wielką Ordą, a korzystając z niedbalstwa starostów pogranicznych, Orda Perekopska poczęła wpadać w kraje ukrainne, a za Jana Olbrachta posunęła się aż do Wisły, porwawszy w jasyr przeszło sto tysięcy ludzi.

W walce Wielkiej Ordy z Krymską upadło państwo Kipczackie, otwierając drogę do przyszłej wielkości i potęgi Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, późniejszej Rosji, a wzmacniając siły Tatarów Perekopskich i przerzucając te siły całkowicie prawie w granice Rzeczypospolitej; wniosły one spu stoszenie, ruinę, niemożność prawidłowej kolonizacji i pierwiastki demoralizujące ludność miejscową. Od owej chwili Tatarowie, oparci już tylko o potęgę Turcji, rozpoczynają regularne i bezustanne najazdy na ziemie Rzeczypospolitej, powstrzymywane bądź chwilowymi zapasami z nimi energicznych starostów pogranicznych bądź doraźnymi zwycięstwami nad Turkami, bądź wreszcie — haraczem.

W niedługim stosunkowo czasie wszystkie stepy czarnomorskie, od Donu do ujścia Dunaju, pokryły się ułusami Tatarów. Oprócz ordy Perekopskiej, której siedziba jasno określona półwyspem Taurydzkim, sięgała posad dawniejszych Nogajów nad niższym Dnieprem, w tym czasie poczęły się tworzyć nowe ordy, które później nieco przybrały rozmaite nazwy.
Zacznijmy od Dunaju. Najprzód tedy siedziała orda Dobrudzka, która nazwisko swoje wzięła od miasteczka Dobrucz, niedaleko Sylistrii; warownia ta wzniesiona była niegdyś przez cesarzów bizantyńskich dla powstrzymania najazdów barbarzyńców, naciskających na wątłe Cesarstwo przez Dunaj. Owa Dobrudzka Tatarszczyzna, rozsiadła niegdyś na ziemiach małej Bułgarii, sięgała od Sylistrii aż do ujścia Dunaju. Następnie szła orda Białogrodzka od ujścia Dunaju, nad morzem aż do ujścia Dniestru i miasta Białogrodu, nazwanego przez Turków Akermanem. Tatarzy ci nosili także nazwę Budziackich, jak Naruszewicz mniema, od miasteczka, leżącego niedaleko Dniestru — Budziaku, trudno przypuścić, ażeby od charakteru stepów, na których koczowali, gęsto porosłych rośliną, zwaną i dotychczas pod nazwą bodziaków lub bodiaków. Tatarzy oczakowcy koczowali między ujściami Dniestru, Bohu i Dniepru, na ziemi, która należała niegdyś do Podola i księstwa kijowskiego. Za Dniestrem, nad brzegami tej rzeki, między Mohylowem a Raszkowem, mieli siedlisko swoje Tatarowie, nazywani Lipkami.

Tak więc: z południo-wschodu, z południa i południo-zachodu już na początku XV w. zostaliśmy otoczeni obcym krwi naszej żywiołem turańskim, wzmocnionym i opartym o potęgę Turcji, ludem dzikim, koczowniczym, nie mającym pojęcia o prawie międzynarodowym, o mniej lub więcej prawidłowym życiu państwowym, żyjącym mało z pracy, a przeważnie z grabieży i rozboju. Szerokie, bezbrzeżne drogi stepowe, nie bronione wcale albo mało co, wiodły w głąb Rzeczypospolitej. Bogate i ludne sąsiednie kraje były przynętą dla Tatarów.

Gleba ziemi kijowskiej — powiada Michalon Litwin — do tego stopnia jest żyzna i wdzięczna dla obrobienia, że zorana raz tylko w parę wołów, daje największe urodzaje; nawet nieuprawne role rodzą rośliny żywiące bądź łodygami bądź korzeniami, ludzi. Tu rosną drzewa, dające najdelikatniejsze owoce, uprawiana bywa winna jagoda, rodząca wielkie grona, a niekiedy na pochyłościach rośnie także dziki winograd. W starych dębach i bukach, w których ze starości potworzyły się dziupła, gnieżdżą się roje pszczół, dających miód smaczny, piękny, aromatyczny. Dzikich zwierząt — żubrów, dzikich koni, jeleni, takie mnóstwo w lasach i na polach, że polowania odbywają się jedynie dla skóry; z mięsa używają tylko polędwicę, — resztę wyrzucają. Mięsa dzików i łań wcale nie jadają. Sarny w takiej wielkiej ilości przebiegają w zimie ze stepów do lasów, a w lecie — do stepów wracają, że każdy włościanin zabija ich tysiące rocznie. Nad brzegami rzek liczne można spotkać żerowiska bobrów. Ptactwa tak nadzwyczajna mnogość, że na wiosnę chłopięta robią wyprawę po nie i całe łodzie wypełniają jajami dzikich kaczek, gęsi, żurawi, łabędzi, a wylęgły drobiazg hodują przy domu. Orlęta zamykają do klatek i hodują dla piór które potem do strzał przymocowują. Psów karmią mięsem dzikich zwierząt i rybą, gdyż rzeki przepełnione są jesiotrami i innymi wielkimi rybami, napływającymi z morza do słodkiej wody.
Do tych krajów bogatych rwała się dzicz tatarska ażeby ludność brać w jasyr.

Już w połowie XVI w. naoczni świadkowie utrzymywali, że jedyną zaporę od Tatarów stanowił Dniepr, który poniżej Czerkas posiadał szereg skalistych występów (porohów) różnej wielkości, jako też wysokie brzegi tej rzeki. Tak więc przeprawa bywała możebna poza Czerkasami tylko na niektórych punktach — Kremieńczuk, Upsk, Herbedejów, Róg, Miszurin, Kiczkas, Tawań, Oczaków. Zwrócił na nie uwagę Witold, zamki pobudował i załogą osadził. Ale już na początku XVI w. leżały one w ruinie. Gdyby na tych miejscach — powiada Michalon — utrzymywać choć małą flotyllę, można byłoby uniemożebnić przeprawę najliczniejszym wojskom tatarskim, gdyż Tatarowie zwykle przeprawiają się bez łodzi, trzymając się za ogony końskie, bez broni i nadzy. Ludzie uzbrojeni, którzy by wypadli na nich w łodziach z komyszów i ostrowów, mogliby łatwo ich odpędzić. Ale o ile Dniepr niedogodny był dla przepraw w lecie, o tyle dogodny w zimie, gdyż nie tylko bezpiecznie wówczas wypasają swoje stada na ostrowach i zaroślach, ale równie bezpiecznie przeprawiają się w granice Rzeczypospolitej dla obłowu i grabieży.

Ze wszystkich polskich prowincji na największe niebezpieczeństwa i ruiny była wystawiona ziemia podolska, która tworzyła niby most dla Tatarów perekopskich, po którym oni wdzierali się na Wołyń, Ruś Czerwoną, Litwę a nawet w głąb Polski. Działo się to tym łatwiej, że na całej przestrzeni tej prowincji, obejmującej około 120 mil na długość i 20 do 30 na szerokość, nie było ani jednej poprzecznej rzeki, która by mogła pęd Tatarów powstrzymać lub utrudnić.

Oto były przyczyny, uniemożebniające prawidłowe zaludnienie nie tylko krajów w pobliżu ord tatarskich leżących, lecz całego prawie Podola, które stać by się mogło, skutkiem swojej niezmiernej urodzajności, niezawodnie najlepszą prowincją Rzeczypospolitej. Rola rodziła tutaj winograd i jedwab bez żadnych trosk człowieka. Mieszkańcy nie potrzebowaliby wcale sprowadzać wina zagranicznego, gdyby zdołano znaleźć sposób obronić kraj od najazdów tatarskich. Szczególnie, gdy po wpadnięciu Tatarów na Podole w roku 1436 i zniszczeniu wojsk polskich, szlachta nie miała odwagi powrócić, — ziemia i ludność pozostały bez obrony. Na uprawnych niwach zaległy pustki, ludność poszła w łyka tatarskie, a pozostały resztki wiodły życie bez jutra i bez chęci do pracy, która lada chwila mogła paść pastwą płomieni lub stać się łupem Tatarzyna.

Nie chodzi mi o to, abym wykazywał kto się bronił od Tatarów, jak i kiedy, lecz żebym przedstawił na oczy charakter walki, który nie mógł pozostać bez wpływu na moralną stronę ludności. Z jednej strony był zbójecki napad w celu rabunku, z drugiej brak zorganizowanej obrony wobec niemożności zorganizowania jej. Znany bywał często kierunek napadu i walki, ale nieznany czas i siła przeciw jakiej walczyć miano. Najwyższą zaletą wodza stawała się nie tylko odwaga, lecz przebiegłość; jedna strona wysilała się ażeby napaść znienacka i uczynić jak największe spustoszenie, druga — ażeby napaść uczynić najmniej szkodliwą lub pędzoną w jasyr ludność odbić. Zarzuciwszy przeto obronę tych punktów, na które wskazywał jeszcze Michalon Litwin, cofnięto je w głąb kraju i poczęto wzmacniać posterunki, leżące na szlakach tatarskich: Bracław, Winnicę, Bar. Chodziło już nie o to ażeby ratować ziemię ciągnącą się między brzegami Dniepru i Dniestru do morza Czarnego i ludność, lecz ażeby zamknąć drogę Tatarom na Ruś Czerwoną, Małopolskę i Wołyń. Jednym z takich posterunków był także Rów, a później nieco Bar, zbudowany niedaleko tego miejsca gdzie Rów leżał, przez królowę Bonę. Tu stanął na leżach jeden z najdzielniejszych obrońców kresowych, Bernard Pretficz, który zorganizował lekkie oddziały wojska, gotowe zawsze do walki, doskonale znające stepy i uroczyska i z nimi uganiał się za Tatarami usiłującymi pomiędzy Kamieńcem, Barem, szlakiem Kuczmeńskim przemknąć się w głąb Rzeczypospolitej.
Jakiż był charakter tej walki? Najlepiej nam wyjaśnią własne słowa Pretficza i jego apologia na sejmie 1550 r.

Od czasu kiedy Pretficz w Barze się wzmocnił i „legał na polu między szlaki z kozactwem”, zmniejszyły się znacznie napady tatarskie co do ilości i rozmiarów. Wielkie najazdy hord białogrodzkiej, oczakowskiej, dobruckiej, kilijskiej, zniszczone pod Zińkowem i Wrzeszczaczyńcach, ustały, a rozpoczęła się natomiast szarpanina zbójów i złodziejów stepowych. „Tatarowie w małych poczciech chodzić jęli dla przekradzenia imo straż najwięcej po 200, po 300, a po 50, 60, 40, a po 30 i po 10”. Na stepie trudno było odnaleźć szlak tych włóczęgów między śladami dzikich koni, żubrów, jeleni i innych zwierząt. Nie sami wszakże chodzili Tatarowie. „I Turcy z nimi chodzili i sługi swe posyłali — powiada Pretficz —, a insi konie pod Tatary dawali za połowicę zdobyczy, jako i dziś dają, a tak im to smakowało bardzo, abo stąd bogacili, bo co Tatarzyn dostał na koniach tureckich, to połowicę mu płacił jako chciał, a konie swe wziął. A tak stamtąd bogacili i Cesarza. Od ludzi branych w ziemiach Rzeczpospolitej szło myto po 600 asprów; sprzedający i kupujący płacili po 300 aspr a w ten sposób z ludzi sprzedanych w Białogrodzie i Oczakowie sułtan pobierał rocznie myta kilkaset tysięcy”. Od czasów Pretficza zmniejszyły się i myta sułtanów i zarobek Tatarów, a niezadowolenie rosło, gdyż Pretficz począł się trzymać tej samej metody wojowania co i Tatarzy: wpadał znienacka pośród ułusy i rabował co się dało. Stąd naturalnie skargi do „cesarza tureckiego” na szkody. „Ale tego, jak żywo, nie było — mówi Pretficz —, co oni pisali, jakoby im to miano pobrać, jedno to oni pisali z tej przyczyny że onych pierwszych pożytków, które miewali z Tatar i sam Cesarz teraz nie miewa. I owszem, miasto pożytków, szkody przez Tatary podejmują, a to że dawniej wielki pożytek miewali od Tatar z koni, których im dawali z połowicy, albo którzy kolwiek Tatarowie wynijdą w ziemię W.K.M. rzadkoby którzy ujść mieli cało niebici a nie gromieni, przez co Turcy szkody mają a ubożeją, a to że im konie przepadają wespół i z Tatary, których im dają z połowice”.
Tak więc palili, rabowali i kradli Tatarzy, biorąc ludność miejscową w niewolę, zmuszając ją także po trosze do koczowniczego życia, do ukrywania się i przyzwyczajając do nieprawidłowych stosunków, — ale też pięknym za nadobne odpłacał Pretficz: zapędzał się pod Oczaków, na „Wierchowiny Berezańskie” i Kremieńczuk z jednej strony, a między Bohem aż za Dniestr średni i niższy do Kajnar i Cecory. W wyprawach tych nie oszczędzano nikogo, brano co się dało, a nieraz po 500 i po 1000 koni odbierano Tatarom. Nie zawsze się na tym kończyło. Gdy się sposobność nadarzyła, Pretficz, „mszcząc się krzywdy J.K.M.”, brał jeńców pośród Tatarów, a dzieci ich i żony „kłół i deptał”.

Przyzwyczajano się powoli do lekceważenia własnego i cudzego życia. To się nazywało „bawić się w ziemiach nieprzyjacielskich chlebem kozackim”. To co robił Pretficz świadomie, w interesie Rzeczypospolitej i do czego był upoważniony, mając na względzie obronę granic, spokój ludności i pognębienie nieprzyjaciela, to samo, mało co później po nim, robili na własną rękę rozmaici „hetmanowie kozaccy”, mając głównie rabunek na względzie. Można by w takich swawolach i wybrykach upatrywać poniekąd akt samoobrony — myśl ta wszakże w samym ogniu walki zacierała się i ginęła, a występowały czyny, pełne samowoli i zuchwalstwa.
Jednym z pierwszych, który w „chlebie kozackim” zasmakował, był Nalewajko. Pragnąc na własną rękę z nieprzyjacielem się zmierzyć, zebrał watahę i na Tatarów wyruszył: był pod Tehinią, Białogrodem, Kilią, Tehinię szturmem zdobył, rozpuszczał zagony „pięćset i kilkanaście siół ogniem w niwecz obrócił”, a 4000 „Turków, Turkiń, Tatarów i Tatarek pojmał”. Przeszkodził mu w tej wyprawie hospodar wołoski, bo zaszedł drogę w 7000 ludzi i wszystko odebrał. Nalewajko nie dał za wygraną, złączył się z towarzyszem swoim Łobodą i do Wołoch się puścił, szczęśliwie nieprzyjaciela zwyciężył, działa mu pobrał i do Baru oddał. Ale i tu „zestarzeć się koniom nie dali”: poszli w pomoc rozmaitym „panom chrześciańskim” i znowu rabowali i mordowali Tatarów i Turków.

Na nieprzyjaciołach „krzyża świętego” nie kończyła się walka: tak samo jak w ziemi niewiernych gospodarował Nalewajko i w kraju. Czekając „okazyi do służby Rzeczpospolitej”, „gościńcem kozackim” nad Dnieprem ruszył na Litwę — nie gardząc tym co się po drodze zdarzyło. Był w Kopylu, Słucku, zawitał do Mohylewa. Włócząc się z watahą i nie pragnąc niczego innego jak tylko „chleba zjeść z pokojem”, odbierał chleb i mącił pokój innym. Nie mógł sobie przeto wytłumaczyć, dlaczego ze wszech stron z wojskiem na niego nastają i jako rabownika uważają.

Oprócz Tatarów istniało także na południowo-zachodnim pograniczu z nimi mniejsze ognisko, z którego przedzierały się pierwiastki zawieruchy i nieładu ku kresom podolskim: była to Wołoszczyzna. Wyćwiczone na tatarskich zagonach, wypadały stamtąd awanturnicze watahy w głąb Podola, gospodarując tak samo jak Tatarzy. Stefan IV wojewoda wołoski ku końcowi XV w. wpadł na Podole, zdobył Bracław, spalił, a ludność wraz z niewiastami i dziećmi do siebie uprowadził. Nie był to wypadek odosobniony. Dziś rabowali Wołochowie u nas, jutro — Kozacy u Wołochów. Zwoływano ludzi na Podole na „wielkie słobody”, Wołochowie zaś zachęcali ochotników „naprotiw pohanym”, a w ten sposób z jednego i drugiego kraju wychodzili nie najlepsi, ale tacy, którzy zasmakowawszy już „kozackiego chleba” bawili się kradzieżą, rozbojem i włóczęgostwem. Jeden i drugi powód dawał do tego doskonałą sposobność.

Władza pogranicznych starostów stawała się bezsilna wobec ustawicznego ruchu samowolnej ludności, wędrującej z miejsca na miejsce, bądź uciekając od poganów bądź szukając ich dla „chleba”. Kupy takich włóczęgów wkraczały z Wołoszy w granice Rzeczypospolitej, szczególnie na Podole, mordując i rabując wszędzie bezkarnie. Tak samo bezkarnie gospodarowali na Wołoszy różni oczajdusze, potworzywszy sobie własne watahy. Niekiedy wspólnie z Tatarami tacy lekko uzbrojeni rabusie pod imieniem „kozaków” szli za „chlebem” gdzie oczy niosły. Częściej jednak zdarzało się, że szukali nie chleba, lecz popuszczali tylko wodzę swojej zbójnickiej fantazji i niepowściągliwej chęci rabunku.

W ogóle jednak w ciągu XV. w, przeważała na Ukrainie na pewno ludność luźnie osiadła. Ale czy to były watahy turskie czystej krwi i o cechach zupełnie nieruskich, to rzecz zupełnie inna. O ile bowiem mamy prawo sądzić z faktów późniejszej daty, zdaje się, że już wtedy koczownicy pól dzikich, bezpośredni spadkobiercy Torków i wszelakich ich pobratymców, nie przestając być z ducha i obyczaju Turańcami, mieszając się ciągle z Rusią, przyswajali niekiedy jej język a może i powierzchowną wiarę.
Nie brakło w nowym amalgamacie etnicznym na Rusi i samych Tatarów. Wiemy że Witold sadowił nie tylko na Litwie lecz i na Rusi południowej brańców i nie brańców tatarskich, a szukającej u niego opieki tatarskiej starszyźnie rozdawał pod obowiązkiem wojennym nawet znaczne obszary. Nie tylko otatarzeni kniaziowie, jak Glińscy, ale nawet późniejsi ziemianie stepowi kijowscy i bracławscy o nazwach turańskich, owi Czemerysy, sprowadzeni spod Ostroga, a osadzeni przez Bonę pod Barem, czerkiescy Petyhorce, — wszyscy oni byli z pochodzenia przeważnie Turańcy, którzy przez parowiekowe spolenie się z Rusią, przybrali cechy dawnych jej „brodników” i w ten sposób wytworzyli zaczyn przyszłego usłowianienia całej Ukrainy, ku czemu też przyczynić się mogło niepomału i nieprzerwane od wieków wybieganie luźnych żywiołów czysto ruskich w „pola”.

Cechy takiego zespolenia się i wpływy plemion turańskich dostrzeżemy później przy państwowym zrzeszeniu się Ukrainy i Podola z Rzeczpospolitą. Tak więc rozsiedlenie się Tatarów na południowych Ukrainach litewsko-ruskiego państwa i Rzeczypospolitej wniosło po rozmaitych turkskich poprzednikach w społeczeństwo kresowe owego ducha bezustannej zawieruchy wewnętrznej, która nauczywszy ludzi lekceważenia własnego i cudzego życia i mienia i wykształciwszy całe pokolenia w niepewności jutra, wprowadziła w krew jego czynniki moralne rozkładające i demoralizujące. Pod wpływem bezustannych najazdów tatarskich jedna część ludności, wyrzucona z warunków spokojnego codziennego życia, włóczyła się wzdłuż i wszerz, szukając spokojnego siedliska, dopóki nie wpadła w łyka tatarskie; druga szła za przykładem sąsiadów: odwzajemniała się hojnie rabunkiem i rozbojem, przyzwyczajając się powoli do tego „chleba kozackiego”, który, nauczywszy się jeść u Tatarów, i u swoich później obficie jadała. Do pierwiastków turańskich, zaszczepionych w kresowym społeczeństwie przez domieszkę Pieczyngów, Połowców, Berendejów, przybyła teraz nowa domieszka krwi i kształciły się powoli zbójeckie instynkty odziedziczone od dzikich tatarskich koczownikó

Siedząca za Dniestrem Wołosza, z Rusią pomieszana, miała tych samych nauczycieli i taką samą szła drogą, wnosząc, szczególnie na Podole, z którym się stykała, te same pierwiastki dezorganizacyjne i niszczące, jakie wnosili Tatarowie.
Po Pretficzu już nigdy obrona kresów nie była ani tak regularna ani tak skuteczna. Nie stało obrońcy, wnoszącego do sprawy publicznej zamiłowanie rzemiosła wojennego, bitność rycerską, zdolność orientacyjną, doskonałą znajomość terenu walki i nieposzlakowaną uczciwość obywatelską, — ale pozostał jego system walki. W ten sposób jak on organizował wyprawy ku obronie od Tatarów, organizowali później inni na własną rękę, przyzwyczajając powoli ludność do włóczęgi, rabunku, rozboju, a odrywając natomiast od pracy. W ten sposób wyrabiał się powoli nieznany przedtem nowy typ awanturnika, na pół rycerza, na pół opryszka, który napadając i rabując Tatarów, robił z tego rodzaj rzemiosła, ale rozhukawszy się i spróbowawszy krwi tatarskiej, nie gardził ani mieniem ani krwią „chrześcijańską”; obok jakiej takiej obrony pogranicznej prawidłowej, wytwarzały się orszaki zuchwałych „hetmanów kozackich”, szukających szczęścia i sławy w rabunku i plądrowaniu cudzego mienia — nie zawsze tatarskiego. 

Nie będziemy się teraz zastanawiać ani nad pochodzeniem i ewolucjami znaczenia samej nazwy „Kozak”, ani nad kozactwem w ogóle i jego rolą historyczną w dziejach rozgranicza tatarsko-słowiańskiego. Dziś przypomnimy wstępnie tylko że wyraz kozak — turski, znany wszystkim ludom tego szczepu a kozactwo, wykwit kozakowania, wcale nie wyłączna przynależność polsko-litewskiej Ukrainy. Nim się ono zjawiło, zabrzmiało raczej na Dnieprze, znane już było pierwej wśród sąsiednich Tatarów na naszych jak i na południowych „riazańskich” granicach carstwa moskiewskiego. Ciekawsze jest dla nas, co to była i jak powstała na Ukrainie ta warstwa społeczna, która u schyłku wieku XV poczęła była przybierać zapożyczone od koczowniczych sąsiadów a napastników obce sobie dotąd, i nie wiele na początku poważne miano.

Po tym wszystkim, cośmy już wyżej powiedzieli, nietrudno zrozumieć, że po uciszeniu się burzy Menglirejowskich najazdów, po rozszerzeniu się Tatarstwa na południowych, wschodnich i zachodnich kresach późniejszej Ukrainy, w najszerszym znaczeniu wziętej, przy podnoszącej się odwadze do odwetu, nazwę Kozaków mogła była początkowo przybrać ta przede wszystkim warstwa ludności stepowej, która i pochodzeniem swym przez pół turskim u kolebki i trybem życia, najbliższa była kozaków tatarskich. Miano „brodników” dawno przebrzmiało, tak samo jak „sewruków” i „bołochowców”, a nie było po prostu nazwy dla tych, co nie przestając być jak tamci „uchodnikami”, myśliwcami różnego rodzaju, trudnili się chociażby odwetowym napastnictwem sąsiadów. Jednym słowem, trudnili się oni coraz wyłączniej kozakowaniem, nie połowieckim tylko czatowaniem w stepie, lecz tatarskim najezdniczym przemysłem. Gdy nie było nazwy własnej, zapożyczono ją gotową u pobratymców z ducha.

Z tej niewyraźnej mgławicy społecznej o celach niejasnych i niepewnych, zaczął się powoli wytwarzać oryginalny państwowo-rycerski organizm, tworzący się jakoby pod hasłem walki z niewiernymi, wrogi jednak wszelkiemu porządkowi państwowemu, nie poddający się żadnej organizacji — oprócz wojskowej, uważający każdy zamach na samowolę za zamach — na wolność. Była to kozaczyzna niżowa, usadowiona w zasiekach i nasypiskach nad niższym Dnieprem i stąd Niżem albo Siczą zwana. Wyrabiając w sobie przez dwuwiekowe prawie istnienie tradycję walki z Turkami, mającej charakter samowolnych napadów i rabunku, łączącej się niekiedy z uwolnieniem więźniów, zwiększali swoje znaczenie, wpływ i szeregi, zapominając z czasem o głównym celu, a walcząc natomiast o rzekome prawa i wolność z Rzeczpospolitą, pod której opieką zostawali. Poczęły się w tym dziwnym społeczeństwie wyrabiać z czasem, pod wpływem państwowego ustroju Rzeczypospolitej, pragnienia i aspiracje polityczne z zaczątkami świadomości odrębności narodowej. Sicz stała się rozsadnikiem idei późniejszej Kozaczyzny politycznej, w którą wsiąkały powoli wszystkie pierwiastki awanturnicze, samowolne, w samowoli powstrzymywane, niezadowolone zarówno z tego jak z porządków państwowych, którym należało się poddać. Przybyły do tego jeszcze żale i niezadowolenia osobiste, żyłka do rabunku i awantury. Po Nalewajce, który najwięcej zbliżał się do hajdamackich watażków XVIII w., wystąpił Pawluk, potem Bohdan Chmielnicki, zaprzyjaźniony z Tatarami, hulał od porohów po Lwów i Lublin. Przez dwa wieki prawie trwały nieustanne walki kozackie, połączone z bezprzykładnym rabunkiem i rozbojem, równorzędnie z napadami tatarskimi i wojnami z Turcją. Były to już wszakże tylko następstwa złego, nad którymi zatrzymywać się nie będziemy.

Wróćmy teraz do Siczy dlatego, że ona reprezentowała jakoby ideę walki z Turkami i Tatarami, tj. z tym fermentem, który ciągle pianę swoją wyrzucał nie tylko na brzegi lecz nawet w głąb Rzeczypospolitej. Czym właściwie była Sicz i czym by stać się mogła dla Polski i dla siebie? Tak długo nie było na Niżu Kozaczyzny, jak długo nie było potrzeby. Z chwilą prawie zdobycia przez Turków Czarnego morza i opanowania przez Tatarów stepów południowych, zaczyna być głośno na Niżu. Utworzyło się tam bez
wiedzy i woli Rzeczypospolitej bractwo wojskowe, „towarzystwo”, którego istnienie miało za cel jasno i świadomie sformułowany w czynach: walkę orężną z nowymi sąsiadami, napierającymi od Azowskiego i Czarnego morza, jako też od Białogrodu na granice Rzeczypospolitej. Było to zorganizowanie się przypadkowe, nie mające żadnych celów państwowych własnych, a tym bardziej Rzeczypospolitej, przed sobą. Złączył ich instynkt samoobrony z potrzebą zemsty i rabunku połączony. Na charakter tego „stowarzyszenia ludzi orężnych” zwrócił uwagę Michał Grabowski — nie historyk wprawdzie fachowy, ale doskonały znawca życia i stosunków kresowych. „Naprzeciw zakonów rycerskich — powiada on, — strażnic zachodniego społeczeństwa, istniało drugie stanowisko wojskowe, rozłożone po pustyniach i między kataraktami rzek, gdzie ostrów był klasztorem, step komandoryą”.
Myśl Grabowskiego podjął Michał Gliszczyński, rozwinął i uzasadnił. Zasadnicze cechy organizacji wewnętrznej „towarzystwa siczowego” były istotnie identyczne prawie z charakterem zakonów kawalerskich. Zaporożcy złączeni byli ze sobą przede wszystkim węzłami towarzystwa, bez różnicy stopnia, lat i pochodzenia, stąd między sobą nazywali się „braćmi”, a atamana kurennego tytułowali „ojcem”. Następnie łączyła ich jedność religii, wykluczająca wszelkie inne wyznania (w późniejszym okresie), węzeł posłuszeństwa (votum obedientiae) i odrębność do tego stopnia, że nawet kościół i duchowieństwo uważali za instytucje niezależne, własne, uznające tylko powagę „kosza”. Wreszcie jednoczyli się pod hasłem bezżeństwa.

Dziwić to na pozór może, że pośród porohów niedostępnych, w dzikich i nie zaludnionych stepach powstaje związek wojskowy, nie powołany ani przez Kościół urzędowy ani przez państwo żadne, we 250 lat prawie po zniesieniu templariuszów (r. 1313), a w chwili nieomal kiedy północny zakon krzyżacki przechodzi w państwo świeckie (1562) i staje się wasalem Polski. Rzeczywiście jednak nie ma w tym nic dziwnego: templariusze znikli, stając się do walki niezdolnymi, a dalsze istnienie Krzyżaków, jako zakonu, było absurdem, — musieli się sekularyzować i utworzyli państwo świeckie. Pogląd taki na genezę Siczy Zaporoskiej spopularyzował się rychło dzięki zupełnemu brakowi znajomości życia wewnętrznego Zaporoża. Cechy zakonów kawalerskich, uderzające pozornym podobieństwem, były raczej braterstwem broni niż braterstwem zakonnym, a wewnętrzne życie tego rzekomego bractwa kawalerskiego posiada, pomimo tytułów braterstwa, cechy życia na poły dzikiej gromady ludzi, oddających się swawoli zbójnickiej, połączonej ze swawolą indywidualną bez hamulca i granic, żyjących bez żadnych pragnień kulturalnych i umysłowych. Przy sposobności będziemy mogli bliżej poznać to zrzeszenie się z początku przypadkowe, później rozrośnięte w związek kozacki, który krwawo zapisał się w dziejach naszego narodu.

Kozacy niżowi zatem nie potrzebowali sekularyzacji, bo nie byli bractwem zakonnym, ale nie posiadając zmysłu politycznego i niezdolni do pracy regularnej, zginęli marnie, strawiwszy siłę na rozbojach, nie rozumiejąc doniosłości i znaczenia idei ani państwowej, ani narodowej. Usadowiwszy się w miejscu niedostępnym dla Turcji, bo na pograniczu Rzeczypospolitej, śród stepów, w otoczeniu bezludnych dzikich pól, a okoleni wodą, stali się także niedostępnymi dla ataków Tatarów. Wypływali więc na swoich czajkach na morze, dając się we znaki zarówno Turkom jak i Tatarom. Nie utrzymuję wcale, ażeby zawiązanie się „towarzystwa siczowego” miało cel świadomy i jedyny — walki z pogaństwem w imię idei państwowej lub obrony narodowości, ale zaprzeczyć się nie da, że taki cel wypłynął z samej istoty walki. Przypadkowe zgromadzenie się w większym obronnym taborze ludzi obytych z wojną, żyjących, z niej, znających dosko nale kryjówki tatarskie i sposoby uganiania się za nieprzyjacielem, wyćwiczonych w tym od Witolda aż do Pretficza i utarczek starostów pogranicznych, mogły się bardzo przydać dla polityki Rzeczypospolitej.  Obowiązkiem jej było cele tego „towarzystwa” jaśniej uświadomić, Sicz odpowiednio zorganizować, walce nadać charakter regularny i w ten sposób przy pomocy sił Zaporoża, skierowanych na zewnątrz, rozbić obręcze tatarską i turecką; a opanowawszy brzegi Czarnego morza, zająć takie stanowisko, jakie, po zniszczeniu Tatarów i osłabieniu Turcji, Rosja zajęła.

Działo się jednak przeciwnie; Rzeczpospolita prowadziła niedołężną, trwożliwą i wahającą się politykę państwową względem sąsiadów kresów południowych, pozwoliła i ułatwiła Niżowcom zatracić cel dziejowy, a przez to samo z biegiem czasu umożebniła Rosji wyzyskać ideę walki z pogaństwem na korzyść własnej potęgi państwowej. Zaporoże było niezawodnie siłą wielką, objawiającą się w samej spójni jego, jedności militarnej i odwadze, jako też organizacji wojskowej, ale nie posiadało, jak powiedziałem, zmysłu państwowego, miało w łonie swoim za dużo żywiołów niesfornych, pozbawionych wykształcenia dziejowego, samowolnych, ambitnych, zuchwałych, hulaszczych, zdemoralizowanych samym charakterem walki. Istnienie jego mogło być przeto pożyteczne tylko jako narzędzie w ręku cudzym. Rzeczpospolita nie umiała ani użyć ani zużytkować tego narzędzia.

Wielki błąd nasz dziejowy tkwił w tym, żeśmy względem Turków i Tatarów prowadzili politykę obrony, kiedy rozum stanu wymagał polityki zaczepnej. Odsunięci bez walki od morza Czarnego, powinniśmy byli dążyć do niego wszelkimi siłami, ażeby dać granicom Rzeczypospolitej przyrodzone niejako oparcie, zniszczyć tam panowanie i wpływy tureckie, i Tatarów, demoralizujących charakterem swej walki ludność miejscową, usunąć z ich siedzib. Mając pod bokiem, iż tak powiem, kształtującą się potęgę Siczy, zwracaliśmy na nią dopiero wówczas uwagę, gdy Turkom i Tatarom doskwierała, rozbójnicząc i rabując pobrzeża czarnomorskie, przyzwyczajając się w ten sposób do cudzego chleba i próżniactwa.

Społeczeństwo nasze, szczególnie ci, którzy bliżej siedzieli kresów i znali doskonale tamtejsze stosunki, zwracali niejednokrotnie uwagę Rzeczypospolitej na potrzeby stanowczej walki z Turkami i Tatarami w celu zużytkowania przyrodzonych bogactw Ukrainy i Podola i prowadzenia prawidłowej kolonizacji. Nieszczęście chciało, że u steru rządu byli ludzie, którzy walkę z Turkami i Tatarami oceniali ze stanowiska chrześcijańskiego, ale nie państwowego i dla zdobycia chwilowego pokoju u pohańców poświęcali przyszłość.
Jednym z pierwszych, który u nas głośno przemówił zarówno o potrzebie osadzania pustyń w ziemiach ruskich, jak i o potrzebie podniesienia wojny przeciwko Turkom i Tatarom, był ks. Józef Wereszczyński, biskup kijowski. Widział on „niebezpieczeństwo niezmierne, k’temu częste bezprawie wszystkiej Ukrainy Królestwa Polskiego” i skutki bezustannego szarpania się z Tatarami i Turkami, uniemożliwiające wszelkie prawidłowe życie państwowe dla tej „miłej i złotej Ukrainy”, za którą jako za murem siedziała cała Rzeczpospolita. Inaczej niepodobna zapobiec wszelakiemu niebezpieczeństwu, jeżeli — mówił do swoich współczesnych — naprzód na Ukrainie kolegium rycerskiego, tj. rycerskiej szkoły dla miłego potomstwa swego krwi szlacheckiej fundować zgoła nie będziecie. W szkole tej miało był dziesięć tysięcy żołnierza. Pragnął ażeby owo „kollegium” miało swoją siedzibę „nie in visceribus regni, po krakowsku na burku, ale w polach sub dio, pod dachem niebieskim, bądź przy szpichlerzach J. K. M., bądź też przy szpichlerzach Rzeczpospolitej, z którychby zawżdy mieć mogli swoje wszystkie necesaria”.

Chodziło mu przeto nie o żadną inną szkołę, jeno o żołnierską, praktyczną, gdzie by się uczono tylko dobrze bić nieprzyjaciela. Byłoby to i zajęcie i cel dla ludności miejscowej, bo nie tylko dawano by odpór zagonom tatarskim, ale młodzież miałaby uczciwe zajęcie zamiast „siedzieć na Niżu i łupić czabany tureckie”. „Owej szkole rycerskiej zamiast supremum cancellarium academiae potrzeba byłoby dać Hetmana Wielkiego koronnego w rzeczach rycerskich dzielnego; miasto rektora universitatis albo podkanclerza, potrzeba im dać Hetmana polnego sprawnego; miasto dziekanów jakiejkolwiek facultatis potrzeba im dać pułkowniki w rzeczach rycerskich biegłe”. Gdyby trudno było o większą ilość wojska, Wereszczyński godził się aby „bodaj utrzymywać w onej szkole dwa tysiące usarzów, ale też do tego trzy tysiące po kozacku”. Starostowie mieli dawać na utrzymanie czwartą część dochodów, szlachta — dziesięcinę. I tego miało starczyć na wyżywienie i uzbrojenie „szkoły”. W prochy, kule, działa polne miał zaopatrzyć szkołę skarb Rzeczypospolitej. Dla tego, ażeby państwo miało obronę od północnych i wschodnich krajów, radził na Zadnieprzu osadzić rycerstwo „według reguły multańskich Krzyżaków”, którzy by wspierali w razie potrzeby i „szkołę” ukraińską.

Na tym projekcie energiczny biskup nie poprzestał, jakby na dowód, że „nie biblią ale szablą biskupi kijowscy dysputują”. Proponował on jeszcze, ażeby od każdego dziesiątka osiadłych poddanych składali się panowie na „jednego konia i na ćwierć lata złotych 15”. Potrzebną ilość piechoty miały dostarczyć miasta i miasteczka w ten sposób, że dziewięciu miało dziesiątego „wyprawować”, dając mu żołd na pół roku złotych 18. Służba kozacka miała sukursować owe wojsko. Także w głównych zarysach podawał biskup kijowski rady dla wygubienia Tatarów i Turków przez ustawiczną i regularną walkę z nimi. Myśl jego ujął z innej strony ks. Piotr Grabowski. Podał on jeszcze w r. 1596, — już dobrze po usiłowaniach Bato rego zorganizowania Kozaków — memoriał Zygmuntowi III, czyli jak sam powiada „skrypt” o tym „jakoby Polska Niżna założoną być mogła”.

Pragnąc mieć obronę kresów stałą i pewną, autor tego memoriału proponował założenie „na Nizie albo na Zadnieprzu” kolonii polskich, które nazwał Polską Niżną albo Osadą polską. Miało to być po prostu osadnictwo wojskowe stepów w tym celu dokonane, ażeby pod jego obroną mógł się kraj regularnie kolonizować. Wojsko „złożone z ludzi do boju i do gospodarstwa ziemiańskiego dobrze sposobionych”, tworzyć miało rodzaj zakonu cywilno-wojskowego. Jedna część składałaby się z żołnierzy, druga z robotników, pracujących na ich wyżywienie, a wszyscy razem osadzeni być mieli na ziemiach przez króla im nadanych. „Ludzie tacy — powiada Grabowski — zebrawszy się i stowarzyszywszy się tak na dzierżawach nadanych przez króla, jako i na innych majętnościach pospołu żywiąc nato wszystko żywot swój udadzą i Panu Bogu się ofiarują, aby pod obroną i protekcyą Rzeczpospolitej bojem sprawnym i mężnym nieprzyjaciołom szkodnym ojczyzny swej, srodzy byli, ażeby swych braci, wyznawców Chrystusowych, bronili, żeby ich w niewolę wieczną niepobierano”.

Pobudką do zorganizowania obrony służy autorowi memoriału myśl — „jako Tatarowie, ludzie pogańscy, barbari, niepotężni, do boju goli, tak często a gęsto krainy nasze pustoszą, bracie naszą tyrańsko mordują, w niewolę pobierając”. „Rad byłby ażeby się Rzeczpospolita od tych najezdców regularnie a porządnie broniła”. Patrząc na to co się działo, a przyszłość mając na względzie, niewesołe snuje horoskopy. Widział on jak z Tatarami postępuje Moskwa. „Acz barbari illiberi, bez animuszu, bez serca szlacheckiego”, a jednak doskonale potrafili okiełznać przyleglejszych carzyków”. Na tym jednak nie poprzestają; „i do perekopskich
dziesięcinników, tych co u nas dziesięcinę wybierają, zbliżyli się, kilka zameczków tuż pod bokiem ich pobudowawszy

Mieli oni na celu nie tylko obronę od Tatarów, ale także punkt oparcia dla przyszłej akcji, gdyby się sposobność szczęśliwa nadarzyła. Nie wyrzekała się także Moskwa zamiaru podbicia Krymu. „Do czego gdyby przyszło — mówi proroczym duchem natchniony autor, jakoż za teraźniejszą pogodą naszą a niedbałością przyjść może, wspomniał by nam Moskwicin Stefanowskie trwogi i miałby się czem ich nad nami zemścić, a prócz tego takby Polskę zawarł, żeby się nie miała gdzie i z domu ruszyć”.
A tymczasem autor Polski Niżnej marzył, że jeżeli się osada na Niżu założy i wzmocni, wówczas nie tylko da odpór Tatarzynowi i opanuje go, ale z czasem rycerze kresowi „i za Wołgę się wytoczą, a tamte carzyki, między sobą niezgodne, powoli zhołdują”. Marzył, że tacy „stróże chwały Bożej, pokoju i wczasów chrześcijańskich mogą i od monarchów chrześcijańskich znaczną mieć pomoc, którzy, słysząc ich mężne i dzielne sprawy przeciw poganom, onym gratyfikować i dopomagać będą chcieli, jakoteż moskiewski kniaź Kozakom niżowym podczas pożałowanie daje”.

Skrypt ks. Grabowskiego pozostał jednak tylko — dokumentem historycznym. Polscy politycy nie zdawali sobie jasno sprawy z niebezpieczeństwa i dla zażegnania go poważnych kroków nie przedsiębrano. Szymon Starowolski wskazywał zło, i lekarstwo nań podawał bez żadnych półśrodków. „Dokąd Tatarów niewyrzucimy z Tauryki, i polską kolonią tego Chersonesu nie osadzimy, dotąd, ile mogę upatrzyć, pokoju od nich mieć niebędziemy, i niezażyjemy szczęśliwie obfitości podolskiej Ukrainy. Municyami zasię miejsca tamte utwierdziwszy, nie tylko się będziem mogli ich sile kradzieskiej łatwie obronić, ale też i Turczynowi samemu strasznemi będziemy, i Moskwicina, tak długo wierzgającego, łatwie uskromimy. Wołosza nas słuchać będzie musiała, a Siedmiogród z Multanami życzliwymi nam będą. Nadto, przyczynimy skarbu Rzeczpospolitej nawigacyą do wschodnich krain uczyniwszy”.

Na niewiele się to wszystko przydało. Wolano spokój kupowany haraczem. Silny ruch osadniczy i ekonomiczny, jaki w Polsce już od XVI w. rozwijać się począł, wzmagając się, zamykał oczy na dalszą przyszłość. Gdy się już Kozactwo wzmocniło, gdy Turcja stawała się coraz natarczywsza, a nawet straszniejsza, poczęła myśl opanowania Tauryki nurtować i u steru rządu. Stanisław Koniecpolski trzymał ją czas jakiś w tajemnicy, a w roku 1645 wysłał Sebastiana Adersa rodem z Mazowsza, geometrę i rysownika, do Krymu w stroju kupieckim dla zrobienia planów twierdz i miast. Inicjatora śmierć zaskoczyła wszakże przedwcześnie. Z projektem tym przed przyjaciółmi się zdradzał tylko, „niechcąc wyżej wspominać, bacząc, że u nas wszystko rozumiemy za impossibilia”.

Podboju Tauryki radził dokonać wspólnie i w przymierzu z Moskwą. Projekt Koniecpolskiego można uważać za szczyt tego nastroju, dążącego do pokoju, jaki ogarniał całą ówczesną Rzeczpospolitą. Wskazywał on potrzebę zdobycia Krymu — nie dla Polski wszakże, ale dla Moskwy, a Polsce pozostałby w zysku — spokój. Takie były marzenia polityczne, ale rzeczywistość inaczej się układała i na razie psuła plany Koniecpolskiego. „Konsyderując innatum odium moskiewskie przeciwko narodowi naszemu, i ową ich śliską wiarę, zdała się res periculi plena, bo osiadłszy tamto miejsce, wszystko chrześcijaństwo ad Pontem Euxinum et Paludem Meotidem siedzące po siebie by przygarnęli. Pociągnęliby i same Ordy tatarskie, którychby już odstrychnęli od Turków i niemi mogliby być ciążcy”. Podbiwszy Tatarów i Turków, zachodziła obawa, że Moskwa i Kozaków, a z nimi całą Ruś do siebie pociągnie. Nie pomylił się w tych rachubach co do istoty rzeczy, tylko co do czasu. Opanowanie Krymu przez Moskwę miałoby — według „diskursu” Koniecpolskiego — tę dobrą dla nas stronę, że Tatarowie, odstrychnąwszy się od Turków, nagrodziliby nam odstąpiony Moskwie Krym, ziemią Wołoską, Multańską i Siedmiogrodzką. Radził wszakże projekty te ostrożnie podawać Moskwie, którzy iż są z natury i pyszni i uporni, w każdej rzeczy zwykli się zasadzać; szkoda by im zaraz z przodku Krymu in possesionem pozwalać, tylko od nich posiłku potrzebować”. Gdyby się mocno trzymali, radził jaką włość znaczną wziąć od niej za posiłki i tytułem dotrzymania umowy, tj. bronienia nas, ile razy zajdzie potrzeba obrony od Turków. Owym węzłem, któryby nas z Moskwą związał przeciwko Turkom i Tatarom miało być małżeństwo królewicza Kazimierza w Moskwie.

Były to nie tyle projekty polityczne, ile rojenia magnata, pragnącego spokoju dla Rzeczypospolitej kosztem Moskwy. Świadczą one tylko, że myśl zniesienia Tatarów nie opuszczała nigdy naszego społeczeństwa, chociaż nie była przez rząd serio traktowana. Dowodzi to jak głęboko odczuwaliśmy zarówno klęski od muzułmaństwa doznawane jak i wpływ sąsiedztwa, które od kilku wieków było szkołą demoralizującą ludność miejscową, rozluźniającą wszelkie węzły państwowe i społeczne, a skutkiem tego uniemożliwiającą prawidłowe życie państwowe. Niekiedy i pośród Kozactwa, uganiającego bez planu i celu państwowego za Turkami i Tatarami, kiełkowała myśl obrony kresów a nawet zniesienia Tatarów. Nalewajko w „kondycyach” przysłanych przy liście do Zygmunta III, prosił o „pustynię między Bohem a Dniestrem, nad rzeką Szenosed, prawie na szlaku tureckim i tatarskim, między Tehinią a Oczakowem, od Bracławia mil 20, gdzie od stworzenia świata nikt nie postał”. Pragnął on na tym szlaku zbudować miasto i mieszkać z Kozakami. Nie stawił bynajmniej wymagań Bóg wie jakich: prosił o tyle tylko, „ile wynoszą podarki Tatarom” albo żołdu żołnierskiego na 200 żołnierza. Godził się wreszcie w tym względzie z wolą króla i senatorów. „A my — pisał — na każde rozkazanie Jego Królewskiej Mości i panów hetmanów obojga państwa gdzie potrzeba tego ukaże tak na nieprzyjaciela krzyża świętego, jako i kniazia Wielkiego moskiewskiego, gotowi z wojskiem swem i z armatą naprzód niż kto w państwie ruszyć”.

Propozycje Nalewajki zakończyły się niczym. Snadź u steru rządu uważano je za impossibilia. Wahano się także w wyborze stanowczej drogi do podbicia Krymu i osłabienia Tatarów w chwili zatargów między Dżanibeg-girajem, Muhamed-girajem i Szahin-girajem, carzykami perekopskimi, jakie wynikły między nimi około r. 1628, skutkiem czego Szahin-giraj ofiarował poddaństwo Rzeczypospolitej. Kozacy zrozumieli doskonale stanowczość i ważność tego momentu. Janusz ks. Zbaraski w liście do księcia kanclerza powiada, że Kozacy pisali do niego „żeby Szahin-giraja wnieść na państwo, Tatary mieszać, Ordę psować i czas właśnie okazują tak prudenti consilio, choć prości chłopi, żeby i nieboszczyk Juliusz Cezar lepiej radzić nie mógł”.

Zygmunt III jednak i w tej sprawie na dwóch stołkach siedział. „Posłom Szahin-giraja — pisze do Chmieleckiego — otuchęśmy uczynili obrony i pomocy, bardziej jednak ustnie niż listownie, gdyż nam nie godzi się dla pact z Cesarzem tureckim zawartych, jawnie mu pomoc ofiarować i dawać”. Tatarom „pacta” nie przeszkadzały wszakże nigdy krwią zalewać naszą ziemię.
Gdy walka wewnętrzna w łonie Rzeczypospolitej wybuchła w połowie XVII wieku i rozdarła Ukrainę na dwie części; gdy polska Ukraina szarpana zawiścią żądnych władzy i panowania rozmaitych hetmanów kozackich, zatracała powoli zmysł samowiedzy politycznej, idea zdobycia Krymu, zniszczenia Tatarów i osłabienia Turków stawała się powoli zadaniem państwowym Rosji. To co miało stanowić wielkość Polski, stało się podwaliną potęgi i wielkości Rosji. „Ty miłościwy Carze — powiada współczesny pamiętnikarz do Aleksieja Michałowicza — staraj się zachować pokój z narodami północnymi, wschodnimi i zachodnimi, a wszystkie siły swoje zwróć na zdobycie Perekopu. Myśl tę jednak trzymaj w tajemnicy nawet przed doradzcami twoimi — chyba najwierniejszemu ją odkryj. A gdyby tobie Bóg nie pozwolił dokonać tego dzieła, przekaż je testamentem synowi”. Polaków Moskwa lekceważy. Zna ona doskonale ich męstwo, umie cenić, boi się, ale znajduje uspokojenie w naszej polityce biernej, wiedząc o tym doskonale „że Polacy zaczepnej wojny nie prowadzą, a jeśli się na nią decydują, to tylko wtedy gdy są obrażeni”. Ideałem zaś własnej polityki jest dla Moskwy zdobycie Czarnego morza. O słuszności lub niesłuszności przyczyny nie chodzi im wcale — „przyczyna (do wojny) zawsze się znajdzie”. Toteż na powodach wojny nie zbywało Rosji nigdy, aż do chwili zdobycia Krymu. Oni tedy powodów szukali, my — unikaliśmy zawsze z własną szkodą.

Plemienna i sąsiedzka nienawiść Kozaków do Tatarów i Turków, podniecana nie tylko różnicą dwóch światów, muzułmańskiego i chrześcijańskiego, ale także bezustanną walką, została zużytkowana przez Moskwę. Weszła ona w koło polityki moskiewskiej i została z czasem wyzyskana na korzyść interesów carów moskiewskich. Kozacy podsycali tę ideę. „Ustawiczne proponowaliśmy — piszą Kozacy w jednym ze swoich memoriałów — aby było wprzód po tej stronie Dniepru horodki i Hoczaków znieść i osadzić i nam jaką cząstką wojska na Białogród dopomódz, aby tam pobrawszy fortecę Tehynią i Białogród, Kiliją, Smahil i inne, moglibyśmy sobie wzajem ręce podawać”. „Przez pobranie pomienionych fortec, oraz jeszcze przez osadzenie przepraw dnieprowo-tatarskich na Buhunie, Kiczkasowie i Tawani, Krym by był wcale odstrychniony od tureckich, budziackich i nogajskich posiłków, a na ten czas z nim, coby się woli Najwyższego Boga zdało, a okazya przyniosła, uczynić by się zawsze mogło”.Działo się to w roku pańskim 1689, w czasie prawie wojny z Turcją i w przededniu hajdamaczyzny. Tak więc: na kresach południowych nie mieliśmy ani regularnej ani dostatecznej, ani prawidłowie zorganizowanej obrony; zameczki kresowe Czerkasy, Biała Cerkiew, Bracław, Winnica, Bar były najczęściej źle zaopatrzone w amunicję, słabo w żołnierza i rzadko zdatne do obrony. Jedyny żywioł miejscowy, istniejący niezaprzeczenie, który moglibyśmy zużytkować, nawet więcej, bo utworzyć z niego silne fundamenty pod budowę przyszłości, powstrzymywaliśmy bezustannie w zapędach swoich, zaliczając wszelkie walki z pogaństwem kresowym, do kategorii „swawoli” lub „swawoleństwa pogranicznego”. Zamiast popierania tych walk świadomie, w interesie państwowym, wyszukiwaliśmy rozmaite sposoby powstrzymywania ich. Moskwa, jakkolwiek towarzystwo niżowe nie miało z nią nic wspólnego, znaczenie jego i doniosłość w walce z pogaństwem odgadła i dawała. niekiedy „pożałowanie” już w XVI w., a z chwilą poddania się Bohdana Chmielnickiego pod „mocną” rękę carów moskiewskich — Wojsku Zaporoskiemu wyznaczyła, oprócz stałej pensji i „boroszna”, także pewną ilość ołowiu i prochu. Rząd Rzeczypospolitej udzielał także „pożałowania” Kozakom, lecz miało ono zupełnie inny charakter — w duchu owoczesnej biernej polityki polskiej. Komisarze nasi, delegowani do zawarcia ugody z Kozakami, w obozie pod Rastawicą zawartej, zobowiązali się wypłacać im rocznie 40 tys. złotych żołdu, płatnego na św. Ilię ruskiego w Kijowie, żądając ażeby z szeregów kozackich wypisani byli „wszystkie rzemieślniki, kupce, szynkarze, wójty, burmistrze, kapkaninki, bałakszyce, rzeźniki i wszystkie którzy się jakimkolwiek rzemiosłem bawią”, ażeby „mołojcy” w dobrach ziemskich duchownych i świeckich bez posłuszeństwa nie osiadali, ażeby „chadzek” na Czarne morze i najazdów wszelkich na państwo cesarza tureckiego nie czynili, czółna poniszczyli, a nieposłusznych karali. Poprzednio Rzeczpospolita płaciła żołd częściowo w suknie częściowo w pieniądzach, ale także za bezczynność.

Nie chodzi mi wcale o przedstawianie, o ile można wyczerpująco, sprawy stosunku Rzeczypospolitej do Zaporoża, lecz o wskazanie kilku wybitniejszych punktów tego stosunku, charakteryzującego z jednej strony błędną politykę Polski na kresach pogańskich, a z drugiej będącego koniecznym następstwem tej anarchii wewnętrznej, jaka się wytworzyła w województwach kijowskim, bracławskim i podolskim skutkiem ciągłego powstrzymywania sił i rozpędu ludności miejscowej. Od zarzutu niedołężności w polityce jeden tylko Stefan Batory może być wolny, ale rządy jego, niestety, były krótkotrwałe, a polityka zaczepna nie znalazła naśladowców.

Konstytucje sejmowe dowodzą najwymowniej, żeśmy więcej i częściej myśleli o tym, w jaki sposób kupić sobie pokój od pogan, niż o tym, jak ochronić od nich granice. Z początku zajęci byliśmy „pohamowaniem swawoleństwa ukrainnego” na zewnątrz, a potem musieliśmy się z „kupami” chłopstwa wewnątrz kraju mierzyć. Kilka pokoleń wyrosło, karmionych wspomnieniem często rzeczywiście swawolnych walk Niżowców z poganami, ale częściej walk bohaterskich. Takie wspomnienia zapalały młodzież do bojów, dodawały jej bodźca, stawały się często marzeniem o sławie — słowem stawały się czynnikiem moralnym wielkiej siły; były podnietą, impulsem, zachętą. Tymczasem Rzeczpospolita z punktu swojej polityki widziała w tym wszystkim tylko „swawolę”, na której cierpiała mocno praca kolonizacyjna szlachty i „pakta z postronnemi sąsiady”. Nuż tedy plebeios na gardle karać, a szlachtę osiadłą — bo nie tylko sami Kozacy bywali winni — statutem koronnym de guerris sądzić.

Na tym nie koniec; w celu „pohamowania nierządu i swawoleństwa pogranicznego”, Niżowcom zabroniono surowo przechodzić granice koronne ziemią i wodą, wkraczać w granice państw obcych; zabroniono kupcom sprzedawać im proch i ołów, zabroniono wchodzić do miasteczek bez świadectw od starszych setników. Inna konstytucja uważała wszystkich „którzy się swawolnie kupili”, zaliczając ich w czambuł do Niżowców, za hostes patriae et perduelles. Wszystko to było bardzo dobrze z punktu porządku i spokoju wewnętrznego, ale właśnie ten spokój i porządek cierpiały na tym, że wszystkie siły zarówno Ponizia dnieprowego jak i całej Ukrainy i Podola, nastrojone wiecznie na wojowniczą nutę i przyzwyczajone do włóczęgostwa przez Tatarów, były powstrzymywane. W owym „swawoleństwie” była spora część samoobrony niezorganizowanej, instynktowej, nieokiełznanej, która domagała się ujęcia w karby regularne.

Nie mam zamiaru wyliczać wszystkich konstytucji, skierowanych przeciwko ograniczeniu swobody walki Niżowców z pohańcami, a nie dających nigdzie ujścia dla sił już wyrobionych, świadomych siebie i coraz jaśniej rozumiejących cel swego istnienia — walki z Turkami i Tatarami. Wszystkie one prawie były z początku skierowane do jednego celu, wszystkie tchnęły jednakim duchem. Nic też dziwnego, że zarówno Niżowcy, jak i ci, którzy ich zapatrywania podzielali, akcję Rzeczypospolitej przeciwko sobie uważali za ucisk, za pozbawienie praw nabytych walką, za odbieranie po prostu „chleba kozackiego” — jak się wyrażał jeszcze Nalewajko.
Powszechne przeto niezadowolenie z powstrzymywania od walk z pogaństwem, wspólnie z bezustannymi najazdami Tatarów, wytworzyło zaczątek tego fermentu, który wywołał przystąpienie Niżowców do Chmielnickiego i wyszukanie przy jego wskazówkach, a szczodrej pomocy Tatarów, przez dwieście lat prawie oszczędzanych przez Rzeczpospolitą, nowego miejsca do „chadzek”, już nie morze Czarne, ale w głąb Rzeczypospolitej. Zaporożcy stale trzymali się swoich tradycji walk z muzułmaństwem, ale też w znaczeniu swoim zmaleli, a na ich miejsce wysunął się naprzód świeżo wytworzony przez Chmielnickiego i Tatarów żywioł rozbójniczy, nic lub wcale niewiele mający wspólnego z Zaporożem i z ideą walki z pogaństwem.

Ze wszystkich niespokojnych żywiołów południowo-wschodnich kresów Rzeczypospolitej przez kilka wieków, pod moralnym wpływem Turków i Tatarów, wytwarzał się ferment burzący. Samiśmy do wzmocnienia tego żywiołu przyczynili się w znacznej mierze — jak o tym była mowa. Paweł Piasecki, biskup przemyski, współczesny autorowi cytowanego już przez nas „skryptu”, jakkolwiek godził się z kurzą polityką państwową Rzeczypospolitej, mówił wszakże wyraźnie: „gdy z powodu skarg zanoszonych od Turków, zabroniono Kozakom rozbijać po morzu Czarnem i brzegach tureckich, obrócili wyrządzane łupieztwa swoje na włości kijowskie i białoruskie”. Pomału przyzwyczailiśmy ich tedy do nieposłuszeństwa i do smakowania w rozbojach we własnym kraju.
Kilkakrotna pomoc, jakiej Rzeczpospolita doznała od Kozaków w chwilach starcia z Moskwą lub Turcją, powinna była rozważnym politykom otworzyć oczy. Polityka jednak nasza, oprócz cech krótkowidztwa, grzeszyła także nieszczerością. Głaskaliśmy często Kozaków za to samo, za co później wieszali, i ta właśnie nielogiczność była dla prostego chłopskiego rozumu budzącą nienawiść i niewytłumaczoną.

Kiedy z Turcją lub Tatarami, o których Rzeczpospolita tak surowa była dla Kozaków Niżowych i pospolitych, dochodziło do starcia orężnego, Polska z Kozaków korzystała zawsze. Byli oni przeto pod Cecorą, gdzie wspólnie z Żółkiewskim ponieśli klęskę, a ten sam Konaszewicz, który w roku 1615 na morze Czarne chodził, w roku 1621 przyprowadził pod Chocim 40000 Kozaków tak dobrze w broń zaopatrzonych, że armat i amunicji musiano u nich „zapożyczać” — jak mówi Szujski. A jednak, kiedy sułtan Amurat żądał od Trzebińskiego, posła, ażeby Rzeczpospolita Kozaków „wytępiła”, bo inaczej pokoju nie będzie, Rzeczpospolita, jakby umyślnie dla dogodzenia sułtanowi, postanowiła zbudować Kudak, ażeby zabronić Kozakom niepokoić padyszacha.
Zasadniczą przyczyną niezrozumienia prawdziwej doniosłości Kozactwa niżowego była nie tylko błędna polityka państwowa, ale także jednostronnie rozumiana i przeprowadzana polityka wewnętrzna, dogadzająca jedynie kolonizacyjnym dążnościom możnowładztwa i szlachty na kresach. Dążności te miały na celu wyłącznie prawie korzyści ekonomiczne; nie zdołano wszakże wytworzyć wspólnej, jednolitej i doniosłej obrony tych korzyści. Tym którzy, jak Koniecpolscy, budowali Kudaki lub, jak Potoccy, walczyli pod Kumejkami, interes Rzeczypospolitej uosabiał się we własnym ich interesie. Nie tyle im chodziło o to, że się Turcy gniewać będą o „chadzki” na morze, ile o to, że zachęcona powodzeniem ludność uciekała od pługa i roli, ażeby i zachciankom swoim i tradycjom dogodzić. Z osad wiejskich wypierał ją niepokój wewnętrzny, długowiekowe, odziedziczone po przodkach przyzwyczajenie do zrywania się przy pierwszym echu trwogi, przy pierwszym doznanym rozczarowaniu, po pierwszym niezadowoleniu. Prawo było za mało silne, ażeby utrzymać na miejscu ustawicznie zrywającą się ludność, a sama ludność nie widziała dla siebie zadowalniającej przyszłości, przychodząc od „wolnicy” i niespokojnego orania skiby ojczystej. Od tej spokojnej pracy odrywały ją bezustan nie echa walk, nawoływanie na Niż, w stepy do Budziaku, do Wołoszy, przeszkadzały jej plądrujące zagony tatarskie, od których sama bronić się nie mogła i nie mogła innym pomagać.

To wszystko opóźniało kolonizację, zmniejszało korzyści materialne. Niedołęstwo, wynikające z pragnienia spokoju bez ofiar i chciwość materialna, w spokoju tym mająca źródło, podawały sobie ręce nieświadomie do wytwarzania coraz groźniejszego położenia i stosunku prawno-społecznego ludności, zamieszkującej południowe województwa Rzeczypospolitej.
Kiedy więc żyłka awanturnicza, mająca swe źródło i genezę we krwi i w nieustannym burzliwym życiu ludności kresowej, jako też osobiste ambicje Chmielnickiego pchnęły go na Niż, już nie tylko tam, ale w całej Ukrainie znalazł tyle żywiołów niezadowolonych i burzliwych, że na ich czele, zwiększając tę falangę sztucznymi środkami agitacyjnymi, mógł już i stanął do walki z Rzeczpospolitą. Podsunął tylko tym niezadowolonym tłumom inne hasła — obrony religii greckiej, która w owe czasy najmniej może w Polsce obrony potrzebowała. Było to hasło bojowe, że tak powiem, urzędowe, w szczerość którego może kto i wierzył, to jednak wątpliwości nie ulegało żadnej, że swawola i rabunek były celem walki owych rozjuszonych tłumów. W imię własnej krzywdy czy miłości własnej byłby nikogo koło siebie nie skupił. Przodkowie owych tłumów chodzili na Tatarów i Turków, Chmielnicki nauczył ich chodzić wraz z Tatarami na własną ojczyznę. „Chadzki” wewnątrz kraju, pod pozorem walki w obronie religii i wolności, opłacały się im lepiej od morskich i były mniej ryzykowne. Dla zdziczałych i żądnych łupów tłumów, prowadzonych przez Puszkarenków, Krzywonosów, Bohunów, owe godło urzędowe — obrony religii i wolności — nie istniało; Chmiel posługiwał się nim w polityce, kładąc na wagę układów, mało troszcząc się oto, że godła owe nie godziły się z przyjaźnią dla Tatarów i dla wodza ich, „jasnego sokoła Tuhaj-beja”.

Za Chmielnickiego już poczęliśmy zbierać owoce polityki samolubstwa, prowadzonej przez dwieście lat prawie. Zamiast „swawoleństwa pogranicznego”, przygotawialiśmy po woli materiał dla wytworzenia swawoleństwa wewnętrznego, groźniejszego o wiele od owych „chadzek”, które sułtana drażniły, bo podkopujące fundamenty polityczne państwa polskiego i zachęcające sąsiednią a pokrewną potencję, Moskwę, do wmieszania się w sprawy Rzeczypospolitej pod pretekstem obrony religii i praw swoich współwyznawców. Chmielnicki, rozdmuchawszy płomień samowoli i juna-kerii dzikiej, niczym nie okiełznanej, stworzywszy dla niej cel inny niż miała w walce z Tatarami i Turkami, bo w walce z własną ojczyzną i państwem, nie potrafił już potem opanować rozhukanego żywiołu. Miłość własna nie pozwalała mu upokorzyć się przed Rzeczpospolitą, — wybrał więc „białego Cara wschodniego”. Co byłby zrobił dalej — nie wiadomo. Nieszczęście chciało, że umarł rychło po poddaniu się, zostawiwszy szerokie pole do walki różnych ambicji. Od owej chwili poddania się Chmiela do najgwałtowniejszego wybuchu hajda-maczyzny (1768) sto lat zaledwie minęło, ale sto lat bezustannych wichrzeń własnych poddanych i obcych państw, sto lat ciągłego bałamucenia i bałamucenia się ludności, nie mogącej zapomnieć krótkotrwałej lecz krwawej sławy, jaką zdobyła pod buławą Chmielnickiego.
Widzieliśmy jakie przyczyny, bośmy te dalekie nieraz, a wcale nieskomplikowane powody starali się wskazać, wywołały zniszczenie Kudaku jako też walki o wolność „wojska Zaporowskiego” pod Kumejkami i Kurukowem. Były to pierwsze próby zorganizowania się, pierwsze próby postawienia programu klasowego, koło którego, jak koło szlachty polskiej, byłyby się może z czasem wyrobiły pojęcia odrębności narodowej i państwowości Rusi. Nie brakło tym ruchom dzielnych i odważnych wojowników, ale nie było pośród nich ani jednego męża politycznego, prócz Konaszewicza, który by potrafił wyczekać, postawić żądania jasne i
umiał na szali wojskowej zważyć przyszłość. Dlatego też wszystkie gorączkowe szamotania się kozackie nie przyniosły żadnych donośnych rezultatów.

Po śmierci Chmielnickiego rozpoczęły się wichry na dobre. Nie jest moim zadaniem opisywanie ich, pragnę je tylko wskazać, ażeby czytelnik tym łatwiej mógł wyciągnąć wniosek, jak i o ile one wpłynąć mogły i jak wpływały istotnie na moralną stronę niższych warstw kresowego społeczeństwa. Jan Wyhowski, najzdolniejszy i jedyny polityk w początkowym okresie licholecia, skoczywszy z pisarstwa na hetmaństwo, niedługo cieszył się pod rządami „mocnej ręki” carskiej. Wychowany w tradycjach szlacheckich, w owoczesnym pojęciu wolności prawnej, od razu zorientował się w nowej sytuacji. Zmiarkowawszy, że wypadałoby i Ukrainie i jemu rozpocząć nowe życie śród państwa i społeczeństwa zupełnie odrębnego od Rusi i Polski, umową Hadziacką próbował wrócić do Polski. Łatwiejsze jednak było przystąpienie do Moskwy niż oderwanie się. Rosja potrafiła albo kupić albo zjednać sobie przyjaciół, nie myśląc wcale o zrzeczeniu się Ukrainy. Uciekła się do zwykłej sprężyny — intrygi. Wysunęła tedy przeciwko Wyhowskiernu — Puszkarenkę. Wszystko to jednak nie odbywało się tak prosto i łatwo jak się mówi, bo zapaśnicy i rywale nie walczyli jak nowożytne państwa, za pomocą armii regularnych, ale musieli gromadzić siły swoje doraźnie, przypadkowo, gdzie się zdarzy i jak się zdarzy, a uzupełniać je w masach ludowych. Uciekano się do owych mas przy pomocy środków nie najlepszych, ale najłatwiejszych, stwarzając lub podtrzymując sztucznie przyczyny walki i przesadzając w charakterystyce tych przyczyn. Korzystano z ciemnoty „czarniawy” ludowej, z dzikiego fanatyzmu religijnego, z rozkiełznania i samowoli, wyrobionych warunkami dziejowymi, z instynktów krwiożerczych, będących oznaką zarówno niskiego poziomu cywilizacyjnego jak i wyjątkowych okoliczności. Z wrzekomo ciężkiego ekonomicznego położenia ludu, które, nawiasem powiedziawszy, o wiele lepsze było niż w innych częściach Polski, późniejsi historycy zrobili sztandar powstańczy, który, podtrzymywany sztucznie przez tych, czyje ambicje potrzebowały wywyższenia wobec rządu rosyjskiego, jako fałsz dziejowy, dziś jeszcze wywleka się z arsenału pordzewiałej broni.

Po ustąpieniu z widowni Wyhowskiego, nastąpiło awanturnicze hetmaństwo Jurka Chmielnickiego, który kołpak mnisi zamienił na buławę hetmańską, a od obłudnej modlitwy przechodził w rozhukane, nierządne życie, sławą ojcowską skupiając koło siebie gromadę kozacką. Potem ze strony polskiej wichrzyli Tetera i Doroszenko, a ze strony moskiewskiej Brzuchowiecki. Wreszcie wysunięcie się na arenę dziejową Piotra Doroszenki, rzucającego się z jednej strony na drugą, od Moskwy do Rzeczypospolitej i Turków, utrzymywało kraj cały w stanie istnego wiru i było jedną z przyczyn, które zmusiły Turcję do stanowczego kroku — wojny z Rzeczpospolitą w r. 1672. Po zdobyciu Kamieńca, odstąpiono część Ukrainy Turcji, a wówczas to Porta, stworzywszy paszałykat podolski, zamierzała utworzyć z podbitej a raczej ustąpionej części Ukrainy odrębne księstwo hołdownicze. Może to była próba wcielenia marzeń Chmielnickiego o samodzielności — po turecku rozumianej — bo istotnie pod opieką Turcji i z jej ramienia powstało księstwo Sarmackie, na czele którego stanął awanturniczy Juraś Chmielnicki. Jak swoją władzę książęcą rozumiał, dowodzą krótkotrwałe jego rządy w Niemirowie podolskim, gdzie Turcja wyznaczyła dla nowego księcia Sarmacji rezydencję. Stał się on jednym z poprzedników hajdamaczyzny najzuchwalszym, najdzikszym, nie ustępującym w niczym późniejszym Żeleźniakom, Bondarenkom, Nieżywym, Szwaczkom i innym, dla których był prototypem. Rządy jego były jedną wielką szkołą przyszłych hajdamaków, w której nie tylko sam książę, ale i samowolni Lipkowie, Tatarzy na pół spolaczeni, praktycznie uczyli i przyzwyczajali ludność wiejską do hajdamaczenia. Wichry Palejowe, walki jego z Mazepą, które na wiek XVIII przeciągnęły się, zatargi z Samusiem, bezustanne spory i podjazdowe wojny rozmaitych „hetmanów”, dążących do władzy, wszystko to utrzymywało prowincje kresowe w stanie ciągłego niepokoju, jeżeli się nie powtarzały rzezie Krzywonosów i wojny Chmielnickiego to nie dlatego, ażeby Rzeczpospolita była lepiej broniona, lecz dlatego, że nie było zdolnego człowieka, który by potrafił rozwichrzone masy pociągnąć za sobą jak Chmielnicki.

Czasy Augusta II, wmieszanie się Piotra Wielkiego do sporu o koronę między Augustem II a Leszczyńskim, jako też wprowadzenie wojsk moskiewskich w granice Rzeczypospolitej, rozluźniły resztę węzłów państwowych, wiążących prowincje kresowe z Polską.
Warunki codziennego życia, pełne niepokojów i wichrów dokoła, porywały w te wiry ludność robotniczą, wiejską, osiedloną już na roli, która zrywała się jednak i uciekała w szeregi kozackie, łudzona nadziejami jakiejś wolności, której pojęcie blisko bardzo graniczyło z próżniactwem, rozbojem i swawolą. Przyzwyczaiwszy się po pewnym czasie do swawoli wojskowej, w powrocie do rodziny i pracy rolniczej widziała dla siebie upokorzenie i nieszczęście. Ci nawet, którzy wracali i osiadali, pielęgnowali w głębi duszy niezadowolenie i oczekiwali tylko sposobności do ponownego zerwania się. Niekiedy sposobności tej szukali sami, tworząc włóczęgowskie i rozbójnicze watahy. Hulaszczy i rozbójniczy prąd, z mieszaniny krwi rozmaitych plemion turańskich powstały i utrzymywany, przechodził z pokolenia w pokolenie, drzemiąc nieraz na dnie duszy i budząc się przy lada sposobności. „Chadzki” na Czarne morze zmniejszały się, a Tatarzy coraz częściej bywali dobrowolnymi sprzymierzeńcami Kozaków w łupieniu Rzeczypospolitej. Długowiekowi mistrze ludności kresowej, zdegenerowali ją, sprowadzili z drogi prawidłowego życia, przyzwyczaili do rabunku, wytworzyli nałóg bezczynnego włóczenia się po kraju. Tatarzy, uwijający się śród płonących wsi ze stryczkiem za pierzchającą ludnością, aby ją w jasyr uprowadzić, nie wiedzieli jaki demoralizujący wpływ na tę ludność wywierali, do czego ją przyzwyczajali, czego uczyli. Patrząca zbyt często na śmierć, ludność kresowa przyzwyczaiła się też cudze życie lekceważyć; pomagały jej do tego fatalistyczne doktryny islamu, a za tym szło lekceważenie mienia własnego i cudzego. Chwila dzisiejsza wobec niepewnego jutra i używanie tej chwili, pełnej dzikiej swawoli, stało się hasłem i nałogiem. Wytworzyło ono tę bezpieczną hulaszczość, nie oglądającą się na nic, nie rachującą się z tym, czyje mienie i złoto idzie na miód i gorzałkę, która stała się moralną cechą kozaczyzny i hajdamaczyzny. Co łatwo i bez pracy przychodziło, szło równie łatwo, a ci którzy z cudzego dorobku korzystali, mogli tylko zachęcać do dalszych rozbojów i rabunków.

Do utrwalenia takiego moralnego charakteru ludności kresowej, wyrobionego na podstawie sfery życia, warunków otoczenia i braku prawidłowej obrony państwowej, potęgowanego przeszło trzywiekowymi stosunkami z Turanami, od Połowców do Tatarów, przyczyniły się niemało wojny kozackie. Później wszystkie powyższe cechy utrwalały się śród ludności przez tradycje kozackie. One zdołały nawet wytworzyć jakiś ideał łycara — rycerza — którego celem nie była wcale ani kobieta, ani wojna z bisurmanem, lecz zuchwała odwaga, dzika krwiożerczość, pozbawione oświetlenia idei cywilizacyjnej, lekceważenie wszelkich dóbr moralnych i materialnych własnych i cudzych, pijacka hulasz-czość. Wszystkie ujemne czynniki moralne składały się na ową rycerskość kozacką i bohaterstwo hajdamackie. Takie zarodki we krwi przechodziły dziedzicznie z pokolenia w pokolenie, wzmacniały się warunkami życia; takie tylko ideały drzemały na dnie duszy ludności miejscowej. Były to iskry, tlejące w popiele pożóg, w złomach ruin, w burzach społecznych i pożarach. Bezustanne zatargi w łonie Ukrainy, brak sprężystej władzy w Rzeczypospolitej wywołały z czasem i umacniały ciągle śród ludu wiejskiego lekceważenie wszelkiej władzy — bo widziano jej bezsilność. Dążenie do „hetmaństwa” podsycała ambicja ludzi walczących nie o prawa i przywileje ziem ruskich, lecz we własnym interesie. Pochylali się oni w różne strony, a zawsze pewną część ludności ciągnęli za sobą.

Z końcem XVII w. zakończył się, można powiedzieć, okres przygotowawczy, który przysposobił grunt pod hajdamaczyznę o charakterze ogólniejszym. Od początku prawie XVIII w. już poczęły występować wyraźnie czynniki miejscowe, bliższe, pośrednio lub bezpośrednio oddziaływujące na odbywanie się tej fermentacji w łonie społeczeństwa kresowego, wywołując sporadycznie większe lub mniejsze ruchy ludowe, znane pod imieniem hajdamaczyzny. Takie były przyczyny, że tak powiem, genezy hajdamaczyzny, o ile one z polityki i bezsilności państwa jako też z przymiotów etnicznych i rasowych wypływały. Niezależnie od tych przyczyn dalszych, działały bezpośrednie, bliskie, miejscowe, nad rozpatrzeniem których w miejscu właściwym zastanowimy się.


Szkic położenia kraju przed wybuchem hajdamaczyzny

Jaką  chwilę właściwie należałoby wyznaczyć jako początek hajdamaczyzny? Oto pytanie, które każdy przed sobą postawić musi, kto zechce zorientować się w chaosie naszych dziejów, obejmujących ostatnich sto lat życia Rzeczypospolitej polskiej.
Ściśle mówiąc, od początku XVII w. Polska nie miała wewnętrznego spokoju, aż do ostatnich chwil istnienia. Wojny kozackie, potem Chmielniczyzna, potem bezustanne walki o pierwszeństwo i władzę różnych hetmanów kozackich ze sobą i utarczki dorywcze z Rzeczpospolitą sprowadziły ów smutny okres w życiu społeczeństwa kresowego, który trafnie przez lud wiejski został nazwany licholeciem. Zawierucha dziejowa trwała bez przerwy; chwilami tylko wzmagała się lub przycichała, wybuchała sporadycznie tu lub ówdzie, zalewała pożogą i krwią część kraju i ginęła z własnej niemocy. Spokój, który następował, bywał podobny do kupy popiołów, leżącej na zgliszczach. W głębi jej przechowywały się iskry, zarodki nowego pożaru. Nie wiadomo było tylko, z jakiej strony powstanie wiatr, kiedy iskry rozdmucha, gdzie zaniesie i w jakiej stronie nowy pożar wznieci. Pomimo to wszystko jednak chwila zwrotna ku ruchom hajdamackim da się oznaczyć, tak samo jak się da oznaczyć różnica między dwoma wielkimi ruchami ludowymi, z których jeden nosił nazwę kozaczyzny, drugi hajdamaczyzny.

Tą chwilą, która dziejom naszym wewnętrznym i politycznym nadała inny kierunek i charakter, jest rok 1698. Był to zjazd cara Piotra Wielkiego, powracającego z podróży za granicą, z Augustem II w Rawie Ruskiej dnia 22 czerwca. Zjazd ów był początkiem późniejszej przyjaźni, którą Rzeczpospolita opłaciła stuletnim niepokojem i śmiercią polityczną. Nie można było znaleźć dwojga ludzi bardziej sprzecznych charakterem i umysłem — jak car moskiewski (tytuł cesarza przyjął dopiero w r. 1721) i król polski. Olbrzymią postawą byli tylko do siebie podobni; ale gdy Piotr łączył w sobie potężny umysł organizatorski ze zdolnością wojskową, August był jedynie mocnym w ręku. Cechowały go chwiejność, niedołęstwo umysłowe i brak świadomego planu polityki państwowej. Ambicja rozpierała obu. Gdy jednak ambicja Piotra wiodła za sobą czyny, reformę państwową z silną wolą przeprowadzoną i olbrzymie zdobycze terytorialne, u Augusta kończyła się ona na pragnieniach. Pozbawiony rozumu i woli, a dławiony chęcią odegrania jakiejś wielkiej roli, do czego mu malutkie własne królestwo nie dawało pola, szukał tej areny dla siebie w Polsce. Przypadek zetknął go z przedsiębiorczym, energicznym, rozumnym i zuchwałym w swoich planach Piotrem, carem moskiewskim, a zbliżyła ich jednaka u obu ambicja panujących. Piotr, przypatrzywszy się budowie państw europejskich podczas pobytu swego w Niderlandach i podczas podróży, przekonał się, jaką potęgą jest morze. Tu zapewne zrodziła się u niego myśl oparcia się o brzegi Bałtyku, jeziora Meockiego i Euxinu.  Jako umysł niezmiernie praktyczny i trzeźwy, zwrócił on uwagę przede wszystkim na Bałtyk, aby tam „otworzyć okno do Europy”. Tu zetknięcie się ze Szwecją było nieuniknione. Zetknął się z nią tedy i walczył. Szwedzi bili go, a on, zwyciężany, — uczył się zwyciężać. Południe, gdzie potrzeba było podnieść walkę z Turcją, zostawił na później. Zaczął od Bałtyku. Dążył on do zdobycia portów bałtyckich z upo rem i energią człowieka genialnego, który, zapatrzony w myśl swoją i cel, idzie ku nim wytrwale. Chwilowa przerwa w dążeniu była dla niego tylko środkiem wzmocnienia się do rozpoczęcia nowych kroków. Podczas zjazdu w Rawie w roku 1698 była już o tym mowa. Piotr pragnął zagarnąć Ingrię, August — odebrać Inflanty.
Jak szła wojna i co przyniosła — to do mnie nie należy; nie wojna inflancka mnie zajmuje, lecz następstwa tego stanu, jaki po niej zapanował powoli. Piotr prowadził akcję polityczną badzo zręcznie: nie chodziło mu bynajmniej ani o przyjaźń z Augustem, ani o zdobycze terytorialne Polski, tylko o osłabienie nieprzyjaciela przez potrzebę rozdwojenia sił, skutkiem prowadzenia wojny na dwóch frontach. W ten sposób łatwiej mógł na Szwedach wytargować ustępstwo. Zwycięstwo wydawało się tym łatwiejsze dla obu, że ledwie 17-letni Karol XII przedstawiał się niezbyt groźnie. Stało się inaczej: nie poddała się Augustowi Ryga, a Piotr został pobity pod Narwą (1700).

Polska została tedy wplątana w wojnę, nie obiecującą dla niej korzyści. Wycofać się — było niepodobieństwem. Ta okoliczność stała się przyczyną zawarcia między carem moskiewskim a Augustem II przymierza zaczepno-odpornego w Birżach (26 lutego 1701). Od tej chwili szło coraz gorzej. Karol XII naparł na Polskę z całą furią; zatargi skończyły się tym, że król szwedzki złożył z tronu Augusta, a 12 lipca 1705 r. koronowano Stanisława Leszczyńskiego, wojewodę poznańskiego, na wyraźne życzenie Karola XII. Część Polski pozostała przy Auguście — i oto nowy powód wichrzeń i rozruchów wewnętrznych. Gdy pierwsze iskry nierządu rzucone zostały pod strzechę Rzeczypospolitej, Piotr szczęśliwie prowadził wojnę w Inflantach i Ingrii i zakładał nowe miasto — Petersburg (1704), wcale się nie troszcząc losem Polski i Augusta. Karol XII, upokorzywszy jednego przeciwnika i posadziwszy na tronie Stanisława Leszczyńskiego, zamierzał zwrócić swe kroki ku Rosji. Piotr spodziewał się tego. Nie uznał on Stanisława, ale nie chcąc wprowadzać wojny w swoje granice przedwcześnie, wolał utworzyć pas obronny na ziemi zdetronizowanego przyjaciela. Pod pozorem nieu znawania Stanisława, wojska moskiewskie plądrowały majątki szlacheckie, zasłaniając się wprawdzie Augustem, ale nie bardzo przebierając między zwolennikami Stanisława a Augusta. Trwała ta podjazdowa wojna w granicach Rzeczy-pospolitej od Grodna aż do Kijowa, przez dwa lata (1707– 1709). Niezależnie od tego, Piotr forytował ze swej strony kandydata do tronu w osobie Adama Sieniawskiego. Anarchia wewnętrzna nie ustawała przeto ani na chwilę, podsycana intrygami Mazepy, zakończona śmiercią Iskry i Koczubeja.

Bezustanne grabieże i samowolne najazdy dóbr przez wojska moskiewskie, wybieranie furażu i obdzieranie ludności pod pozorem bronienia prawowitego króla, niepewność jutra, brak wszelkiej dostatecznie silnej władzy wykonawczej i obrony w kraju, rozbudziły w społeczeństwie kresowym, niezbyt wysoko ukształconym, chętkę do swawoli, a wśród ludności grabionej i ciemiężonej — chęć do rabunku. Tym tylko można wytłumaczyć, dlaczego pierwsze ruchy hajdamackie objawiły się na Wołyniu. Szły one jak fala za biegiem wypadków politycznych, o czym będziemy mogli przekonać się w dalszym toku opowiadania. Przeniesienie wojny w granice Rosji w niczym zasadniczo sytuacji nie zmieniło, z tą chyba różnicą, że wojska moskiewskie, zwyciężywszy Szwecję, przeniosły się z Wołynia i Litwy do województwa kijowskiego i bracławskiego, na południe, gdzie były potrzebniejsze Piotrowi do wojny z Turcją i do wykonania drugiego planu — zdobycia portów nad morzem Azowskim i Czarnym. Zwycięstwo Piotra pod Połtawą (8 lipca 1709 r.) przeważyło szalę szczęścia na stronę Rosji i dało jej podwaliny do przyszłej potęgi. Położenie zmieniło się o tyle, że w Polsce wrócił na tron August, ale na Ukrainie hulał Palij, wojska rosyjskie tak samo gospodarowały jak na Litwie, Tatarzy zaś wpadali przy lada sposobności, łupiąc kraj i ludność w jasyr zabierając. Na domiar złego wywiązały się zatargi między wojskiem saskim a koronnym, które kilka lat prawie trwały. Piotr podjął się pośrednictwa. Szczęśliwy jego współudział w doprowadzeniu zgody skończył się tym, że na sej mie Niemym (1717) postanowiono redukcję wojska prawie do połowy — koronnego na 18000, a litewskiego na 6000. Tak więc Piotr, pomagając Rzeczypospolitej — osłabiał ją w rzeczywistości i demoralizował zachowaniem się swego wojska.

Przyczyniły się do tego inne jeszcze powody: przede wszystkim wzrost unii. Z przejściem Kijowa pod panowanie Rosji, z zupełnym prawie upadkiem kozaczyzny, religia grecka wschodniego obrządku straciła oparcie. Biskupi przemyski, lwowski, łucki poczęli przechodzić na unię (1692, 1700 i 1702) jeden po drugim. Zaledwie biskupstwo mohylewskie utrzymało się przy dyzunii. Napór unitów, dążących do zjednoczenia obu kościołów, był coraz silniejszy, a równocześnie pośród ludności wiejskiej pod przewodem niższego a ciemnego duchowieństwa poczęła się wytwarzać cicha opozycja przeciwko władzy kościelnej, nurtująca w łonie mas ludowych. W miarę zwycięstw unitów nad kościołem wschodnim, budzić się poczynał i szerzyć duch nietolerancji religijnej, który drażnił wyznawców innych religii, zniechęcał ich do pracy obywatelskiej i wnosił nowy czynnik niezgody społecznej. Broniono dysydentom przyjmowania prawa miejskiego, zasiadania w sejmie — nie tylko biskupom, lecz i świeckim posłom. Pociągnęło to z jednej strony tłumne przechodzenie szlachty ruskiej na katolicyzm, a z drugiej rosło spodem niezadowolenie. Jak się te początki zakończyły, jaki przybrały charakter, obaczymy w miejscu właściwym, gdzie nam wypadnie jeszcze raz powrócić do walk religijnych. Z przeniesieniem środka ciężkości akcji politycznej Rosji na południe, zarówno skutkiem zwycięskiej wojny z Karolem XII jak i przyszłej wojny z Turcją, nastąpiły duże zmiany w stosunkach i położeniu województw kresowych. Próba Mazepy oderwania się od Rosji1, zakończona niepomyślnie dla Ukrainy i Mazepy, zwróciła uwagę cara na Zaporoże i Sicz. Mazepa, porozumiwszy się z Karolem XII, potrafił wciągnąć także w tę akcję atamana koszowego Kostię Hordijenkę. Tymczasem bitwa pod Połtawą rozwiała wszystkie zamiary wcześniej, niż się spodziewano. Piotr podejrzewał Zaporożców o konszachty z Mazepą, a pragnąc pozyskać sobie Kozaków łaską, posłał do nich manifest z zawiadomieniem o odstępstwie Mazepy, z napomnieniem do wytrwania, a do zwykłego żołdu dołączył dla Zaporożców dar 12000 rubli, dla atamana 300 dukatów i starszyźnie 2000 rubli, — sumy na owe czasy ogromne. Kozacy dary przyjęli. Mimo to jednak ataman wraz z 8000 żołnierza i całą starszyzną przeszedł do obozu Karola XII.

Na miejsce Mazepy wybrano Skoropadskiego. Piotr Wielki znowu wysłał posłów na Zaporoże z upomnieniem do wierności Kozaków. Nie dali się oni i tym razem namówić: niektórych posłów wymordowali, innych odesłali do Mazepy. Piotr przekonał się wówczas, że wewnątrz kraju ma jeszcze nieprzyjaciela w Zaporożcach i zanim przyjdzie do starcia z Karolem, zdecydował się na stanowczą rozprawę z Siczą: postanowił zdobyć ją szturmem i zniszczyć. Na czele wyprawy stanął pułkownik Jakowlew, poparty oddziałem, stojącym na straży od granicy tureckiej. Jakowlew próbował pertrakcji, ale Kozacy, ufni w siłę i rozum Mazepy, pierwsi dali ognia do Moskali. Zawiązała się walka, która zakończyła  się ruiną Siczy (14 maja 1709)

Bitwa pod Połtawą rozstrzygnęła los Hetmańszczyzny. Zlanie się jej z całością państwa moskiewskiego już było tylko kwestią czasu. Niedobitki z Hordijenkiem schroniły się pod opiekę Krymu i Turcji. Piotr polecił Zaporożców chwytać i karać śmiercią bez sądu. Zatrzymaliśmy się nad tym wypadkiem dlatego, że w dziejach zapoczątkowania i rozwoju hajdamaczyzny odegrał on rolę bardzo ważną. Po zniszczeniu starej Siczy obok Nikitinowego przewozu, niedobitki próbowali założyć nową w Bohogardowej Pałance, nad rzeczką Kamienką, dopływem Ingału, na pograniczu z Nowoserbią, ale Piotr zbrojną siłą przeszkadzał do osiedlenia się. Wówczas założono nową Sicz pod protektoratem chana krymskiego na Aleszach, przy ujściu Dniepru do morza, na półwyspie, zwanym Propoje — skąd i Sicz Propojską się nazywała (1711). Przetrwała ona tam do roku 1733, aż dopiero po śmierci Horodijenki wrócili Kozacy w dawne siedziby i zbudowali Nową Sicz nad rzeką Podpolną. Do tego wypadku wrócimy na miejscu właściwym.
Fakt zburzenia Siczy w r. 1709 pociągnął za sobą rozdwojenie. Nie wszyscy poszli za Hordijenkiem, a ci, którzy zostali, rozproszyli się i osiedlili się tuż nad granicą Rzeczypospolitej, na południowej rubieży województwa bracławskiego i kijowskiego. 

Przyzwyczajeni do wojenki, do życia wśród ciągłych niepokojów i walk, wnieśli ten burzliwy temperament do codziennego życia w innych warunkach i utworzyli z czasem rodzaj stałych kadr, dostarczających przywódców i przewodników do wszelkich wypraw w granice Rzeczypospolitej. Oni to wspólnie z innymi czynnikami wytworzyli materiał palny, który podsycany niezadowolonym i rozpróżniaczonym chłopstwem, rozniósł pożar po województwie bracławskim i kijowskim. Na przestrzeni między Bohem, Sinymi Wodami, Wysią, Taśminem, Dnieprem, a następnie od Podpolnej przez środkowy bieg Ingulca, Ingu-ła, Martwych Wód do Bohu, wytworzyło się na pół koczownicze, na pół rolnicze życie wśród ludności rozsiadłej po jarach i futorach stepowych zupełnie niedostępnych, a więc spod wszelkiej prawidłowej kontroli uchylających się.

Tu na tych stepach dzikich, na których jeszcze przed Nalewajkiem „noga ludzka niepostała od początku świata”, organizowały się wyprawy na Polskę, najprzód z rozbitków Siczy, potem pod opieką Siczy. Drugie takie ognisko wytworzyło się od granicy rosyjskiej — w Kijowie i jego okolicach, o czym przekonamy się. Ogólnego jakiegoś planu dążeń i celów w tych sporadycznych wybrykach ani szukać. Przeważa dziki indywidualizm, samowola i brak okiełznania prawno-państwowego — zwykłe następstwa anarchii, której przyczyny zewnętrzne i charakter staraliśmy się wskazać w głównych zarysach. Wobec braku porządku i organów ochraniających go, wybuchy osobistej namiętności przybierają na Rusi charakter nieokiełznanej samowoli. Dążenia do łatwego obłowienia się, grabieży, próżniactwa i gwałtów wszelkiego rodzaju, nie mając żadnego hamulca w moralnym rozwoju wszystkich warstw narodu, ani też w prawnej organizacji państwa, wybuchają wszędzie z całą gwałtownością i powstrzymują się tylko własną siłą i odpornością krzywdzonych. Wszystkie warstwy wówczas przy lada sposobności dążą do obłowienia się na cudzy rachunek, korzystają z możności popełnienia jakiegoś gwałtu, rozboju, grabieży. Zjawiska podobne stają się wypadkami codziennymi. W awanturach różnego rodzaju biorą udział szlachcice, włościanie, żołnierze, mieszczanie, wychodźcy i zbiegi z państw sąsiednich, a nawet osoby stanu duchownego. Formują się większe lub mniejsze rozbójnicze watahy i urządzają obmyślane wyprawy. W początku XVIII w. oddziały takie składają się z najróżnorodniejszych elementów a rabunek stanowi jedyny cel ich istnienia. Powoli, z czasem w skład tych zbójeckich watah wchodzą czynniki bardziej jednorodne: zbiegli włościanie, Zaporożcy, ochotnicy z mieszczan, Kozacy i hultaje lewobrzeżnej Ukrainy. Wszyscy niezadowoleni z jakiegokolwiek bądź powodu przyłączają się do tych swawolnych watah, a uderzając z całą dziką siłą na dwory, pomimo przeważającego charakteru najazdów w celu rabunku, samym faktem powszechności zjawiska zdradzają protest i niezadowolenie Dopiero w ostatnich chwilach istnienia Koliszczyzny, w morzu krwi i dzikości można dopatrzyć śladów jakiegoś protestu społecznego. Takie instynkta niezawodnie były w masach ludowych, ale nie było nikogo kto by je sformułował nawet, potrafił uświadomić masy ludowe i pociągnąć za sobą.

Z dwojakim więc charakterem: rozboju i wyłamywania się spod hamulca porządków społecznych, objawia się haj-damaczyzna od pierwszej chwili wystąpienia na widowni dziejowej, najprzód na Wołyniu, potem na Podolu, w końcu zaś dosięgła swego najwyższego rozwoju na Ukrainie, gdzie dzięki dogodnym geograficznym warunkom — bliskości granic Rosji, Turcji i Mołdawii — już poczyna się centralizować w drugiej ćwierci XVIII w. Zanim jednak udamy się w południowe części zagrożonych województw w celu śledzenia charakteru i ruchów hajdamackich, musimy się zatrzymać jeszcze nad różnicą, jaka zachodziła między kozaczyzną a hajdamaczyzną. Ściśle rzecz biorąc, charakterystyka taka powinna by była wypłynąć w końcu niniejszej pracy, jako ostateczny wynik. Ażeby czytelnik wszakże z rozpatrywania faktów i zdarzeń późniejszych mógł sobie łatwiej utworzyć pojęcie o całości i charakterze hajdamaczyzny, o tej różnicy teraz kilka słów powiemy. Przyczyny, które ją wywołały, charakteru jednolitości nie posiadały; ruchy hajdamackie lokalizowały się tam, gdzie znajdowały dogodniejsze warunki rozwoju. W jednej stronie więc budziły do życia hajdamaczyznę, jako opozycję społeczną, świeże tradycje kozackiej anarchii, podsycane obecnością i sympatią wojsk moskiewskich, w drugim miejscu — swawola kresowa była głównym bodźcem, w innym zaś — agitacja polityczna, używająca za hasło religii, objawiająca się zarówno po stronie polskiej jak i śród warstw ludowych. To wszystko wpływało na barwę i charakter ruchów.

Mimo to jednak w ruchach hajdamackich dopatrzyć można zasadniczych różnic z Kozaczyzną. Musimy tu wziąć Kozaczyznę z okresu walki z Rzeczpospolitą polską w przestworze XVII w. i w największym jej rozwoju za Chmielnickiego Bohdana. Śród morderczej walki z Polską, śród dzikiego rozlewu krwi i pożogi własnego kraju, przyświecała tym walkom niejasna idea wolności, a nawet odrębności państwowej. Działo się to dzięki temu, że zarówno przed wybuchem Chmielnickiego, jak i po nim, na czele tego ruchu stali ludzie wykształceni politycznie w szkole polskiej państwowości, w ideach wolności, ożywiających całe polskie społeczeństwo szlacheckie. Wolność była wprawdzie rozumiana w pojęciu kastowym, ale nikt jej w owe czasy nie rozumiał inaczej. Tak pojęta wolność stawała się ideałem dla innych. Do niej dążyli i Kozacy. Idea jej wypłynęła niechcący z walk szczęśliwych i stała się hasłem. Stąd też rodziła się możność porozumiewania się, gdyż żądania kozackie skupiały się koło jakiegoś celu politycznego.
Z hajdamaczyzną działo się zupełnie inaczej. Była ona wynikiem nie tyle krzywd odczutych świadomie i żądań jasnych, ile następstwem dowolnych instynktów na pół dzikiego społeczeństwa, które skutkiem osłabionej energii państwowej, wplątania się w wojnę szwedzką i wprowadzenia w granice Rzeczypospolitej wojsk moskiewskich, znalazło dla siebie pole bezkarnej swawoli. Posiadała ona wichrzycieli, zręcznych agitatorów, ale nie miała ani jednego wodza: posiadała doskonałych, odważnych i zuchwałych partyzantów, ale ani jednego człowieka, który by w owe wzburzone masy  ludowe tchnął jakąś ideę państwową. Jedyną myślą ożywiającą te krwiożercze tłumy była albo zemsta osobista, albo pospolita chęć rabunku, albo niekiedy fanatyzm religijny ludzi bardzo prostych i dzikich z natury. Stąd też, z jednej i z drugiej strony lała się krew bez pożytku. Jedni, narażeni na zwykłe rozboje, nie mieli z kim paktować, drudzy, popychani ciemną zawiścią i fanatyzmem sztucznie podtrzymywanym, szczególnie w końcowym okresie hajdamaczyzny, kładli dzikie i niespokojne, ale w gruncie rzeczy niewinne swoje głowy pod miecz kata lub podczas rabunku cudzego mienia opłacali zuchwałość życiem.

Jeżeli przeto kozaczyzna, bałamutna w celach swoich i dążeniach, obłudna i nieokiełznana, zamiast wolności utraconej nic nie zyskała dla narodu swego, to hajdamaczyzna, pozbawiona wszelkich celów i dążeń, przyniosła tylko ostateczną ruinę kraju własnego i zaprzepaściła ideę wolności kozackiej, jako też ideę cywilizacyjnego rozwoju Rusi na bardzo długo. Osłabiona walkami wewnętrznymi Rzeczpospolita padła łupem zaprzyjaźnionego z nią sąsiada, a z Polską runęły nadzieje na wolność i samodzielność narodową Rusi. Weszła ona wkrótce po ostatnim gwałtownym wybuchu Koliszczyzny w skład państwa rosyjskiego, które usunąwszy z drogi swojej państwowej Krym i osłabioną Turcję, zniosło resztki Kozaczyzny i wprowadziło własny system pańszczyźniany i państwowy.

Pierwsze ruchy hajdamackie

Widzieliśy  już poniekąd jakie klęski sprowadziła na nas wojna szwedzka, posiłkowana przez Piotra: rozdmuchała ona bezustannie przeciągające się wichrzenia kozackie w samowolę chłopską pod zachętą i przykryciem zarówno Kozaków jak i „wojsk auxiliarnych”; a kraj, pozbawiony wojska, miotany walkami stronnictw politycznych, niszczony przechodami wojsk swoich i cudzych, rzuciła w ramiona anarchii wewnętrznej. W pierwszych latach owych wichrów anarchicznych, przebiegających bez oporu od Wołynia aż po granice Rzeczypospolitej, wielką rolę odegrała Rosja, która pod pozorem wybierania prowiantów, bronienia Sasów i ich partii, uprawiała rabunek bezkarnie, jako aliantka, dając w ten sposób najgorszy przykład ludności miejscowej, zawsze pochopnej do rabunku, buntu i swawoli. Kozacy z Palijem i Samusiem na czele dopomagali wojskom rosyjskim.
Dziwnym zbiegiem wypadków na pozór, pierwsze ruchy hajdamackie rozpoczęły się na Wołyniu, w województwie najgęściej zasiedlonym, na Polesiu, koło Brześcia — tam wszędzie, gdzie dłuższy czas konsystowały wojska moskiewskie. Rozsiewały one dokoła swawolę i demoralizację, która udzielała się ludowi wiejskiemu i szerzyła się. Jednym z takich wykształconych na wzorach swawoli wojskowej watażków, plądrujących w okolicy Międzyrzecza i na Polesiu, był Hryć Paszczenko, mieszczanin międzyrzecki. Przybierając na siebie nazwę Kozaka, Kałmuka lub Moskala, w miarę tego co mu było dogodniejsze, grasował bezkarnie z uzbieraną drużyną. Ochotników zawsze miał dosyć, gdyż Kozacy i Moskale całe lato w Międzyrzeczu stali. Celem popisów tego bohatera był wyłącznie rabunek — ani skrywał tego celu, ani go ubierał w różne hasła. Pragnął na cudzy rachunek „pożywić się” — i żywił się krwią i mieniem szlachty.

Był to już ten ruch, który w kilka lat potem został urzędownie nazwany hajdamaczeniem, a bohaterowie jego hajdamakami.
Wróćmy jednak na chwilkę do Paszczenki, będącego typową postacią tych watażków, którzy potem setkami gospodarowali w województwach kresowych. Wspólnie z Kozakami i Moskalami napadał on dwory szlacheckie, rabował i część znaczną zrabowanych pieniędzy przepijał. Zjawiwszy się ze swoją gromadką we dworze, kazał bez długich wstępów dawać sobie gorzałki. Bywał to zwykle dalszy ciąg pijatyki, gdyż zanim się do dworu dostał, odwiedzał już miejscowego arendarza, u którego raczył się należycie, a zrabowawszy, odjeżdżał dopiero do dworu. Tu gospodarował jak w domu. Stół kazał zastawiać gorzałką i jadłem, koniom owsa sypać, a gdy napotkał na opór, sam własnoręcznie rozbijał obuchem kłódki i wrzeciądze. Po należytym uraczeniu się, rozpoczynał się dopiero rabunek. Szukano przede wszystkim pieniędzy. Jeżeli ktoś nie decydował się oddać od razu, męczono go tak długo, aż nareszcie krwawicę swoją oddawał — najczęściej z ostatnim tchnieniem. Broń, jaka się znalazła w domu, przechodziła w posiadanie watażki i jego drużyny. Nic nie uszło baczności i uwagi takiego awanturnika — srebra domowe, suknie, bogate uzdy, bielizna, konie i bydło — wszystko przechodziło w jego ręce. Działo się to bynajmniej nie spokojnie. Cały dom wrzał hukiem wystrzałów, wykrzykami zbójców, jękami bitych i mordowanych, płaczem przestraszonych. Tego rodzaju napad urządził Paszczenko na majątek Górskich Sieliszcze. W robocie były pistolety i nahajki — bito bez miłosierdzia, pytając: de hroszi? Wszystko co żyło nie tylko we dworze, lecz we wsi, na odgłos tej wrzawy i rabunku, rozbiegało się na wszystkie strony, gdyż w ucieczce tylko szukano ratunku. Chłopów bynajmniej nie oszczędzał ów „łycar” hajdamacki. Przy lada sposobności odliczał im hojnie razy nahajami. Nic też dziwnego, że gdy się tylko pokazał — uciekali do lasów lub w pola. Dla nich o tyle był tylko łagodniejszy, że mniej miał do wzięcia.

Z rozbojem i rabunkiem połączona była swawola pijacka. To czego zabrać nie można było, ulegało zniszczeniu. Wszystko co tylko zobaczył Paszczenko, traktował po nieprzyjacielsku. To samo robili jego podkomendni. Gąsięta i drób deptano nogami, bito kańczukami ludzie i zwierzęta; garnki rzucano na ziemię i tłuczono, zapasy żywności wyciągano ze schowków i psom dawano1.
Gdy pod nieurzędowym protektoratem i przy nieurzędowej pomocy wojsk auxiliarnych szerzyć się poczęło rozbójnictwo, wielki hetman koronny Adam Mikołaj Sieniawski wydał ordynans pułkownikowi ordynacji ostrogskiej, ażeby z pułkiem swoim udał się na Wołyń dla „gromienia swawolnych kup”. W tej chwili jednakże już nie tylko pełno było takich kup na Wołyniu, ale zjawiały się one w województwach kijowskim, bracławskim i od granicy wołoskiej. Ziarno anarchiczne, posiane w województwie wołyńskim przez wojska auxiliarne, Kozaków i Palija, bujnie wschodzić poczęło. Napadanie na dwory szlacheckie nie było wcale
jedynym punktem, na który siły swoje kierowała rozswawolona ludność — rabunek na drogach publicznych stał się także ulubionym rzemiosłem tych wszystkich, którzy wyrywali się radzi przy każdej sposobności z karbów prawa gwoli zadośćuczynienia swawolnym instynktom. Milicja nadworna albo obojętnie patrzyła na gwałty i rabunki, albo naweł udział w nich brała. Zdarzało się niejednokrotnie, że takich „rotmagistrów” chorągwi kozackich oskarżano wprost o współudział w rabunku. Kupcy lubarscy, zrabowani na drodze publicznej przez swawolną kupę włóczęgów, oskarżyli rotmistrza chorągwi kozackiej Kiryłę Szabenkę o przyłożenie ręki swojej do tej sprawy3. Nie zawsze te oskarżenia dały się udowodnić, ale zawsze w gruncie rzeczy leżała niezaprzeczona chęć rabunku. Każdy kto chciał — „próbował szczęścia”, gromadząc watahę i ruszając, że tak powiem — za wiatrem. Tacy amatorowie „pohulania” długo nieraz wałęsali się po kraju, aż dopóki niespokojnej swojej głowy nie złożyli w utarczce lub pod topór kata. Zanim jednak do tego przyszło, dużo krwi upłynęło, dużo marnowało się pracy ludzkiej i mienia szło z dymem. Powoli jednak ruch zbójecki począł kierować się na południe, ku granicom, gdyż stamtąd coraz częściej dochodziły echa, nawołujące ludność do bezkarnej swawoli. Kozacy zaporoscy, a właściwie mała ich tylko cząstka, stojąca na czele różnych na pół kozackich oddziałów, przedzierała się na północ, i stamtąd ciągnęła ludność za sobą. Te wycieczki zaporoskie, a najczęściej z Zaporożcami na czele, tak samo jak i wołyńskich watażków, miały tylko rabunek na celu. Wkrótce jednak pożar nierządu miał się jeszcze bardziej rozszerzyć.

Zwracaliśmy już uwagę na jedną z przyczyn, a raczej impulsów, które ułatwiły przeniesienie się ruchu hajdamackiego na południowe kresy: był to zwrot w wojnie szwedzkiej. Armia Karola XII przekroczyła Dniepr, weszła w granice państwa moskiewskiego i skierowała się na południe, ku Połtawie, gdzie król szwedzki, upewniony poprzednim po rozumieniem się z Mazepą, spodziewał się znaleźć w Kozakach potężnych sprzymierzeńców. Nie znał jeszcze ich wahającego się i przewrotnego a równocześnie lekkomyślnego charakteru, ile razy trzeba było powziąć stanowczą decyzję i działać nie dla chwili dzisiejszej, lecz dla przyszłości. Piotr zrozumiał doniosłość tego kroku i skoncentrował armię pod Połtawą. Nie wierzył on w zdradę Mazepy, przypuszczając że tylko w Siczy znajduje się ognisko niezadowolenia. Postanowił rozprawić się z nią w sposób stanowczy, zanim do ostatecznego porachunku z Karolem XII przyjść miało. Nie chciał mieć za plecami swoimi nieprzyjaciół. Powziął plan zniszczenia jej i rozpędzenia Zaporożców. Widzieliśmy w jaki sposób ją zdobył, co się z nią stało i jaki wpływ wywarły niedobitki zaporoskie na ruchy ludności kresowej.

O tym okresie ruchów posiadamy bardzo mało wiadomości archiwalnych, prawie przez przeciąg kilkunastu lat; po czym dopiero, mniej więcej od r. 1720, poczęły ruchy rozszerzać się, wzrastać, ale watażkowie działali jeszcze w pojedynkę, małymi kupami, bez żadnego większego planu i skupienia. Chwila dogodna jeszcze nie nadeszła. W jaki sposób województwo kijowskie i bracławskie broniło się w owym czasie — nie wiemy. O obronie jednak myślano. Świadczy o tym uniwersał regimentarza partii ukraińskiej Jana Gałeckiego, datowany ze Lwowa (5 marca 1717). Niewiele jednak było dla kraju, wzdłuż i wszerz nękanego przez zbójeckie watahy, pożytku z uniwersału kiedy IMć pan regimentarz o kilkadziesiąt mil od wzburzonych województw siedział. Uniwersał ów wszakże niewielką niósł otuchę. Regimentarz oświadczał szlachcie, że sam osobiście przybyć nie może, dał jednak ordynans namiestnikowi swemu Olszewskiemu, ażeby na wezwanie szlachty znosił swawolne kupy „hultajstwa hajdamackiego”. W tym uniwersale uderza jednak rzecz niezwykła: pomimo że niebezpieczeństwo istniało niezaprzeczenie, regimentarz nie tylko nie starał się wzmocnić obrony, lecz ją osłabiał jeszcze, polecając wyraźnie ażeby ludzie spod chorągwi, extra computu postanowionego, rozjeżdżali się do domu. Dla załatwienia sporów z powodu krzywd, czynionych szlachcie przez wojsko, regi-mentarz naznaczył sędziego, Franciszka Ukrzyńskiego, towarzysza znaku pancernego.

W uniwersale powyższym po raz pierwszy swawolne kupy zbójeckie nazwane hajdamakami. W pierwszej ćwierci XVIII w. powoli widocznymi się stają w województwie kijowskim, bracławskim i podolskim dwa szlachy hajdamackie: od miedz Kijowa, który się łączył ciągle z Siczą, stamtąd niejednokrotnie czerpał siły dla wypełnienia rozbójniczych watah, i od Podniestrza, od granicy wołoskiej. Dwoma ramionami szły ruchy hajdamackie: z Wołynia ku północnym granicom województwa podolskiego i bracławskiego i od południo-wschodu, od Siczy i od południo-zachodu, od Wołoszczyzny. Szlachta, jak zwykle, broniła się słabo. Przekonano się jednak, że na milicję horodową, złożoną z Kozaków, a właściwie skozaczonych chłopów, liczyć nie można. Zbyt liczne dowody przeniewierstwa takich milicyj, przechodzenie ich jawne w szeregi drapieżców lub też sprzyjanie i tolerowanie wszelkiego zbójnictwa, były wskazówką, że się na niej oprzeć nie można. Brakło jej zapewne sprężystej organizacji wojskowej i karności. Drobniejsza szlachta była przeto w całym tego słowa znaczeniu na łasce Pana Boga, a wielkie, magnackie kompleksy dóbr broniły się same. Próbą takiej obrony dóbr międzybożskich było zorganizowanie milicji horodowej przez hetmana wielkiego koronnego Adama Sieniawskiego. Powziął on zamiar utworzenia stałego oddziału do obrony dóbr swoich z drobnej szlachty wołyńskiej, która gęsto siedziała na niewielkich spłachciach ziemi i w tym celu oddał dowództwo chorągwi nadwornej Stanisławowi Koszce, jako rotmistrzowi, a pragnąc go zachęcić i przywiązać do siebie, nadał mu własnością wieś Muserówkę, pozwalając osadzić ją na własny pożytek.

 Gdy na Wołyniu po zniknięciu wojsk moskiewskich, wszystko wracać poczęło powoli do względnej spokojności i porządku, rozpoczęły się coraz większe niepokoje w Kijowszczyźnie i Bracławszczyźnie pod protektoratem i prowodyrstwem rozbitków siczowych. Jednym z takich wypadków, który najbardziej może odsłonił udział Zaporożców w prawie hajdamaczenia, był napad zbrojny pod Targowicą na kijowskiego kupca Jakowa Zimowicza. Mieszkańcy Targowicy, łącznie z Zaporożcami, odegrali bardzo wybitną rolę. Ponieważ chodziło tu tylko o Zaporożców, na których nie można było i nie było na czym poszukiwać krzywdy, Zimowicz zwrócił się do sądów polskich. Sprawa cała prowadzona była w sądzie grodzkim winnickim. Przesłuchanie świadków i obwinionych pokazało, że Kozacy Gardu zaporoskiego, a właściwie bohogardowej pałanki, zwąchawszy się z mieszczanami targowickimi, napadli na karawanę Zimowicza i do szczętu ją zrabowali. Rabunek uważali widocznie za bardzo pomyślny dla siebie, gdyż Zaporożcy z Targowiczanami trzy dni potem hulali i pili wspólnie. Mieszczanie targowiccy nie tylko nie donieśli o tym władzy, ale przeciwnie, ukryli sprawę całą, część zdobyczy przepili wspólnie, a część jako ludzie nabożni, przechowali w cerkwi, być może dlatego, że jednym z tych, którzy rej wodzili w rabunku, był także targowicki popowicz. W ogóle typ hajdamaków z klasy popowiczów spotyka się w tym smutnym okresie bardzo często. Inicjatorem całej wyprawy był osadczy targowicki, Wołoszyn, który się wybrał na tę rycerską zabawę z trzema synami. Sąd winnicki, upatrując w tej sprawie winę Targowiczan, skazał ich na karę cielesną i na zapłacenie Zimowiczowi dwóch tysięcy dwustu trzydziestu złotych.Przytoczyliśmy tę sprawę mniej więcej szczegółowo nie dlatego, ażeby ją można uważać za jedną z ważniejszych, ale dla tego że jest ona typowa i pozwala określić zarówno charakter ruchów, objętych nazwą hajdamaczyzny jak i poznać ludzi, którzy udział brali. Prowodyrami wojskowymi są Zaporożcy, mający broń i znający drogi i szlachy, a kierownikiem, że tak powiem, arystokracja wiejska: osadczy i popowicze, znający najlepiej ludzi i stosunki miejscowe. Splątane nici zbrodni i rabunku gubią się w cerkwi, która nie tylko łaskawie patrzy na tego rodzaju „hulanie” swoich parafian, ale umie nawet korzyść z nich ciągnąć dla siebie. 

(...)

Stan ekonomiczny włościan na Ukrainie prawobrzeżnej do r. 1768 

w porównaniu z innymi prowincjami Polski

Nie ulega żadnej wątpliwości, że hajdamaczyzna, od początku do końca, była ruchem wyłącznie ludowym; udział innych czynników był bądź następstwem ogólnej anarchii państwowej, bądź da się podciągnąć pod przyczyny wyjątkowe. Wobec tego nasuwa się pytanie: jakie było położenie tej ludności i czy w tym położeniu nie należy szukać klucza do wyjaśnienia zagadki ruchów hajdamackich? Ażeby dać odpowiedź na to pytanie, musimy cofnąć się do innych prowincji, rozpatrzyć się w stosunkach i położeniu ekonomicznym włościan i w tym rozpatrzeniu się znaleźć skalę porównawczą. Przystąpienie od razu do zbadania stosunków ekonomicznych województw południowych dałoby nam obraz, że tak powiem, lokalny, prawdziwy mniej lub więcej, lecz niedostatecznie, bo jednostronnie oświetlony. Jakkolwiek województwa kresowe Rzeczypospolitej posiadały bardzo odrębne i odmienne od innych dzielnic Polski warunki rozwoju, żyły jednak pewnym życiem wspólnym państwowym z innymi prowincjami i niezawodnie ogólnopań-stwowe warunki na charakter i doniosłość owego ekonomicznego życia wpływały bardzo. Z tej racji musimy bodaj kilkoma wybitniejszymi węzłami złączyć warunki ekonomiczne kresowe z ogólnopaństwowymi. Na wytworzenie się ich oddziaływały nie tylko pewne miejscowe przyczyny, lecz także ogólny stopień położenia przemysłu i handlu, prawodawstwo i stopień oświaty całego społeczeństwa. Impulsy tych stosunków i wpływów wytwarzały się w Warszawie i w Krakowie, a w ogóle w środkowych punktach Rzeczypospolitej, które skupiały się w Małopolsce.

Ażeby te stosunki i ich charakter uczynić bardziej zrozumiałymi, należałoby je zbadać porównawczo z innymi narodami i krajami. Przy historii XVIII w. lub nawet panowania Stanisława Augusta, a tym bardziej przy historii włościan w Polsce byłoby to rzeczą niezbędną; przy historii jednego zdarzenia, chociażby ciągnącego się przez trzy czwarte wieku, jakim jest ruch hajdamacki, wystarczy gdy go pokażemy na tle kilku uwag i faktów ekonomicznych ogólnopaństwowych, a potem przejdziemy do szczegółów miejscowych. Ogólne położenie włościan jeden ze współczesnych pisarzy XVIII w. w Polsce tak scharakteryzował: „Część ta narodu najliczniejsza, która przez sprawowanie rolnictwa, przystawianie ludzi do wojska, dostarczanie rąk do warstatów, rzemiosł i rękodzieł, będąc zdrojem potęgi i bogactw krajowych, powinna była pozyskać względy prawodawców, w naszym kraju nie tylko żadnych przywilejów obywatelskich niema, ale i owszem stan jej poddaństwa mało co różni się od niewoli. Nie mają nasi wieśniacy wolności, bo im nie wolno pana i mieszkania odmieniać, panu zaś wolno ich darować, zamienić, przedać, ze wsi do wsi przenosić etc.; nie mają własności, bo nie będąc panami osób własnych, jakże mogą panami być majątku? Nie mają sprawiedliwości (ogólnie mówiąc), bo im nic pod imieniem własnem czynić nie wolno, bo im prawa nasze nie wyznaczyły żadnego sądu, w którymby się o krzywdy i uciążliwości od dziedziców zadane, uskarzyć i upomnieć mogli; owszem, z dawności życia i śmierci ich panami byli dziedzice”. Te prawa do włościan określił dosadnie i po szlachecku Maksymilian Fredro słowami: „Quisque e nobis Polonis sui vulgi et bonnorum quam-modo et absolutus monarcha est”. „Z władzy tak obszernej i żadnemi nie powściągnionej prawami mogło częstokroć wynikać i trafiało się podobno — zauważa Skrzetuski — wiele bezprawiów, niesprawiedliwości, gwałtów i okrucieństw. Stąd jest że narody obce wyrzucają krajowi naszemu te prawodawstwa względem wieśniaków zaniedbane. Niektórzy nawet z autorów zagranicznych, mniej podobno stanu wieśniaków naszych świadomi, przypisują nam w tej mierze dzikość i okrucieństwo”

Położenie rolników w dobrach duchownych i królewszczyznach było lepsze niż w dobrach dziedzicznych, pod każdym względem. Ponieważ nie piszemy historii włościan w Polsce, chcemy zaś tylko poznać i oświetlić stosunki ekonomiczne w województwach kresowych, przeto weźmiemy na uwagę położenie włościan przeważnie w dobrach dziedzicznych, o ile na to akta pozwolą, raz dlatego iż takich dóbr była większość, a następnie że stosunki te można uważać za typowe. „Od czasów niepamiętnych — mówi Skrzetuski — było w Polsce poddaństwo, servitus, jak było u dawnych Greków, Gallów, Germanów, Saksonów i u wszystkich narodów”. Uwagę tę możemy uważać dziś za nic nie znaczący ogólnik, gdyby nam o to chodziło, że w Polsce było poddaństwo, nie zaś oto jakie formy i charakter owo „poddaństwo” miało. Nie będziemy przebiegać „wszystkich od zbrodni do pokuty stopni”, lecz rozpoczniemy od w. XVI, kiedy poddaństwo, czyli zależność włościan od właścicieli ziemi, przybrało pewne cechy ustalone, które z biegiem wieków już się tylko ku gorszemu zmieniały. Państwo oddało włościan — można powiedzieć — na łaskę i niełaskę właścicielom ziemi tj. królowi, duchowieństwu i szlachcie, wzorując się na zachodnioeuropejskich wzorach. W XVI w. już był utracił kmieć polski ostatnie prawo polityczne: osobistego stawania w sądzie. Już na początku XVI w. przed sądem mógł stawać kmieć tylko w obecności dziedzica. Ponieważ prawomocność powództwa warowała się obecnością dziedzica, przeto kmieć przeciwko dziedzicowi nie miał mocy stawania. Zagrodzenie możności przenoszenia spraw z jurysdykcji patrymonialnej do jurysdykcji w prawie powszechnym, przyczyniło się do tego że już z końcem XV w. jurysdykcja patrymonialna ostateczną odebrała organizację i przed kratkami ciasnej izby patrymonialnego sądu skupiło się sądownictwo polityczne, dobrowolne, sporne, prywatne, karne, policyjne i skarbowe. Laska patrymo-nialnej jurysdykcji stała się wszechwładną i nieodwołalną.

W dobrach duchownych i królewskich o tyle było lepiej, że istniały sądy kapitulne i biskupie. Wytoczenia spraw wszakże przeciwko władzy patrymonialnej w dobrach duchownych częste w XV w., rzadsze w XVI, a w XVII prawie zupełnie ustają.
W dobrach królewskich sprawy poddanych przeciwko starostwu rozstrzygały za rządów Zygmunta I, Zygmunta Augusta i Stefana sądy asesorskie, złożone z kanclerzów, referendarzów, dwóch regentów, dwóch sekretarzy i pisarza. W pierwszych latach panowania Zygmunta III sprawy włościan z sądu asesorskiego przeniesiono do sądu referendar-skiego. Statut korony z r. 1507 ustanowił był dwóch referendarzy — jeden ze stanu duchownego, drugi świeckiego. Wyłączne zajmowanie się sądu referendarskiego sprawami włościan nie było zawarowane żadnym statutem, lecz za Zygmunta III wyrobiło się w drodze zwyczajów.
Jakkolwiek moc i doniosłość tych sądów urzędownie rozciągała się na całą przestrzeń koronnych prowincji Rzeczypospolitej, w rzeczywistości zaś w szczuplejszych zawierały się ramach. Ks. T. Lubomirski w znakomitej źródłowej pracy swojej, cytowanej już przez nas, z aktami w ręku, tak określa granice tych sądów: na wschód sięgały one Kalisza, na południe szły granicami Rzeczypospolitej wzdłuż Karpat, dalej Stryjem, Lwowem, Sokalem, brzegiem Bugu na północ województwami podlaskimi, płockim i mazowieckim. Warszawa jest miejscem pobytu sądu, przeto im się więcej do stolicy zbliżamy, tym dostrzegalniejsza jest działalność.

Wszystko co po za wskazanymi granicami leżało, niewiele z jurysdykcji sądu korzystało; z pruskich województw, mianowicie z ekonomii malborskiej kilka spraw wniesiono dopiero w połowie XVIII w. Dwa województwa wielkopolskie, położone za Kaliszem, nigdy nie miały sprawy w sądzie referendarskim, równie południowe części województwa ruskiego, wołyńskiego, poczynając od Łucka województwa krakowskie, podolskie i kijowskie w przeciągu trzech wieków nie wnosiły żadnej sprawy; dla tych przeto województw sądy referendarskie jakby nie istniały. Tak rzeczy stały z obroną ludności wiejskiej. Położenie jej ekonomiczne pogarszać się również poczęło, w miarę tego jak system czynszowy ustępował miejsce systemowi pańszczyźnianemu.
Zmienił się nie tylko stopień zależności włościan od posiadaczy ziemi, lecz i charakter tej zależności. Powiedziałbym że przy systemie czynszowym kmieć pracował dla siebie, przy pańszczyźnianym — dla pana. Zobaczymy jak się zmiana wyraziła i jakie pociągnęła następstwa dla kmieci i dla całego kraju.

Do początku XVI w. przeważał w całej Polsce system czynszowy, skutkiem czego zobowiązania ekonomiczne polegały na zwyczaju, umowie lub przywilejach; dziedzic wszakże miał prawo zmienić zobowiązania lub unieważnić przywilej. W tym właśnie tkwił zarodek samowoli i nadużyć, z którego wypłynął i rozwinął się system pańszczyźniany. Pańszczyzna drogą ugody istniała już wprawdzie w XV w.; niektóre prowincje Rzeczypospolitej zastrzegły ją uchwałami, pieczęć wszakże prawowitości przyłożył do zaprzedania ludności w niewolę ekonomiczną dziedziców, dopiero Statut toruński z r. 1520. Konstytucja De laboribus cmethonum stała się ową pieczęcią. W rok później nastąpiło bliższe określenie tej konstytucji o tyle, że oznaczono jeden dzień pańszczyzny z łanu. Wkrótce nie wystarczył już jeden dzień. Dni pańszczyźniane rosły w miarę i w stosunku do gęstości zaludnienia. Środkowe województwa były więcej obciążone; im dalej ku kresom, tym ciężary robocizny były mniejsze. Zacznijmy od Wielkopolski. Już w drugiej połowie XVI w. (1571) żądano w Wielkopolsce dwa dni robocizny od włoki i czynszu groszy. Powinność ta modyfikowała się w sposób rozmaity, stosownie do warunków miejscowych, można wszakże uważać ją za typową. Za taką przynajmniej pozwalają uważać ją inwentarze współczesne. Z tej samej posiadłości w r. 1627 poddani w Czermnie odrabiali już pięć dni do dworu sprzę-żajem albo „jako im każą”. Tego nie dość: wszyscy rzemieślnicy we wsi, jacy byli, obowiązani w czasie żniw „biegać” do pomocy. We dwadzieścia lat (1647) potem, robocza ludność wiejska, która do niedawna w takim poszanowaniu w Polsce była, zatraca nazwę kmieci, a nazywa się z niemiecka gburami. Robili oni od Panny Maryi Siewnej do św. Jakuba po cztery dni tygodniowo jednym robotnikiem, a od św. Jakuba do Panny Marii Siewnej dwojgiem na każdy dzień. Tak więc w czas najbardziej robotny i ważny dla rolnika, musieli pracować na cudzym zagonie. W roku 1726 inwentarz tych samych dóbr wykazuje oprócz włościan, także mieszczan rolą się trudniących, obciążonych robocizną na rachunek dworu — włożono na nich obowiązek uprawy roli.

W Małopolsce, w województwie lubelskim, najbardziej zbliżonym do Wołynia, w połowie XVI w., jeszcze nie ma pańszczyzny (1553); kmiecie siedzący na półłankach poprawiają mosty i gać „gdy potrzeba”, odprawują powóz do dziesięciu mil i płacą kunicę, gdy kto „z imienia dziewkę bierze”. W Krakowskiem, jeszcze na początku XVII w. (1606) w wielkich dobrach niektórych panów, np. Aleksandra Koniecpolskiego, poddani nie robią pańszczyzny, lecz płacą czynsze, tylko komornicy, ci co bydło mają, robią po 9 dni w roku a ci co nie mają, po 6. Taki układ jest wszakże bardzo wyjątkowy. Na Litwie przeważa również jeszcze system czynszowy, zarówno z włók ciągłych jak i osadnych. W niektórych miejscowościach województwa wileńskiego płacą „dziakło”, a tylko ogrodnicy odrabiają pańszczyznę po dwa dni tygodniowo.

Na tych datach możemy poprzestać, — dlaczego, obaczymy dopiero, gdy wypadnie nam wrócić do województw kresowych.
Z dat powyższych widzimy nie tylko, że tak powiem, jaki był postęp pańszczyzny w pierwszych dziesięcioleciach po Statucie toruńskim, ale i stosunek tego postępu do różnych dzielnic Polski. Daje to miarę obciążenia włościan, ale nie miarę ich położenia. Ażeby to położenie należycie poznać, musielibyśmy znać także żywy i martwy inwentarz włościanina z każdego okresu. Wchodzi to jednak w zakres historii włościaństwa. To jedno nie ulega wątpliwości, że pańszczyzna, jej stopień i charakter stoi w bezpośrednim stosunku do zamożności i ogólnych ciężarów stanu kmiecego. Tam nie mogło być w ogóle dobrze ludowi, gdzie pięć dni w tygodniu trzeba było pracować dla pana; dla siebie pozostawały tylko okruchy siły i czasu. W miarę przeto zwiększającej się pańszczyzny rosła nędza i ciemnota — towarzyszka jej nieodstępna. Właściciele ziemi przybliżali tę ciemnotę i nędzę różnymi środkami i od dawna. Na usprawiedliwienie ich powiedzieć godzi się, że stosowali tylko te środki, które z zachodnioeuropejskich wzorów przejęli. To co było u nas, było niezawodnie złe, ale dokoła działo się gorzej. Nie zmniejszało to bynajmniej wszakże niedoli ludu wiejskiego u nas. Gdybym dał folgę sobie, mógłbym na podstawie naszych pisarzy politycznych, kaznodziejów, satyryków, moralistów narysować obraz smutny i bolesny powolnego pogrążenia się ludu w nędzę i ciemnotę. Nie o to mi wszakże idzie. Pragnę wskazać kilka przyczyn tego upadku, ogólniejszego państwowego i ekonomicznego znaczenia, które na całym obszarze Rzeczypospolitej te same następstwa wywołały. Okresem przełomowym w naszych dziejach jest wiek XVI; w przestworze jego powstały lub dojrzały wszystkie ograniczenia, dotyczące włościan. Widzieliśmy jak kmieć stracił ostatnie prawo polityczne — wolność stawania we własnej obronie w sprawach z dziedzicem i jak powoli od zależności, na mocy ugody powstałej, przeszedł do zależności bezwzględnej — pańszczyzny. Tak więc kmieć polski z właściciela ziemi stał się używalnikiem. Zanim się dziedzic dobrał do ludu, odniósł poprzednio kilka zwycięstw, które utorowały mu drogę do pańszczyzny: było to wykupienie małych wolnych posiadłości rycerskich i skup sołtystw. Szczególnie z tymi ostatnimi dużo było kłopotu i długie trwały walki. Skończyło się wreszcie na tym, że średnia własność ziemska upadła zupełnie; nie było już łącznika ani obrońcy poniekąd między dziedzicem i kmieciem; z jednej strony stał pan wszechwładny, z drugiej — robotnik, nad którym pierwszy wszelką władzę posiadał. Tak więc powoli upadł system czynszowy i średnia niezależna własność, a na jej ruinach powstał system pańszczyźniany.

Geneza jego powstania tkwiła wszakże nie w organizmie państwa polskiego, nie w samolubnych i chciwych zachciankach właścicieli ziemi, lecz w zmieniających się ekonomiczno-rolniczych stosunkach ogólnoeuropejskich. Za nimi dopiero poszła zmiana stosunków społecznych. Skupianie się ziemi w rękach warstw dzierżących władzę, wytwarzało potrzebę użytkowania jej, szczególnie wobec zwiększającego się zapotrzebowania handlowego. Dość przejrzeć ruch handlowy w portach naszych, a szczególnie gdańskim, aby się przekonać o tym. Czynsze wystarczały tylko na własną potrzebę. Ludności wolnej zarobkującej nie było w liczbie dostatecznej — cóż było łatwiejszego dla tych, którzy prawo stanowili i w ręku swym posiadali siłę, jak z czynszownika uczynić powoli robotnika pańszczyźnianego? Tak się też i stało. Gdy dostateczna ilość rąk znalazła się w ten sposób do uprawy roli, począł się wytwarzać system gospodarstwa folwarcznego, a w systemie tym latyfundia poczęły brać górę. Owa zmiana społeczno-ekonomicznych stosunków, o której wspomnieliśmy, szła ku nam z zachodu i zaznaczyła się stałym pogorszeniem się doli ludu wiejskiego. Im bliżej ku zachodowi, tym było gorzej, im dalej — tym lepiej. Gospodarstwo folwarczne, pańszczyźniane, zrodziwszy się na zachodnich kresach, bardzo powoli przedzierało się na wschód, północ i południe Rzeczypospolitej. Jeszcze w połowie XVII w. nawet w Wielkopolsce, która była najbliższa owych prądów i zmian, a więc w systemie pańszczyźnianym i folwarcznym najbardziej zaawansowana, folwarki były rzadkie i małe — kilka lub kilkanaście włók posiadały zaledwie. Większych obszarów nie było kim obrabiać. W sto lat później wszakże — mówi Stawiski — do zbytku wzrosła wielka uprawa: najprzód system pańszczyźniany do ostatecznych granic doprowadziła, prawami przymusowymi nieruchomość ludności wiejskiej utwierdziła, wreszcie przerosła nawet stosunek ludności miejscowej. Przyczynić się do tego mogły klęski wojenne i za nimi idące klęski powietrza, które ludność wolną wyniszczyły i opustoszone grunta wielkiej uprawie oddawały. Po pierwszych mianowicie wojnach szwedzkich całe przestrzenie ziemi leżały puste i nieobsiadłe.

Obaczmy, co w tym samym mniej więcej okresie działo się w województwach kresowych południowo-wschodnich. Obecnie posiadamy już dostateczną ilość inwentarzy prywatnych, ażeby jakieś ogólniejsze wnioski poczynić; do pomocy przychodzą nam także lustracje królewszczyzn i rewizje zamków. Powiedzieliśmy wprawdzie, że ekonomiczne położenie włościan w królewszczyznach było lepsze niż w dobrach dziedzicznych, zwyczaj jednak i prawodawstwo, działając wspólnie z jednakimi warunkami ekonomicznymi, handlowymi i agrarnymi wytwarzały pewne typowe stosunki niezbyt różne od tych jakie w dobrach dziedzicznych istniały. Stosować się to wszakże może tylko do ziem rdzennie polskich. Na Rusi, a szczególnie na Rusi stepowej, działo się zupełnie inaczej, bo też warunki życia były tutaj wręcz odmienne i wpływały pierwszorzędnie na inne ukształtowanie się stosunków zależności, z tytułu posiadania ziemi wypływającej. Jeden z historyków Rusi, piszących po rosyjsku, usiłując wytłumaczyć kolonizacyjne ruchy ludności w stepy Podola, Ukrainy i Bracławszczyzny i połączoną z nimi hajdamaczyznę, powiedział, że ludność Polesia, Wołynia, zachodniej części Podola, województw ruskiego i bełskiego (teraźniejszej Galicji) porzucała ciężkie warunki życia i uciekała bądź pojedynczo, bądź tłumami na Ukrainę, dokąd nęciły ich słobody, dając nadzieję na czasowe bodaj polepszenie ich ekonomicznego położenia. Inny pisarz rosyjski, Kulisz, „ciemięstwem ludu roboczego” przez starostów, podstarościch, dozorców, namiestników i arendarzy, usiłował wytłumaczyć genezę ruchów kozackich, zakończonych poddaniem się Moskwie

Obaj ci pisarze nie odróżniają wszakże ucisku ekonomicznego od samowoli, nie większej w Rzeczypospolitej jak w sąsiedniej Moskwie, której Chmielnicki oddał Ruś w opiekę. Żaden z nich nie bierze także w rachubę czynników etnicznych ujemnych, które bywały niewidzialnym impulsem do ciągłego niezadowolenia w ciemnym i niedojrzałym politycznie społeczeństwie ruskim.
Ażeby dać odpowiedź na te wnioski, a równocześnie dać pojęcie o istotnym położeniu rzeczy, rozpatrzmy się w ciężarach i obowiązkach włościaństwa kresowego. W starostwach śniatyńskim, kołomyjskim, halickim, trembowelskim, rohatyńskim, żydaczowskim, stryjskim i drohobyckim w XVI w., tj. w okresie mniej więcej tym, który kilkoma rysami staraliśmy się scharakteryzować w Wielkopolsce, Małopolsce i Litwie, przeważa jeszcze ustrój czynszowy i daniny w naturaliach. Zachodzą tu wprawdzie różnorodne kombinacje, ale istoty rzeczy nie zmieniają wcale, gdyż wynikają z warunków miejscowych. Jednostką opodatkowania jest łan, zwany prawie we wszystkich powyższych starostwach dworzyszczem, z którego opłacano czynszu  groszy do dwóch grzywien, rzadko więcej. Obowiązki opłat w naturaliach były nadzwyczaj urozmaicone — każde starostwo opłacało tym, co się na ziemi jego rodziło, co było najłatwiejsze do zdobycia. Ułatwienie istniało jeszcze pod tym względem, że wszystkie naturalia były ocenione — każdy mógł je złożyć lub zapłacić za nie. Dawano z łanu oprócz czynszu, pszenicy po 4 mace, owsa po 4, przędzy konopnej po 2 łokcie, jajc 12, kurę jedną. Oprócz tego dawano powołoszczyznę, co piąty lub siódmy rok dwudziestego wieprza tam gdzie były pastwiska w lasach bukowych, dwudziestego barana, dziesięcinę pszczelną, jałowicę stacyjną raz na rok wszyscy razem.
Co do zobowiązań pańszczyźnianych, robotniczych, panuje tutaj więcej jedności, ale występuje natomiast niejednaka wielkość obszaru, z którego jednostka robocizny wyznacza się.  Tam gdzie ilość dni roboczych bywa stała, waha się ona między 2 a 3 dniami w tygodniu, z wyraźnym zastrzeżeniem niekiedy, że robić należy dwa dni, gdyby wszakże robotnicy przychodzili późno — muszą trzy dni odrabiać. Istnieje także norma robocizny bez ograniczenia, określona głucho „robić kiedy każą i co każą”. W takiej niejasności zobowiązań bywał zwykle precedens do nadużyć, lecz w danej chwili było to wskazówka, że gospodarstwo folwarczne w systemie rolniczym nie przeważało bynajmniej, przeciwnie, nie miało jeszcze prawidłowej organizacji, która by wymagała obliczenia się z robocizną. W samej nieokreśloności wymagań leży pojęcie pewnej patriarchalności stosunku istniejącego między ludnością a zarządami starościńskimi jako forma normalna, ale równocześnie jest furteczka do nadużyć. Taka nieokreślona robocizna, oparta na zwyczaju, miała na celu raczej roboty publiczne (drogi, mosty, zamki, etc.) niż folwarczne, a z rolniczych obejmywała powszechnie koszenie siana. W ogóle, tam gdzie nie ma folwarku, przeważają roboty pomocnicze (przędza z pańskiego przędziwa, kosowica i in.). Norma pańszczyźniana nie stosowała się do posiadanego obszaru. W starostwie halickim np. z półdworzyszcza (mniej więcej półłanku) odrabiano trzy dni; w drohobyckim i śniatyńskim tyleż z dworzyszcza, w rohatyńskim dwa dni i ćwierć. Większe i mniejsze normy ponad te nie istniały. Widocznie, że na wielkość normy wpływała tutaj gęstość zaludnienia, obfitość ziemi i jej żyzność.

Z tych kilku dat widzimy, że warunki ekonomicznej zależności włościan w województwie ruskim były o wiele lżejsze od tego położenia, w jakim wkrótce po Sejmie Toruńskim znalazła się ludność Wielkopolski, a nawet część Małopolski, tym bardziej, jeśli zważymy różnicę żyzności ziem ruskich i w ogóle bogactwa przyrodzonego, które ułatwiały życie. Teraz przejdźmy do naszkicowania kilkoma rysami położenia ludności wiejskiej w województwach podolskim, bracławskim i kijowskim w sto lat prawie po konstytucji toruńskiej, po pierwszych wichrach kozackich, uspokojonych nieco, a w przededniu prawie zawieruchy Chmielnickiego. Po uśmierzeniu buntów Nalewajki i Kosińskiego, po „komisyach” olszanieckiej (1616) między Żółkiewskim a Sahajdacznym, rastawickiej (1619) między Sahajdacznym a Koniecpolskim, hetmanem polnym, przyszła nareszcie kurukowska (1625) między Koniecpolskim a Kozakami, która ograniczyła rejestr do 6000 Kozaków, resztę zbrojnego a rozhulanego ludu spychając do pracy przy roli. Nic dziwnego że ludność ta, przywykła do tej swobody wojskowej, która ze swawolą graniczyła bardzo blisko, z istniejącego porządku rzeczy nie była zadowolona.

Praca przy roli była dla nich „biedą”. Wówczas to powstało przysłowie: „wid Krakowa do Czakowa (Oczakowa) wsiudy bida odnakowa”. Kozactwo, mieszczanie miast kresowych i całe zbiorowiska uzbrojonych ludzi, walcząc pod sztandarami Kozactwa, odzwyczajone od pracy i nie szukające jej wcale, zatrudnienie uważało jako nieszczęście dla siebie, szerzyło więc po całym kraju niezadowolenie i narzekanie na „biedę”, a podniecało drażniąco włóczęgowską żyłkę ludności miejscowej do bezustannego wyłamywania się spod jakiej bądź zależności i szukania idealnej siedziby, gdzie by można wiecznie kozakować i nic nie robić. „W osadach ukrainnych — powiada pisarz współczesny bardzo światły — lud ladajaki i gnuśny, z jednej się więc osady do drugiej przenosi za wolnością” stąd — „jedno miejsce osiadać będzie, drugie — pustorzeć”. Tak się też i działo. Można śmiało powiedzieć, że ludność stepowych powiatów bardziej zwiększała się dzięki niezwykłej sile rozrodczej niż osadnictwu z Wołynia, województwa ruskiego i lesistej części Podola. Pod opieką i obroną zamków ukrainnych Baru, Winnicy, Bracławia, Czerkas, Kaniowa, Kijowa i mnóstwa pomniejszych zameczków rozpoczęła się kolonizacja stepów, broniona zarówno przed Tatarami jak i Kozakami. Praca w tym kierunku wrzała, można powiedzieć, gorączkowo. 

Najprzód rozpoczyna się zaludnienie Podola, starostwa barskiego za Bony i pod opieką Pretficza, potem latyczowskiego i kamienieckiego, w ogóle całego pasa od granic Wołynia. Na Ukrainach stepowych ku końcowi XVI w. a na początku XVII już się było na dobre rozpoczęło życie osadnicze. Impuls do tego dała konstytucja sejmowa z r. 1590, mocą której Zygmunt III otrzymał przez rozdawanie — „pustyń na pograniczu za Białą Cerkwią leżących”, z których dotychczas pożytku „ani publicum ani privatum” żadnego nie było. W rok już potem książę Mikołaj Rożyński otrzymuje podobnież prawo na urządzenie „pustych uroczysk nad rzekami Skwirą, Rastawicą, Unawą, Olszanką i Kamienicą”; w r. 1609 Walenty Aleksander Kalinowski, starosta bracławski i winnicki, za „krwawe posługi” otrzymuje „pustynię Uman” o bardzo nieokreślonych granicach, w których później zmieściło się 30 mil kwadratowych . Po przytłumieniu powstań Kosińskiego i Nalewajka, między r. 1596 a 1622 powstały albo rozrosły się w Ukrainie owe szerokie włości Romanów, Fastów, Hajsyn, Humań, Hostomel, Skwira, Taborówka, Lisianka. Dokoła każdego z tych miasteczek i nowo powstałych włości, mnożyły się liczne co roku zagrody samotne, futory odosobnione, z których w niedługim czasie wyrastały wsie nowe tysiącami. Niżej wszakże ku Dzikim Polom, Czarnemu Lasowi, a bliżej ku Dnieprowi ledwie w początku XVII w. pierwsze „słobody” osiadają na stepach. W starostwie kaniowskim w tym czasie (1615-1616) „nie było wsi żadnych prócz futorów których więcej zasiedli kozacy, gdyż ich jest w liczbie więcej niżeli poddanych posłusznych”. W większym lub mniejszym stopniu ruch osadniczy trwał na całym południo-wschodzie i zachodzie Rzeczypospolitej. W połowie XVII w. cała energia gospodarcza, po wysileniu się swym na zachodzie przeniosła się do żyznych jeszcze i dziewiczych ziemukrainnych. 

Powtórzyły się tu zatem te stopnie rozwoju, jakie rolnictwo w starej Polsce już przebyło, lecz następowały one po sobie z niesłychaną szybkością, zmierzając fatalnie ku normie wielkiej własności, która wprawdzie przyłożyła się niepospolicie do zaludnienia kraju, lecz w dalszych swych następstwach przyczyniła się też wiele i do jego nieszczęść. Już sam niezwykły ruch osadniczy, jaki się w tych województwach rozpoczął od połowy XVI w. i trwał bezustannie pomimo zatargów wewnętrznych, przerywając się na czas niedługi w okresie zawieruchy Chmielnickiego, dowodził nie ustalonych stosunków rolniczych i bardzo luźnej zależności ludu wiejskiego od dziedziców. Nie mogło być włościaninowi tam źle, gdzie każdy w każdej chwili mógł zmienić swe miejsce pobytu. Liczne i surowe konstytucje o zbiegłych poddanych rzadko się wykonywały w miejscowościach o ludności gęściejszej, tam zaś gdzie Zaporoże było niedaleko, a z drugiej strony moskiewska lub wołoska granica dawała zbiegom chętny przytułek, prawo pozostawało na piśmie tylko, bez żadnej egzekutywy. Zbiegowie wyjątkowo tylko wpadali w ręce poszukujących ich dziedziców, którzy najczęściej wówczas dopiero odszukiwali zbiegłych, gdy sami na czele czeladzi udawali się w pogoń. Ucieczki często bywały pod przymusem istotnie ciężkich warunków życia lub nadużyć, które niewątpliwie zdarzały się przeważnie ze strony dzierżawców, najzwyklej wszakże z namowy, z chęci szukania nowej „słobody” po ukończeniu starej, skutkiem zawieruchy, zrywającej siłą swoją spokojnych rolników i unoszących za sobą, a wreszcie odziedziczonej po praojcach żyłki do wichrzenia, do wojenki, do łatwego życia, do małej pracy. W ogóle ako cechę moralną ludności ruskiej w województwach kresowych, a szczególnie w okolicach stepowych, trzeba przyjąć  niedostateczne ustalenie się pierwiastków rolniczych, a na tomiast wielką skłonność do życia na poły koczowniczego, gdzie chów bydła, pszczół, rybołówstwo i bobrownictwo stanowiło podstawę ekonomiczną, rolnictwo zaś było dodatkiem tylko. Nie przywiązana przeto tradycjami do ziemi, ludność ruska, niecierpliwa, niespokojna, nie zasiedziała, zrywała się z osad przy lada sposobności, samym zrywaniem się bezustannym i włóczęgą wywołując nieporządki i niepokoje.

Powyższe cechy moralne znane były doskonale kolonizatorom, a nawet wyzyskiwane dla celów osadnictwa. Zmuszały one z jednej strony nowych dziedziców do największych ustępstw, do najdłuższych „słobód”, z drugiej — do najłagodniejszego obchodzenia się, byle tylko tę ludność na miejscu utrzymać. Na nią mało liczono, więcej na pokolenia przyszłe. Takie zasadnicze poglądy legły w osnowę stosunku kolonizatorów do osadników, w ogóle do ludności miejscowej i takim charakterem odznaczały się stosunki zależności. Luźny związek, bogactwo przyrodnicze, obfitość ziemi i łatwość życia dla wszystkich, czyniły Ukrainę krajem marzeń rolniczych, „płynącą miodem i mlekiem”, jak owa ziemia obiecana. I nie było w tym przesady bynajmniej. Pod względem żyzności, bogatej produkcji, zawsze pierwsze miejsce trzymały Wołyń, Podole, Ukraina, Ruś. To co piszą w XVI i XVII w. o żyzności tych prowincji, zdaje się trudne do wiary. Opaliński powiada, że dosyć jest na ziemi poruszanej drewnianą sochą porzucić ziarno, aby bajeczne wydało plony. Rzączyński powiada o jednym wypadku, iż 50 korcy wysianego żyta, dały plon 1500 kóp. Ogromnym wołom brzuchy, niekiedy rogi zaledwie widać z bujnych traw, a pług, zostawiony na roli, w kilka dni zarasta, okryty bujną wegetacją. Na Rusi, gdzie był zwyczaj, że poddani co 5 lub 7 lat dziesięcinę z bydła oddawali, jeden właściciel na raz 10000 wołów odebrał. Po zniesieniu zaś siedmioletniego odbierania dziesięciny, dobra jego tak podzielone zostały, iż co rok
przeszło 1000 wołów mu oddawano. Nie potrzeba chyba dowodzić, że tam o nędzy nie mogło być mowy na serio, gdzie była taka gleba urodzajna i taka obfitość wszystkiego.

Rzućmy teraz okiem na stosunki ekonomiczne i stopień zależności ludu wiejskiego od właścicieli ziemi, ażeby potem przejść już wprost do położenia ludności w XVIII w. Na pograniczu kresowym ogólno-ekonomiczne stosunki ludności wiejskiej na roli układały się w sposób odmienny, niż w rdzennie polskich województwach, a zbliżały się do stosunków województwa ruskiego. Wspomniałem już, że osadnictwo rozpoczęło się tam pod opieką zamków królewskich. Było to rzeczą zupełnie naturalną w kraju, narażonym na częste najazdy. Tego samego systemu trzymało się później osadnictwo prywatne, szlacheckie i pańskie. Ludność, posiadająca więcej skłonności do pracy rolniczej i umiejąca godzić zatrudnienia wiejskie z potrzebą bronienia szablą własnego ogniska, kupiła się, jak powiedziałem, koło zamków i dla większego bezpieczeństwa chętnie godziła się na twardsze warunki zależności, niżby je zdobyć mogła na „wolach” czyli „słobodach”. Stąd też, począwszy od końca XVI w., zobowiązania ludności rolnej na kresach były cięższe w królewszczyznach, niż w dobrach prywatnych. Stan taki istniał prawie przez cały wiek XVII — a dopiero w drugiej połowie tego wieku wyrastać poczęło — pomimo klęski wewnętrznej — prywatne drobne osadnictwo. Do połowy XVI w. na Ukrainie i Podolu prawie nie było pańszczyzny ani gospodarstwa folwarcznego — daniny i czynsze od poddanych, jako też arendy z młynów, karczem, stawów itp. stanowiły dochody zarówno majętności prywatnych, jak i królewskich. Wprawdzie zasadniczo różniły się co do ekonomicznych stosunków i zależności włościan powiaty północne lesiste województwa kijowskiego, w ogóle północne pogranicze Wołynia od powiatów stepowych Ukrainy i Podola, ale jeszcze w drugiej połowie XVI w. chłop siedzący na roli, pomimo różnych powinności, był wolny, bo mógł, zapłaciwszy tylko 12 groszy „wychodu”, siąść na ziemi innego pana. W żytomierskim zamku (1545) mieszczanie zajęci uprawą roli, żadnych opłat na zamek nie dawali, obowiązani byli tylko kosić siano jeden dzień w roku, ale natomiast dawali podwody do Kijowa i stację. Obowiązek ten wydawał się im tak uciążliwy, że wprost nazywali go niewolą, i odgrażali się, że jeżeli zwyczaj ten trwać będzie dalej, „my wsi z lud’my naszymy procz powołoczemsia”.
W powiecie żytomierskim jeszcze ku końcowi XVI w. ziemia nie była wyniszczona. — Orano ile kto chciał i gdzie chciał. Gdy włościanom ze Słobodyszcz, majętności Tyszkiewiczów, oznajmiono, że mają siedzieć włókami, okrzyknęli wszyscy, że tego nie uczynią. „W niewoli być nie chcemy— mówiono — damy panu naszemu po groszy dwadzieścia
— i wychodzimy, dokąd chcemy”. Tak samo gotowi byli zerwać się dla każdego innego powodu. Do zamku żytomierskiego należało pole ciągnące się na jedną milę wzdłuż, i pół mili wszerz; — pole to wolno było mieszczanom orać bez opłaty, ziemianie zaś i poddani ich płacili dziesięciny w snopie . W pięćdziesiąt lat potem (1616) we wsiach należących do starostwa żytomierskiego, chłopi „pociężni” już robią w zimie dzień jeden, a w lecie dwa tygodniowo. W północnych powiatach województwa kijowskiego system pańszczyźniany zaczyna brać górę: gdy jednak w r. 1619 znajdujemy uwagi lustratorów, „folwark jeden niewielki, do którego roboty żadnej nie masz”, lub „folwarczek jeden, z którego krescencya nie wielka, tedy się nie kładzie” , w r. 1622 już jest folwarków siedem, z których robią dwa dni tygodniowo w lecie, a dzień w zi-mie38. Prywatne inwentarze żytomierskiego powiatu w roku 1636 — a więc na krótko przed wybuchem Chmielniczyzny — wykazują większe wzmożenie się pańszczyzny; spotykamy natomiast dwie kategorie włościan: uboższych i bogatszych, do których stosuje się odpowiednia skala robocizny. Bogatsi, oprócz czynszów i danin, robili w lecie po trzy dni tygodniowo, na wiosnę obowiązani byli orać, trzy dni „podparzyć”, a trzy dni „odwrócić”. Ubożsi odrabiali prawie trzecią część tego i w tym samym stosunku czynsz opłacali; ogółem odrabiali dzień jeden w tygodniu przez cały rok. Wkrótce potem nastąpiła zawierucha, która długowiekową pracę zmiotła ze szczętem, a wsie wyludniła zupełnie.

W starostwie kijowskim, we wsiach „zamkowych”, już w połowie XVI. w. wprowadzono lekką pańszczyznę trzydniową i czterodniową orkę rocznie, oprócz danin i czynszów. Zupełnie inaczej układały się stosunki w starostwach i powiatach stepowych. W Białocerkiewszczyźnie jeszcze w r. 1616 „folwarku żadnego nie masz”. Mieszczanie podatków nie dają żadnych, prócz służby wojennej, zaś wsie zamkowe, wszystkie prawie „robót ani powinności nie odbywają żadnych względem „słobody”.
W starostwie kaniowskim jeszcze „wsi żadnych nie masz, oprócz futorów”, w czerkaskim „powinności poddani nie oddają żadnych, względem słobody”. W dobrach prywatnych osiadli włościanie robili dzień jeden w zimie, a dwa w lecie tygodniowo.
W województwie bracławskim, w starostwie bracławskim jeszcze na początku XVII. w. (1616) nie ma ani jednego folwarku, w lityńskim trzy małe, w winnickim ani jednego. Gdzie nie było folwarków — nie było pańszczyzny. Powinności poddanych ówcześnie były lekkie, niemal powszechnie: robocizny jakby żadnej prawie, a daniny i opłaty (czynsze) wcale nie uciążliwe. Na Podolu (według lustracji 1615) w dzierżawie smotryckiej, należącej do starostwa kamienieckiego, poddani robót żadnych nie sprawują, tylko w lecie dwa dni żąć i dwa dni kosić powinni, czynszu po dwa złote, owsa dawali po dwa trzecienniki (po 12 garnców), dziesięcinę pszczelną, dań z baranów i wieprzów, powołowczyznę . W tych granicach obracały się powinności. Gdzie miejscowość pozwalała, przybywała dań miodna, z polowania, rybołówstwa, z łowienia bobrów. Biorę stosunki, powinności i służebności najbardziej typowe, które mogą dawać przybliżoną miarę położenia ekonomicznego włościan w różnych dzielnicach Rzeczypospolitej w jednakim czasie.

Wojny Chmielnickiego, zatargi bezustanne i rozbójnictwo, przykryte pozorami władzy kozackiej, jakie staraliśmy się w głównych zarysach przedstawić poprzednio, przyczyniły się do zupełnego wyludnienia województw, szczególnie powiatów stepowych. Nie ucisk ekonomiczny, ale wichry kozackie i hajdamackie sprowadziły na kraj ten bogaty ruinę. Mnóstwo wsi stało pustką — jak to stwierdziły zarówno prywatne jak i urzędowe dokomenty. Ponowna, powolna kolonizacja rozpoczęła się dopiero w drugiej ćwierci XVIII, w. Nie będziemy zajmować się szczegółowo położoniem ekonomicznym włościan Wołynia, Polesia kijowskiego i lesistego Podola, gdyż nie piszemy ani historii włościan, ani też nie pragniemy objąć całości ekonomicznych stosunków w Rzeczypospolitej w jakimś stałym okresie; najbardziej interesują nas te punkty stepowej Ukrainy, w których ruch hajdamacki przybrał ostatecznie charakter znany już z dziejów jako też położenie ludności, w tych punktach lub też zbliżonych do nich, ażeby rozwiązać zagadkę czy ucisk ekonomiczny istniał, w jakim stopniu i w jakim stopniu miał wpływać na rozwój późniejszej Koliszczyzny? Nowe skolonizowanie stepów stało się dopiero możebne po ostatecznym zniknięciu Kozaczyzny i po wywołaniu z kraju przez Piotra i Skoropadskiego najniespokojniejszych żywiołów. Wprawdzie powrót Siczy na dawne siedliska wywołał na razie ponowny wybuch swawoli i dążeń niejednego Werłana i jego satelitów, ale nie było już bezustannego uganiania się po kraju najrozmaitszych kup rabowniczych. Osadnictwo zawrzało w całej pełni. „Wywoływanie słobód” odbywało się w różnych częściach kraju liczniej zaludnionego, po dalszych i bliższych miasteczkach, po odpustach, kiermaszach — wszędzie gdzie tylko gromadziły się większe masy ludności. Znany już dawniej „osadczy” odbierał pewne wynagrodzenie za osadzenie wsi i zobowiązywał się zgromadzić ludzi; w tym celu jeździł po jarmarkach „wybębniając” i „wykrzykując” słobody. Nie dość tego. W tym miejscu, gdzie miała być osadzona „słoboda”, wkopywano w ziemię słup, a na nim zawieszano tyle wiech ile lat trwać miała „słoboda”, a często nawet wypisując warunki. Nowi osadnicy otrzymywali w używalność pewną ilość ziemi, a natomiast przez czas słobody obowiązani byli do bardzo lekkiej daniny w naturaliach i do kilku dni roboczych rocznie. Zwykle słobody przeciągały się od 15 do 30 lat; rzadko warunki bywały twardsze, a zdarzało się że ziemię oddawano do bezpłatnej używalności. Ściągali się tedy z różnych stron włościanie na takie słobody, najwięcej z Wołynia, Polesia i północnego Podola. Osadnictwo zbyt gwałtowne, prowadzone bez kontroli rządu, przekraczało często granice normalne, wywołując niepokoje śród włościan, gotowych zawsze lecieć na lep obiecanek i gorączkę śród dziedziców. Wytworzył się osobnego rodzaju proceder, polegający na odmawianiu ludzi i na sprowadzaniu ich na nowe osady. Specjalista od tego, zwany przez ludność wykotca, podchodził do wsi, którą miał zamiar zerwać z dawnej siedziby, badał chłopów, namawiał, ofiarował niebywałe lub niemożebne często warunki, a gdy ich zjednać potrafił, umawiał się o czas, zjawiał się i ochotników, a nieraz całą wieś zabierał ze sobą na nową osadę. Biada wszakże była takiemu, którego na „wykoczowaniu” przyłapano.

Widzieliśmy jak niechętnie ludność wiejska Wołynia, przyzwyczajona do używania ziemi bez ograniczeń co do obszaru, a nawet jak wrogo zapatrywała się na wszelkie próby prawidłowego podziału i osadzenia. Pomimo to wszakże pomiar odbywał się wszędzie w mniej lub więcej regularny sposób — jeżeli nie na sznury to na pługi lub ilość wysiewu; nic dziwnego, że ludność wiejska szukała większej pod tym względem swobody, upatrując w owych pomiarach, jako innowacjach, smutną przyszłość dla siebie, zrywała się do szukania nowej siedziby. Znajdowała ją łatwo. Cuda prawiono o owej stepowej Ukrainie, jak dziś o Ameryce. Ku końcowi XVII w. położenie ekonomiczne Wołynia, o ile z inwentarzy widać, nie było wcale ciężkie: 1–3 dni pańszczyzny w tygodniu stanowiły cały ciężar przy dużej pomocy jaką można mieć było w bezpłatnym pastwisku leśnym, w rybołówstwie, bobrach, pszczołach. Wydawały się te warunki jednak ciężarem wobec własnych nadziei i za ciężar je lud uważał, chociaż były one o wiele lżejsze od danin, czynszów i pańszczyzny w Wielko- i Małopolsce

Przejdziemy teraz do stepowej Ukrainy XVIII w. Osadnictwo rozpoczęło się tutaj, jak wspomnieliśmy, dopiero po zniknięciu Kozaczyzny i przez ćwierć wieku szło bardzo powolnie, wzmogło się dopiero około połowy XVIII w. i od tego czasu posiadamy już inwentarze z województwa kijowskiego: z Trechtymirowa, z klucza pohrebyskiego, starostwa (niegrodowego) bohusławskiego, starostwa berdy-czowskiego jako też województwa bracławskiego, powiatu winnickiego i Humańszczyzny. Inwentarze te sięgają do r. 1768 lub kilka lat dalej, a więc są dla nas najważniejsze, bo dają miarę rzeczywistego ekonomicznego położenia ludności wiejskiej. Zacznijmy od pańszczyzny. Dość rzucić okiem na cytowane wyżej inwentarze, ażeby o ich ważności przekonać się: obejmują one granicami swymi całkowicie tę połać stepowej Ukrainy, na której nie tylko odegrywały się najważniejsze sceny smutnego dramatu hajdamaczyzny, ale i ostatni akt miał miejsce. Rozpatrzenie się w ekonomicznym położeniu włościan tej połaci kraju da nam podstawę do wniosku czy istotnie owe okrzyczane złe położenie i ucisk nie było i tutaj tak samo iluzoryczne jak i w innych częściach Rusi w różnych okresach dziejowych? W majętności trechtymirowskiej, należącej do starosty Szczeniowskiego w połowie XVIII w. (1752), każdy poddany zimą i latem przez cały rok odbywał tylko dzień jeden w tygodniu pańszczyzny, a szarwarku i tłoki „bez uciemię-żenia”. Oprócz pańszczyzny, zaorki, obórki, zażynki, obżynki, zakoski, obkoski, zagrabki, obgrabki po jednym dniu odbywali poddani. Czynsz od pieszego grzywien 6, od ciągłego, gdy miał jednego wołu 6, gdy 2–3 płacił dwanaście, gdy 4 i więcej — po 24 gr; podorożczyzna: pieszy — dwie grzywien, ciągły — pięć. Oprócz tego składano daninę z orzechów garniec, chmielu „ośmuchę” (mniej więcej 4 garnce), kur 2, jajec 6, motków 20-pasmowych ze skarbowego przędziwa, każdy był obowiązany odprząść po 2, szarwarki według zwyczaju, stróża — kolejno.

Kontrakt wsi Bielaszek (1768), do klucza pohrebyskiego należących, w województwie bracławskim, wzkazuje tylko jeden dzień pańszczyzny, i to od ciągłego56. Większość osadników nie jest jeszcze oczynszowana. Zażynki i cała litania zapoczątkowania robót gospodarskich, tak zwane „dnie letnie”, trzy tłoki, z których dwie „powinne”, a trzecia proszona — i oto wszystkie obowiązki. Motki, kury, jaja, dziesięcina pszczelna — jak wyżej.

Inwentarz wsi Tupalec, należącej do podstolego koronnego ks. Stanisława Lubomirskiego, zrobiony w r. 1758, a w r. 1769 zaaktykowany bez zmiany, wykazuje na dwudziestu chłopów pańszczyźnianych: sześciu odbywających dwudniową pańszczyznę, a ośmiu jednodniową. Roboty pomocnicze i naturalia z dodatkiem grzybów i „drani” — jak wyżej. Inne zobowiązania również prawie bez zmiany.

Inwentarz Karabczyna, Jezierzan i Osowiec (1757) dwa dni tygodniowej pańszczyzny, a inne powinności i czynsze prawie bez zmiany.

We wsiach należących do starostwa berdyczowskiego, Barbary z Zawiszów Radziwiłłowej, wojewodziny nowogrodzkiej, każdy chłop tak ciągły jako i pieszy od św. Wojciecha do Wszystkich Świętych odbywał po dwa dni pańszczyzny, a od Wszystkich Świętych do św. Wojciecha po jednym dniu. Inwentarz (1765 r.) określił ściśle obowiązki włościan i dzierżawcy; zapobiegając, oznaczył czas i ilość robocizny, długość drogi w podróży. Z danin w naturaliach notowane są tylko motki i kury.

Wreszcie w 33 wsiach klucza bohusławskiego w r. 1766 nie było żadnej pańszczyzny, czynszu opłacono 1-2 rubli, kosowego grzywien trzy, widocznie za prawo używanie siano-żeńci, których obszar nie wymieniony — zapewne nie przywiązywano do tego żadnej wagi, — podymnego 1 ½–3 grzywien; maximalna liczba 6 razy tylko użyta, wreszcie osep bez wymienienia gatunku od 1 do 2 „osmuchy”, przeważnie 1. W tych granicach zamknięte były obowiązki i powinności włościan stepowej Ukrainy.

W Humańszczyźnie, jak pokazuje inwentarz zrobiony w r. 1652, a zaaktykowany w r. 1768, nie tylko mowy być nie może o jakichkolwiek nadużyciach i przeciążeniach, ale nie było prawie żadnych obowiązków pańszczyźnianych do tego stopnia, iż włościanie nie chcieli podjąć się szarwarku na własną swoją groblę, grożąc w razie przymusu, że się rozejdą — „a przymusić ich niepodobna” — dodaje inwentarz. Dzierżawca, obejmując kilka wsi Cebermanówkę, Cebermanową Groblę i Botwinówkę, inwentarzem nie przyjął „inseminacyi żadnej” — co dowodzi, iż nawet folwarków nie było, — a włościanie obowiązani byli tylko do czynszu 4-6-12 złotych dawać 1-2 „ośmaczków” „osepu”, 1-2 kur i obowiązani byli wozić tygodniowo do dworu 1-2 fur drzewa. Dziesięciny pszczelnej, podorożczyzny, stawczyzny i furażu dla ludzi nadwornych nie było i obowiązał się go dopiero posesor dostarczać „bez żadnej na ludzi (tak) exekucyi”. Dopiero po osiedleniu słobody opłacać się miały czynsze od pieszego złotych 4, od ciągłego 6, od dwóch — 12, gdyby miał więcej — nie opłacał od tej ilości. O innych daninach mówiliśmy. Jedyną powinnością pańszczyźnianą było koszenie siana przez dzień jeden i gromadzenie „na dwór”. 

Że tak istotnie było, przekonywają także inwentarze z tego lub nieco późniejszego okresu, które nie weszły do żadnych zbiorów dokumentów i aktów historycznych. Inwentarz wsi Kiryłówki , Fedynówki, Kozackiej Doliny i Tarasówki, stanowiący klucz szpolański ks. Lubomirskiego — a więc znajdujące się w centrum hajdamackiego ruchu — wykazują zaludnienie nie tylko większe niż innych majętności, ale bogactwo większe. Najuboższy gospodarz posiada parę wołów, takich jest jednak mało, większość posiada dwie i trzy pary, a niebrak nawet takich, którzy mają sześć „parowic”. Pańszczyzny nie odrabiają żadnej; czynszu płacą od pary 8 zł., pieszy 7 zł. Z pasiek dają dziesięcinę pszczelną i oczkową. Do dworu składano „osypy”; „pieszy”: ½ ośmuchy żyta, ½ ośmuchy owsa, garniec „pszona”; „parowy” dawał: jedną ośmuchę żyta, jedną owsa i dwa garncy „pszona”. Od każdej pary więcej dawano w tym samym stosunku. Działo się to według „zwyczaju w kluczu Szpolańskim z dawna używanego”. Właściciel, oddając w dzierżawę powyższy majątek, zastrzega, że dzierżawca „do pańszczyzny żadnej ludzi w tych dobrach nie powinien przynaglać”; odrabiano jedynie 12 szarwarków rocznie do grobli.

Inwentarz wsi Sopina, majętność Prota Potockiego, wykazuje tylko dwa dni tygodniowej pańszczyzny, tłok 8, szarwarków 12, stawszczyzny l½ dnia, kur 1–2, 1 kapłon, dziesięcinę pszczelną. Czynsz wyjątkowo pobierano; zobowiązań innnych — żadnych.
Późniejsze inwentarze wsi Bahwy (1796), Sorokotiahów (1798) i inne wykazują również nader łagodne obowiązki pańszczyźniane, i jakkolwiek sporządzone już ku końcowi XVIII w. lżejsze wykazują powinności niż te jakimi była obciążona większość ludności rdzennie polskiej już ku końcowi XVI w..

Teraz trzeba wiedzieć na pytanie: do jakiego obszaru były przywiązane te powinności? jaki był inwentarz włościan, jakie kategorie pańszczyzny i ludności odbywającej ją? Niepodobna nam wdawać się w historyczny wywód, jakie były co do wielkości i jak się nazywały te jednostki ziemi, które stanowiły całość gospodarstwa rolnika na Rusi, gdyż odmienne warunki ekonomiczne i państwowe wszędzie wytwarzały niejednolitą miarę ziemi i niejednolity charakter powinności, opłacanych za jej używanie. W rdzennie polskich prowincjach Rzeczypospolitej istniała jednostka pomierna zwana łanem, na Litwie wołoką, alias włóką, w województwie ruskim dworyszcze. Pomimo rozmaitości w nazwie tkwiło między nimi podobieństwo co do obszaru i odpowiadało normalnej potrzebie pewnej jednostki społeczno-ekonomicznej, która nosiła nazwę rodziny robotniczej, związanej z tym obszarem, a mającej szczegółową nazwę od charakteru odbywania powinności zobowiązań.

Ani dworzyszcz, ani łanów w stepowej Ukrainie, która nas w tym wypadku najbardziej interesuje, nie było. Była natomiast włóka i nazwa ta utrzymała się aż do drugiej połowy XVIII w. System włócznego władania ziemią rozszerzać się począł od wprowadzenia w użycie znanej ustawy włócznej i zastąpił po części system służb i dworzyszcz. Jako najbardziej zgodna z systemem pańszczyźnianym, bo wprowadzająca w życie jednostkę mniej lub więcej określoną pomiernie, odpowiadała ona interesom dziedziców, a wśród włościaństwa znajdowała opór stały w dwieście lat jeszcze prawie. Tak więc włóka przeszła z życia do statutu, a statut litewski sankcjonował ją niejako. Z Litwy przywędrowała na Wołyń i do lesistych powiatów Kijowszczyzny i Podola, a stamtąd już w XVIII w. dostała się z osadnictwem do stepów Bracławszczyzny i Podola. Z wprowadzeniem włóki począł się także ustalać system trójpolowego gospodarstwa. Od tego czasu sadyba włościańska poczęła posiadać według pomiaru około 33 morgów, czyli po 11 mórg w każdą rękę. W takich rozmiarach, o ile to dotyczyło roli uprawnej, przeszła z ostatnią dobą osadnictwa ukraińskiego w stepowe powiaty. We wszystkich inwentarzach, darowiznach, umowach dzierżawnych, zamianach z początku drugiej połowy XVIII w., gdzie są bardzo dokładnie obliczone czynsze i powinności włościan, jako też zredukowane na pieniądze, gdzie są specyfikowani wszyscy włościanie siedzący na pańszczyznach, czynszach i „słobodach”, nie ma jeszcze wcale mowy ani o ogólnej ilości ziemi, należącej do pewnego kompleksu własności ziemskiej dziedzicznej ani nawet obszarów, będących w posiadaniu włościan. To dowodzi, że powszechnego pomiaru jeszcze nie było — tylko wyjątkowy. Podstawą stosunku zależności wiejskiej osiadłej z dawna i osiadającej była nie jednostka obszaru — jak na Litwie włóka, w Wielko- i Małopolsce łan, a na Rusi dworzyszcze, lecz ilość dni roboczych, jakie włościanin zobowiązał się odrabiać, ilość czynszów, danin i powinności, jakie na siebie przyjmował.

Na  pozór wydaje się to czymś niezwykłym i niewytłumaczonym, a jednak tak nie jest. Ilość dni odrabianych jako maksimum pracy, do której stosowało się wszystko, zależna była od ilości inwentarza i rąk roboczych w rodzinie; jeżeli osadnik, posiadający parę wołów i koni, odrabiał, dajmy na to trzy dni pańszczyzny, to z tym samym inwentarzem i robocizną własną mógł co najwyżej brać w posiadanie włókę — chociaż jej nie mierzono dokładnie, a nawet często unikano tego. Z połową tych zasobów brał pół włóki. Pomiar odbywał się prastarym zwyczajem, na ilość wysiewu, ilość dni orki, lub ten i ów wymierzał sobie rolę na sznury. Ogólny pomiar nie istniał jeszcze — tylko wyjątkowo. Tak więc, gdy na sąsiednim Wołyniu włościanie siedzieli już na włókach i z włóki pańszczyznę odrabiali, zowiąc się włóczni, półwłóczni i czetwertynni, na Ukrainie stepowej osady na włókach musiały być tak rzadkie, że w aktach nie zdołano ich wyłowić. Włościanin, stosownie do charakteru odrabianej robocizny, nazywał się tutaj pociężnym gdy odrabiał robociznę sprzężajem, pieszym, gdy pracował bez sprzężaju. Pojedynkowym nazywano go, gdy posiadał jednego wołu lub konia i do roboty sprzęgać się musiał; parowym — gdy robił parą wołów. Obfitość ziemi, a trudność zasiedlenia jej, nie krępowały jeszcze nikogo, ani osadnika ani dziedzica — jeden z nich robił możebne najszersze ulgi, nie krępując ani pastwiskiem ani pasieką w stepach, drugi — korzystał w miarę posiadania rąk roboczych.

W połowie XVIII w. poczyna się rozwijać własność indywidualna włościańska, drogą darowizny za służbę lub przychylność i ogromne robi postępy. Znajdujemy także jeden fakt bardzo ciekawy na owe czasy; tj. osadzenie wsi w powiecie lityńskim nie na prawie używalności lecz własności. Inwentarz wsi Czerleniowce (z r. 1748) wykazuje jedenastu włościan, z których każdego tytułują mianem haeres. Przy niektórych stoi głucha uwaga „pole ma” lub „pole dano”, tylko przy dwóch określono mniej więcej ilość tego pola na sznurów 14, a u drugiego na sznur jeden. Bliższych szczegółów braknie. Oprócz tej grupy włościan, istnieje jeszcze druga — przychodnich, z uwagą, że „pole mu dano” lub „pole dać”. Oprócz tego siedzi także na gruntach czerleniowieckich szlachta czynszowa.

Włościan siedzących na roli w Ukrainie stepowej było, jak mówiliśmy, dwie kategorie, biorąc na uwagę przeważnie istniejący stan rzeczy, — piesi i pociężni. Wspominamy o tych kategoriach dlatego jeszcze, że w stosunku do nich była ilość posiadanego inwentarza, a więc także ilość pańszczyzny i obowiązków. Grupa właścicieli w sferze włościańskiej była także dwojaka: bezwzględnie wolnych i warunkowo. Pierwsi nie odbywali żadnej pańszczyzny, drudzy obowiązani byli do niej z tytułu warunkowej własności ziemskiej. Posiadali więc ziemię prawem dziedzicznym, ale do tej ziemi przywiązany był obowiązek pańszczyzny. Własność ziemska włościańska indywidualna była bardzo mała i nieliczna, a stanowiła w ogóle cechę wyjątkową. Pomimo to wszystko położenie ekonomiczne obu kategorii włościan różniło się bardzo. Owi haeres, o których już wspomniałem, dali by się zaliczyć do bardzo zamożnych włościan; każdy z nich posiadał 2–4 woły, kilka krów i jałowniku, a byli nawet tacy, którzy posiadali po 3 pary wołów. Najmniejsza ilość wołów była dwa, a niezależnie od tego krowy, konie, jałownik, świnie i owce. Nawet prichożi, posiedziawszy rok lub dwa na gruncie, przychodzili do posiadania wołów, koni i innych zwierząt domowych. Osadnicy piesi rzadko posiadali dostatek bydła roboczego, najczęściej jednego konia lub jednego wołu — więcej inwentarze nie notowały; prawdopodobnie nie było. Ale natomiast przy bardzo wielu, należących do tej grupy stoi dodatek: pochożi, prichożij lub przychodni. Otóż w tych słowach leży także rozwiązanie zagadki ich ubóstwa. Byli to owi bądź niezadowoleni, bądź w rozterce z prawem, lub lekkomyślni wreszcie, wędrujący światami za lepszą dolą: żywioł skory do zrywania się, do koczowania, wreszcie do rozbojów. Zerwawszy ze sferą dawnego życia, nie łatwo gdzie indziej przystawali na drugi odpoczynek i osadownictwo, a lada podmuch i namowa, lada okrzyk wysadzały ich ze świeżo zajętych stanowisk i rzucały w pierwszą lepszą awanturę. Ta grupa włościan, nie przywiązana ani do kraju ani do gleby, a mająca w swojej naturze więcej od innych pierwiastków koczowniczego życia i awanturniczych skłonności, wchodziła później i zawsze w szeregi watah hajdamackich, innych spokojniejszych porywając za sobą przemocą lub namową.

W grupie pociężnych, którzy właściwie stanowili siłę osadniczą, posiadający liczną rodzinę włościanie mieli przeważnie po parze wołów i jednego lub parę koni. W tym stosunku iść musiało także posiadanie innych zwierząt domowych, jak krowy, owce, chlewnia; do inwentarzy wciągano wszakże tylko bydło robocze, bo ono jedynie stanowiło podstawę do umowy o robociznę i inne powinności. Niepodobieństwem jest, ażeby tam gdzie używanie pastwiska bądź w lasach, bądź na stepach, było bez ograniczenia, zadowalniano się tylko trzymaniem pary wołów lub jednego konia. Włościanin, zarówno świeżo osiadający na roli, jak i osiadły już, mógł w każdym czasie liczyć na pomoc dziedzica, ile razy zachodziła potrzeba gospodarska, a szczególnie odnowienie lub zaopatrzenie się w inwentarz roboczy. Nieraz zdarzało się że odbywał pańszczyznę i pracował wołami kupionymi za pieniądze dziedzica. Jeżeli weźmiemy na uwagę taniość życia, bogactwo pastwisk, umożliwiające hodowlę inwentarza roboczego i w ogóle
zwierząt domowych, nieprzebrane bogactwo pod względem dzikich zwierząt stepów i wód, nie będziemy się bynajmniej dziwić, że ludność z okolic leśnych Wołynia, województwa kijowskiego i Podola cisnęła się ku stepom i kresom. W końcu XVIII w. korzec pszenicy kosztował w stepowej Ukrainie 2 zł 24 gr., żyta 1 zł 12 gr., owsa 23 gr., tj. istniała cena taka, jaka przed pięciuset laty na te same ziarna była w województwie krakowskim. Można by bez wielkiego błędu przypuścić, że w tym stosunku układały się wszystkie warunki życia.

Gdyby można wierzyć w istnienie fatalizmu w dziejach narodów, to polski naród ciężar jego dźwigał na własnych barkach i upadł wtedy nieomal, gdy długowiekowe błędy poprawiać jął się. Zabrakło mu już siły do wykonania zamiarów — i wszystko runęło. Taki los spotkał reformy włościańskie. Nie będę sięgał do ustawy 3 Maja, gdyż ona przekracza już badaną chwilę dziejową; zatrzymam się tylko nad początkiem panowania Stanisława Augusta. Słusznie zauważa Edmund Stawiski, że myśli, które już poruszono w w. XVI, poczęły odżywiać się w w. XVIII — zdawało się iż wiek XVIII chwytał tradycje XVI, do tego stopnia że podobieństwo nie da się zatrzeć, pomimo niezaprzeczonej różnicy ducha, jaki te dwa wieki ożywiał. W myśl tę społeczeństwo nasze zajęło się przede wszystkim obroną prawną kmieci i w ogóle ludu wiejskiego. Zanotować ją musimy na tym miejscu jako usiłowania narodu, pragnącego iść z duchem czasu; nie przyniosła ona wszekże już żadnego pożytku. Nie było czasu na żniwo.
Do takich usiłowań należy także reorganizacja sądów asesorskich i referendarskich, a najważniejsza — ukrócenie prawa życia i śmierci dziedziców nad włościanami. „Jus vitae et necis  poddanego w ręku dziedzica być nie ma, lecz gdy poddany kryminał popełni, do sądu ziemskiego, grodzkiego lub miejskiego w miastach większych oddany być powinien”. Nie tylko szlachcic za zabicie szlachcica, a chłop chłopa miał być gardłem karany, lecz gdyby szlachcic chłopa złośliwie i nieprzypadkowo ale dobrowolnie i rozmyślnie na śmierć zabił, tedy nie mógł się głowaczyzną wykupić, płacąc za zabitego „poddanego” właścicielowi, ale na gardle karę ponosić musiał. Był to w porównaniu do statutu litewskiego wielki postęp.

Stosunki humanitarne, moralne między ludnością wiejską a szlachtą, o ile wiadomości o nich pochodzą od osób wiarogodnych, prawych, niezainteresowanych lub też nie podburzonych nienawiścią i niechęcią, nie tylko były najlepsze, ale posiadały niekiedy rysy wysoce ludzkie i moralne. „Do zabaw naszych dziecinnych — mówi pamiętnikarz współczesny — we wsi dobierano nam chłopców z wiekiem naszym zrównanych; wolne nam zostawiano igraszki, jakieśmy sobie wymyślili, a pod okiem naszego postrzegacza do wykonania pozwol one. Nie było tam odznaki panicza; mógł Janek przewrócić go jak współwiejskiego kolegę Pawełka; całowaliśmy się w twarz na przywitanie i pożegnanie. Jedną tylko miał panicz proregatywę, aby ich ugościł i nakarmił w koło z nimi usiadłszy i z jednego naczynia jedząc. Tak nas przyzwyczajono do ludzkości, tak łączono naukę o miłości bliźniego z praktyką”. Stosunki właściciela z włościanami opierały się na tej niezłomnej rękojmi: „godzi się i nie godzi się” we wszystkich od nich wymaganiach. Stan też włościan był swobodny i dostatni; w potrzebach byli wspierani od właściciela, choćby chodziło o zmniejszenie sobie jakich wygód i przyjemności. Dzieci to także nasze mawiano, pracują na nas; dbałością o nich i sprawiedliwością wynadgradzaj-my im.

Wydawca pamiętników Borejki robi następujący dodatek: „…żaden istotny powód do nienawiści między klasami nie istniał. Do kupy burzliwego kozactwa, albo do zagranicznych opryszków przystawał motłoch miejscowy, ale nigdy gospodarny mieszkaniec, bo ten niechętnie narażał byt spokojny i dostatek, których używał. Ten byt spokojny i ten dostatek wypływał i z obfitości kraju i z małych bardzo powinności dla dziedzica ziemi. Posiadamy inwentarze niektórych włości z XVI i XVII w.; z nich widać najlepiej stan ukraińskiego gospodarstwa i ciężary, które mógł ponosić tamtoczesny mieszkaniec. Nieomieszkamy zrobić z nich ciekawsze wypisy, a spodziewamy się że upadną — sprzeczne im a płytkie deklamacye”. Na takich właśnie inwentarzach staraliśmy się oprzeć nasz pogląd na ekonomiczne położenie włościan na Ukrainie i Podolu w okresie hajdamaczyzny. Wobec takich stosunków, niezaprzeczenie istniejących, chyba nie wiele było powodów do nienawiści i zemsty.

Po tych uwagach możemy przejść do wniosków. Z tych szczegółów i faktów, któreśmy rozpatrzyli, sam poniekąd nasuwa się wniosek, że owe „ciężkie warunki życia” i „ciemięstwo ludu roboczego” jest uogólnieniem nadużyć indywidualnych, nie będących w żadnym związku z położeniem ekonomicznym tej ludności wiejskiej, śród której zrodził się upiór Kozaczyzny — hajdamaczyzna. Położenie to, względnie do prowincji rdzennie polskich, wszędzie było niezwykle łatwe i dobre. Wielkopolanin, Mazur, Litwin, a nawet Wołyniak o takim położeniu nawet marzyć nie mogli, a gdyby posiadali żyzność ziemi ruskiej, jej bogactwo przyrodnicze, ułatwiające życie i łatwe stosunki zależności, byliby niezawodnie ciężar pańszczczyzny znosili bez szemrań. Nadużycia prywatne wytwarzają wprawdzie niezadowolenie, ale nie wytwarzają nędzy; nędza płynie z ucisku państwowego i ekonomicznego; tam gdzie nie było gospodarstwa folwarcznego, nie mogło być i nie było pańszczyzny, w znaczeniu stałej robocizny. System czynszowy, oparty na produkcji zwierzęcej gospodarstwa pastersko-rolniczego w kraju, posiadającym tyle ziemi, że każdy jak w starostwie czerkaskim „mógł orać gdzie chciał i ile chciał”, nie mógł być takim ciężarem, ażeby wraz z pańszczyzną, odbierającą wszelkie siły robocze, prowadził ludność do nędzy. Nie nędza, ale bezbrzeżna lekkomyślność cechowała ludność wiejską Ukrainy i Podola. Ucisku ekonomicznego nigdy tam nie było. Stwierdzili to i współcześni pisarzy, których nikt o stronność nie posądzał.
Pańszczyzna, mówił Skrzetuski, którą poddani co tydzień do dworów odbywają, lżejsza jest w województwach ruskich; w polskich, zwłaszcza w krakowskim, sandomierskim i w wielkopolskich niektórych tak jest wyciągana, że tam między innymi podupadania chłopów przyczynami i ta jest niepoślednia.

Na podstawie rozpatrzonego materiału można bez wielkiego błędu postawić następujące postulaty:

1. Położenie ekonomiczne ludności w całej Rusi było o wiele lepsze i dogodniejsze niż w prowincjach rdzennie polskich, a szczególnie Wielkopolsce; co zaś do Ukrainy stepowej, warunki życia były tam zawsze, nie wyłączając okresu najbliższego ruchom hajdamackim, nieskończenie łatwiejsze i lżejsze niż we wszystkich innych prowincjach Rzeczypospolitej.

2. Im bliżej kresów stepowych, tym położenie ekonomiczne ludności ruskiej było lepsze i lżejsze; stosunki poddańcze i zależności, jako też ciężary podatkowe pod różną formą łagodniejsze i mniejsze. Zważywszy też potrzeby kolonizowania, które wymagało ściągnięcia i utrzymania ludności, stosunki te nie mogły nawet przybierać charakteru ostrego; łatwość przeniesienia się z miejsca na miejsce, a nawet za granicę państwa, nakazywała w postępowaniu łagodność, ostrożność i umiarkowanie.
W normalnych warunkach takie też cechy charakteryzują stosunek dziedziców do ludu na Ukrainie stepowej.

3. Do połowy XVIII w. nie można dopatrzeć żadnych przyczyn ani państwowej ani prywatnej natury, które by dawały powód do wzajemnych waśni, nienawiści i zemsty. Takie przyczyny występować dopiero poczynają w drugiej połowie XVIII w.

4. Od początku XVI. w. spostrzega się jednak coraz bardziej wzmagający się ruch kolonizacyjny z północy i zachodu na południe i zachód; zrywanie się całych wsi, ucieczki pojedynczych kmieci; przeciąganie dobrowolne lub przemocą ludności z jednej włości do drugiej stanowią znamienne rysy tego ruchu. Owo przesuwanie się ludności we wszystkich kierunkach ku stepom posiadało impulsy nader skomplikowane, a tkwiły one wszystkie nieomal nie ekonomicznych, lecz w psychologicznych i moralnych przymiotach ludności ruskiej. Celowych emigracji, o jasno wytkniętych żądaniach i celach, prawie nie było. 

Chłop ruski zrywał się nie dlatego że go ubóstwo gniotło, że pracą pragnął zdobyć lepsze warunki, lecz na odgłos niejasnego echa. W charakterze jego i naturze tkwiły jeszcze pierwiastki koczownicze i awanturnicze, które z kilkuwiekowego życia zrodziły się. W walce z otoczeniem i sąsiadami nabierał dzikości, lekceważenia życia, lekceważenia pracy i niedbałości o przyszłość, które czyniły z niego żywioł bardzo ruchliwy, podatny wichrom wszelkim, niezadowolony, nie zawsze świadomy własnych pragnień, niezdolny do rozumnego miarkowania swoich żądań. Jako siła robocza był potężny; jako materiał do budowy państwowej — niezdatny i nie posiadający zmysłu roztropności. Lud wiejski albo chytrze udawał uległość, albo upokarzał się wobec przemocy, jak każde społeczeństwo niewykształcone politycznie.


Duchowieństwo grecko-wschodniego obrządku

(...)      Zaznaczywszy kilku słowy stanowisko Siczy — do czego jeszcze wrócimy — na podstawie raportów rządowych, przejdziemy teraz do drugiego ogniska hajdamaczyzny, leżącego poza granicami Rzeczypospolitej, Kijowa.Posiadając drobne mieszczaństwo ruskie, proste, ciemne, leniwe, ze wszystkimi wadami typowymi owoczesnych nizin społecznych, leżące tuż nad granicą dwóch państw, Kijów przedstawiał pewne korzyści dla skupienia się tutaj ludności luźnej, próżniaczej i lubiącej bawić się grabieżą: znajdowała tu ona przytułek u swoich, wyrozumiałość i łatwość zbytu zrabowanych rzeczy. Oprócz tego Kijów miał jeszcze inne dogodności: dużo monasterów bądź w obrębie miasta, bądź też poza jego murami, a monastery te posiadały wsie własne, folwarki, lasy, sianożęcie, pasieki. Tak więc był monaster Sofijowski (św. Zofii), św. Michała — Michajłowski, PustynnoMikołajowski, Frołowski, Kiryłowski, Meżygorski, Kitajowski pustynny, PiotroPawłowski, wreszcie Ławra z niezliczoną mnogością próżnujących mnichów.


Duchowieństwo w dziejach i życiu każdego narodu odgrywa niezmiernie doniosłą rolę; stopień jego oświaty umysłowej i moralnej daje skalę porównawczą do ocenienia umysłowości i moralności całego społeczeństwa; nie o fizyczną, że tak powiem, moralność nam chodzi, lecz o publiczną. Stykając się ustawicznie z ludem, przelewa w niego te same myśli i uczucia, którymi jest ożywione, daje mu ten sam pokarm duchowy, jakim odżywia się samo. Nie możemyprzeto czynnika tego z uwagi spuścić przy zastanowieniu się i ocenieniu tak niezwykłego i smutnego zjawiska jakim była hajdamaczyzna.

Ciemnotę duchowieństwa ruskiego doskonale polskie społeczeństwo rozumiało, a wpływ jego oceniało. Umysły jaśniejsze, nie zarażone duchem nietolerancji, widziały, że dla prostoty ruskich plebanów, oba obrządki, zarówno rzymski jak i ruski, do wzgardy u pospólstwa przychodzą. Lud wiejski swoich plebanów ani się boi, ani szanuje i w cerkwiach na mszy nie bywa, nauk duchownych nie słucha, leżeniem i próżniactwem najczęściej się bawi. Koniski, biskup mohylowski, sam mocno podejrzanej sławy, żalił się na to, że kapłani ruscy ani nauki ani cnoty stanowi duchownemu należytej nie mają. Od Karpat aż po Dniepr, po rubieże moskiewskie, stan umysłowy i moralny księży ruskich był godny politowania i nie wiadomo było nieraz co więcej zasługuje na litość: ciemna, dzika, prostacza, nie mająca pojęcia o zadaniach i celach swego stanu, masa duchowieństwa ruskiego, czy też lud, który miał być uszlachetniany moralnie przez nią. Na Rusi podkarpackiej, w jednym tylko grodzie sanockim w ciągu niespełna pół wieku można naliczyć kilkadziesiąt wypadków, w których duchowieństwo brało dowiedziony udział w zbójnictwie, w namawianiu, w kradzieży bydła i koni, nie tylko księża wschodniego obrządku, ale ich rodziny. Pijaństwo, prostakowatość obyczajów, ciemnoty pełna, zaniedbywanie obowiązków — oto były cechy codzienne duchowieństwa ruskiego.

Na Ukrainie wcale nie działo się lepiej. Wychowaniec polityczny i uczeń biskupa białoruskiego znał chyba własne swoje duchowieństwo najlepiej, a o stronniczość posądzonym być nie może. W czasie wizyt monasterów ukraińskich, będących pod rządami Rzeczypospolitej, przekonał się on, że niezmierna moc mniemanych mnichów kryje się po lasach czehryńskich, czerkaskich i smilaskich, a przez rozpustne życie, gdyż mają przy sobie i mniszki, zgorszenie czynią. Sam tedy prosił o zalecenie gubernatorom ścigać ich, a których by monastery do siebie przyjąć nie chciały, zdjąwszy habit i ogoliwszy głowę, do robót publicznych używać radził. Między takimi włóczęgami najwięcej było z Wołoszczyzny i Grecji, a trafiali się także i Zaporożcy pod płaszczykiem habitu ukryci. Tenże sam Sadkowski pisał do dziekana Lewandy w Kijowie, znakomitego kaznodziei: „Radzę ci ani prośbom, ani łzom ukraińskiego duchowieństwa nie wierzyć; rzadko ja w nich widzę poczciwego człowieka”. W dalszej korespondencji uskarża się na zmartwienia doznawane „od naszych poczciwych popków” i żali się na całe zepsute tutejsze (pisał z Bohusławia) duchowieństwo. Nie lepsze bynajmniej było ono za Dnieprem. Nie to mnie wszakże interesuje, jakie ono było w głębi Rzeczypospolitej i Hetmańszczyznie, lecz jakie było w Kijowie. Każdy z owych licznych monasterów, otaczających Kijów, jako też w mieście samym rozrzuconych, — nie biorąc w rachubę licznych cerkwi — posiadał przywileje do szerzenia demoralizacji. Takim przywilejem było prawo wyszynku. Fakt ów, niemoralny ze stanowiska zadań i celów duchowieństwa, miał najfatalniejsze następstwa nie tylko dla ludności, lecz i dla nas. W szynkach do duchowieństwa wschodniego należących, pod jego opieką gromadziły się najgorsze i najrozpustniejsze żywioły; szynkownie stały się przytuliskiem włóczęgów, złoczyńców, złodziejów, a mnisi — namawiaczami i paserami. Koło klasztorów, w celach ich, na folwarkach skupiały się wszystkie szumowiny społeczne; tu wspólnie z mnichami odbywały się narady nad wyprawami do Polski, kupowano proch i kule, a przechowywano zrabowane rzeczy. Zamiast umoralniać ludność, mnisi prowadzili ze sobą formalne wojny, zajazdy i utarczki — o handel gorzałką.

Kończyły się one nieraz krwawo. Sprawy wytaczały się przez metropolitów, do generałgubernatorów i hetmana, jedną z krwawych wojen o prawo wyszynku wódki stoczył z magistrackimi władzami Kijowa ihumen PiotroPawłowskiego kijowskiego monasteru Antoniusz. Do strażników finansowych wyskoczył on na czele 40 ludzi sam we własnej osobie, a cała ta gromada uzbrojona w drągi i kamienie rzuciła się na nich. Szło tu nie o byle jaką rzecz: strażnicy zabrali cztery półkwartowe flaszki gorzałki! Obie strony aż w senacie oparły się, broniąc swego prawa — demoralizowania ludności.

Nie należy bynajmniej dziwić się, że się tak działo. Zobaczymy nieraz jak gorący udział w hajdamaczyźnie brali mnisi; teraz rzućmy okiem na to z jakich pierwiastków składał się monaster. Pokora i łagodność nie były wcale cnotami codziennymi mnichów kijowskich. Za przykładem ojców peczerskich, „postników” i całego synklitu monasterskiego, szli „posłusznicy”, ludzie służebni, noszący jednakże suknie zakonne i posiadający niższe święcenia, jako też odbywający nowicjaty. Wyprawę, niczym nie różniącą się od hajdamackich w najlepszym stylu, uczynił monaster meżyhorski na Ławrę Peczerską. Dostatecznego powodu sporu nie było — mnisi peczercy mieli niezaprzeczoną rację: posiadali oni kilka jezior dnieprowych, łowili tam rybę i do monasteru swego odwozili. Całą winą mnichów peczerskich było, że meżygorscy mieli za mało ryby. Jeromonach przeto Teodozjusz, z monachem Jakowem na kilku dubach, z których każdy po kilkunastu ludzi mógł mieścić, uzbrojeni w strzelby i drągi, pojechali na rybne jeziora peczerskie, „braci” rozpędzili, a rybę zabrali . Zapewne, można by taką junakierię łatwo wytłumaczyć, gdyby się ona nie powtarzałała się zawsze i wszędzie, gdyby nie nosiła charakteru swawoli, niczym nie różniącej się od hajdamackiej, gdyby nie świadczyła o ciemnocie, rozpasaniu, niemoralności tych, którzy mieli nieść światło i umoralnienie.

Nie będziemy i nie możemy zaglądać do celi licznych kijowskich monasterów i badać ich życie, skupimy tylko uwagę naszą na monasterze Peczerskim, owej słynnej niegdyś z bogobojności i czystości Ławrze. W r. 1742 „posłusznik” archimandryty Józefa okradł go do nitki, a przenocowawszy u porucznika Roskazowa, jego końmi z mnóstwem skradzionych rzeczy, odjechał do Priłuk; w r. 1744 w czerwcu uciekł zarządca „pustyni” w Hołosiejowie, do Ławry należącej, a w październiku tegoż roku, uciekł drugi mnich wraz z wędrującym dla zbierania jałmużny księdzem greckim; w r. 1745 umknął z Ławry jeromonach Atanazjusz; w r. 1750 zbiegł drzeworytnik Ławry Peczerskiej mnich Ireneusz; w r. 1760 kierownik chórów ławrskich, namówiwszy się z drugim, uciekli do Polski. Nie będę mnożył przykładów. Greckounickie duchowieństwo na Ukrainie niewiele było lepsze. Popi czyli parochowie — powiada człowiek współczesny — ledwie umieli czytać psałterz i mszał; ni teologii moralnej, ni zasad wiary bynajmniej nie znali; pełni zabobonności i przesądów, do szkół jezuickich nie chodzili, bo tam po rusku nie uczyli i mało ich było. Bazylianie musieli uczyć młodzież, powołaną do stanu duchownego, ale tego nie czynili. Między popami unickimi prawie nie było szlachty; rekrutowali się oni najczęściej z poddanych tych wsi, w których później parochami zostawali. Lepiej trochę było na Wołyniu. Na Ukrainie chłopi majętniejsi oddawali swe dzieci do perejasławskiego i kijowskich monasterów, gdzie się formowali popowicze rozmaici. Tam się nauczywszy czytać i śpiewać, służby i psałterzów, wyświęcali się w Perejasławiu lub w Kijowie albo na Wołoszczyźnie; potem, powróciwszy do domu, gromady prezentowały ich komisarzom na parochów do wsiów swoich, a komisarze, mając blankiety na prezentę, zapisywali one za opłaceniem się albo ojca albo gromady; dziekani i oficjałowie, od metropolity postanowieni, instalowali ich, nie zważając że w Kijowie, Perejasławiu lub Wołoszczyźnie edukowani i na księży wyświęcani byli. Między popem, dziekanem a chłopem w nauce religijnej i w obyczajach widomej różnicy nie było. Jeżeli znajdował się więcej oświecony, to tylko z oficjałów, którzy we Lwowie lub Poczajowie u bazylianów edukowali się.

Jakiż wpływ mogło mieć takie duchowieństwo na ludność wiejską — ciemną i dziką? Ujemny tylko. Toteż walki księży unickich z księżmi wschodniego obrządku działy się nie w imię religii i wpływu duchownego, lecz w imię chleba powszedniego. Duchowieństwo owe, niczym nie różniące się od ciemnego gminu, a obarczone rodziną, walczyło o parafie, które ich żywiły, i używało wszelkich sposobów do tego ażeby zjednać sobie lud wiejski, napełniający jego komorę palanicami, jajami, motkami lnu, pracujący na jego polu bezpłatnie. Jeżeli oficjał grekounicki umiał stanąć w obronie swoich podwładnych, parochowie stawiali się wobec zagranicznych duchownych ostro i wyzywająco; jeżeli był obojętny — opiekunowie z Perejasławia prowadzili agitację przeciwko łacinnikom, i podbudzali gromady włościan do walki z parochami. Rezultat takiego stanu rzeczy objawił się niezadługo przed wybuchem Koliszczyzny w tym udziale, jaki duchowieństwo greckie w hajdamaczyźnie wzięło.

Zobaczymy jaką rolę odegrali mnisi monasterów Michajłowskiego, a później Sofijowskiego, a osobliwie ojciec Damian w organizacji watah hajdamackich, gdy nam wypadnie zastanowić się nad bohaterskimi czynami Iwana Podolaki; teraz ograniczymy się tylko do zaznaczenia sympatii, jaka istniała między czerńcami greckich monasterów a hajdamakami — nie na punkcie, niestety, religii i moralności, ale zbójnictwa i rabunku. Nie były to wszakże wypadki pojedyncze. Nigdy i nigdzie w licznych stosunkach hajdamaków z duchowieństwem w ogóle, a z czerńcami w szczególności, nie ma mowy o religii, o ucisku, o potrzebie obrony, ale zawsze tylko o rabunku, o środkach jak najlepszego ukrycia śladów rabunku i zbrodni, jako też o współdziałaniu, mającym na celu zyski materialne i chciwość. Przypatrzmy się z bliska temu stosunkowi, wybierając z nieprzebranej ilości faktów, kilka bardziej charakterystycznych. W r. 1752 napadli hajdamacy na miasteczko Demidów, należące do szlachcica Marcina Żurawlewicza. Było ich tam kilkunastu na tej wyprawie. Śledztwo wykazało że Paweł Żurawel był „posłusznikiem” w klasztorze Kiryłowskim; Jakow Iwanow zeznał, że będąc robotnikiem w meżyhorskim monasterze, podmówił znajdujących się w tymże klasztorze pięciu „posłuszników”, dwóch zwerbował z Mikołajowskiego monasteru, a dobrawszy sobie kilku innych, poszli do Polski. „Pożywa” u Żurawlewicza była obfita; pieniądze, szaty, broń hajdamacy, szczęśliwie przeprawiwszy się tam i na powrót przez czujne straże forpostowe, zabrali ze sobą; wszystko to poszło pomiędzy mieszczan, szynkarzy i hołotę kijowską. Część tego dostała się do protektorów. Powróciwszy z wyprawy, pięciu z nich, z Jakowem Iwanowym na czele, poszli do Mikołajowskiego monasteru, do wsi Gwozdowa, gdzie gubernatorem był stary znajomy jerodiakon Mitrofan. Udali się wprost do gorzelni i posłali stamtąd służebnika aby przyprowadził do nich ojca Mitrofana i ojca Pachomiusza, szafarza. Zamiast uciekać ze strachu, nabożni czerńcy przyszli do nich, obawiając się — jak się tłumaczą z pokorą — ażeby im czego złego hajdamacy nie zrobili. W gorzelni zeszli się — okazało się, iż „posłusznicy” i parobcy znają się dobrze z czerńcami. Zażądali gorzałki — a czerńcy „z przestrachu” dali im jeszcze „chleba, masła, słoniny i miodu”. Uraczyli się wszyscy razem, a na odchodnem podarowali czerńcom na pamiątkę czerwony złoty. Ojciec Mitrofan pieniądze schował, ale tak się przestraszył hajdamaków, że zapomniał zawiadomić nawet swoją najbliższą władzę, że rabownicy tuż pod jego bokiem rozłożyli się obozowiskiem w lesie. W dzień potem znowu kupka hajdamaków zgromadziła się na pijatykę i jadło u ojca Mitrofana. Obaj czerńcy „pili i hulali” ze strachu przed hajdamakami; szafarz ojciec Pachomiusz ze strachu sprzedał im jedną rusznicę, a nahulawszy się do woli, dostawszy po czerwonemu złotemu od hajdamaków — wszyscy rozeszli się. Gdy hajdamacy powędrowali dalej, ojciec Mitrofan zawiadomił swoje „naczalstwo” że we wsi byli hajdamacy — zapomniał jednak napisać o tym, że hulali razem i dostawali upominki.
 (…)
 Najgorzej sobie postąpił jednak Melchizedek, ihumen monasteru motroneńskiego, człowiek niespokojny, ambitny i całą duszą oddany sprawie rozbudzenia religijnej i rasowej nienawiści między ludnością ruską a Polakami. Zobaczymy niezadługo, jaką rolę odegrał ten fanatyczny i ambitny mnich w historii ruchów hajdamackich, zakończonych Koliszczyzną. W maju 1768 r. poczęły się już skupiać najzuchwalsze zbójeckie żywioły koło motroneńskiego monasteru, otaczane protekcją ihumena, biskupa perejasławskiego i mnichów jako obrońców religii. Z bohaterskimi czynami tych ludzi zapoznamy się wkrótce. Otóż władza polska, jakkolwiek słaba i niedołężna, nie mogła patrzyć na to wszakże obojętnie. Wysłano podjazd polski 12 maja st.st. na rewizję monasteru,— co też i uczyniono. Melchizedek, udając że wie nie o co chodzi, podał skargę od monasteru, będącego w granicach Rzeczypospolitej, do sądu ziemskiego w Perejasławiu, utrzymując naiwnie, że byli to „zapewne zbójcy, przebrani w polskie ubranie”. Że przy tej okazji nie żałowano pobożnych mnichów — to kwestii nie ulega. Melchizedek „domyślał się” że to byli „polscy konfederaci” i w ten sposób utorował drogę do domysłów niektórym historykom dzisiejszej doby.

(...)

Stanowisko społeczeństwa kresowego wobec ruchów hajdamackich

(…) Lud wiejski nie daremnie pierwszą połowę XVIII w. nazwał Ruiną; dla Ukrainy była ona rzeczywiście — ruiną, nie tylko dlatego że w tym okresie kozactwo upadło zupełnie, że ludność przemocą przesiedlano za Dniepr, lecz bezustanne szarpanie i niepokojenie ludności wiejskiej przez hajdamaków ze wszystkich stron, uniemożliwiały wszelką prawidłową i pożyteczną kolonizację, wszelką pracę rolną czyniły bezcelową. Nikt nie pracuje dziś na to, ażeby owoc jego pracy jutro poszedł z dymem, lub majętność przeszła w ręce rabusiów.

Rozpatrywaliśmy dotychczas czynniki obce, które w ruinie bogatego kraju udział brały, o inne potrącaliśmy zaledwie. Nie zawsze jednak ciosy padały z obcego państwa, nie zawsze rozpasanie i swawola były udziałem warstw najmniej ukształconych i najmniej uświadomionych państwowo. Korzystając z braku siły państwowej i sprężystości Rzeczypospolitej, żywioł szlachecki porywał się także do broni nie w obronie kraju, lecz dla jego niszczenia. Brak dostatecznej i surowej kary dla rabowników i hajdamaków, niepewność jutra, otoczenie morzem, na pozór spokojnym, ale skłonnym zawsze do fal i burzy, popychało jednych do samoobrony i do wymierzania sobie sprawiedliwości, a drugich, zdziczałych i zuchwalszych, przerzucało w szeregi najzaciętszych wrogów własnego kraju. Jednych wiodły do tych zbrodni, ledwie nie codziennych, próżniactwo, złe instynkty, chciwość, drugich
 — nieokiełznana samowola i brak poszanowania prawa. Swawola szlachecka, rzadko karana, łączyła się tutaj dla zadania klęski krajowi z swawolą chłopską. Jedni lekceważyli prawo, drudzy tylko znali jedną jego potęgę — siłę karzącą. U jednych zuchwałość wypływała z bezkarności, u drugich
 — z mieszaniny fatalizmu i dzikości, skutkiem czego tylko używanie chwili dzisiejszej, w sposób najbardziej materialny rozumiane, było dla nich tym celem, dla którego życie własne i cudze jednako lekceważyli.

Szeregiem bezustannych niepokojów w całej Rzeczypospolitej, skutkiem wojen szwedzkich, przechodów wojsk rosyjskich, wichrów kozackich, wreszcie nieporządków, wynikłych z powodu nieprawidłowej i nie kontrolowanej przez państwo kolonizacji, szlacheckie społeczeństwo było także wybite z równowagi i nie łatwo było do niej wrócić. Możni panowie — Lubomirscy, Radziwiłłowie, Sieniawscy, Potoccy, Sanguszkowie, w czasie długo trwającej zawieruchy opuścili kraj, zdając rządy obszernych włości w ręce rzadko prawych i rozumnych gubernatorów; na miejscu pozostała jednowioskowa szlachta, dawni słudzy i urzędnicy lub ich potomstwo, gubernatorowie, posesorowie, mnóstwo żywiołów awanturniczych, zbiegłych Bóg wie skąd, osiadłych na Ukrainie i kolonizujących pustki i stepy w sposób nieraz gwałtowny i zbójecki. Oto byli ci, którzy oko w oko stanąć musieli wobec hajdamackich zapędów, gotowych zawsze mienie ich z dymem puścić i zrabować. Uczciwi i bogatsi padali ofiarą nożów hajdamackich, zuchwalsi bronili się sami, przyjaźnili się z hajdamakami, dla ocalenia własnego mienia, lub nawet w ich szeregach stawali z bronią w ręku. Korzystając z bezustannej zawieruchy, która ich wybijała z karbów normalnego życia, prowadzili zbójeckie rzemiosło, rozbijając na drogach publicznych; inni napadali na wsie i rabowali je jak hajdamacy; niektórzy urządzali zajazdy na własną rękę, nie tylko wymierzając w ten sposób sprawiedliwość sobie, lecz porywając gwałtownie włościan i kolonizując nimi swoje grunta i osady. Nie brak było i takich śród szlachty, którzy stawali na czele watah hajdamackich i plądrowali wewnątrz kraju.

(…)

Józef Moszyński, mający w Skibińcach swój „dworek”, hajdamaczył jak zwykły watażka. Miał on stosunki ze znanym nam już pułkownikiem Polanko vel Polańskim, konsystującym w Humaniu i popierającym ruch Werłana. Zebrawszy watahę hajdamacką, na kilkanaście mil wokół rabował dwory i wsie, zasłaniając się „protekcyą” moskiewską i uznając władzę generał-gubernatora kijowskiego Weisbacha. Tłukł się on po nocach jak Marek po piekle, nie dając spokoju ani mieszkańcom, ani hajdamakom, podkomendnym swoim. „Se łycho ne Lach — skarżyli się między sobą — i sam ne spyt’ i nam ne daje”. Gdy kupę swoją na zbójecką wyprawę wysyłał, a sam pójść nie mógł, błogosławił słowami: „Boże was prowad’! Daj wam Boże put’ dobruju”. Szlachta województwa podolskiego skarżyła się na Jerzego Przesmyckiego „licenciosum, excessivum multorumque criminum patratorem”, który „modo tumultuario cum adscitis sibi cosacis” od wsi do wsi jeździł, rabował i mordował. Wymierzanie sobie sprawiedliwości za pomocą zajazdów było rzeczą powszednią. Franciszek Hołowiński z Kozakami nadwornymi i „cum vario armorum genere” najechał majętność Tretiaka Stanisława, zboże w ziarnie i snopie, bydło, niegoraciznę zabrał. Antoni Dubrawski, podczaszy bracławski, uczynił zajazd w kilkadziesiąt koni na majętność Antoniego Woynarowskiego, skarbnika bracławskiego, postawiwszy na czele watahy jakiegoś hajdamakę Wasyla.

Stosunki z hajdamakami szlachty były bardzo częste. Ile razy sposobność nadarzyła się, nie gardzono bynajmniej okruchami, które wpadały w ręce. Jan Kaczyński, administrator wsi Hładkiewicz, chorążego kijowskiego Pawszy, Piotr Gałęzowski, komisarz tegoż chorążego, złowiwszy hajdamaków, którzy zrabowali bogatego wójta w Machnowiczach, odebrali od nich te pieniądze i zatrzymali przy sobie. Michał i Antoni Juchnowscy na współkę z hajdamakami napadali na wsie i rabowali mieszkańców. „Nobilis” Stanisław Potocki, z Czołkan na Pokuciu, syn Mikołaja, po bardzo burzliwym życiu, zetknął się także z hajdamaką, diakiem Medyńskim i różne z nim miewał konszachty. Tego rodzaju stosunki stawały się prawie nieuniknione tam gdzie kupy hajdamackie grasowały bezkarnie niemal i trzeba było szczęśliwego wypadku, ażeby się który z nich dostał do rąk sprawiedliwości. Można śmiało powiedzieć, że przez cały czas blisko trzydziestoletnich rządów Augusta III nie było na Ukrainie ani chwili spokoju, gdyż hajdamacy rabowali mienie szlachty i własnych współbraci, szlachta walczyła ze sobą i przemocą odbierała sobie osiadłych chłopów, pędząc ich z jednej wsi do drugiej. Mówiłem niejednokrotnie, że obrona kraju, znajdującego w tak nieprawidłowych stosunkach, była niedostateczna. Określenie to nie maluje jednak właściwego stanu rzeczy. Wszystkie zarządzenia bezsilnej, wobec bezsilności państwowej, szlachty, które miały służyć do obrony kraju, były albo niepożyteczne i nieczynne albo wprost szkodliwe.

Rozpatrzmy się w systemie obrony, w jego charakterze, środkach i siłach, jak się on ku połowie XVIII w. przedstawiał. Śród wewnętrznych niepokojów, wywołanych huraganem hajdamaczyzny, wspieranej zręcznie lub tolerowanej skrycie, województwa kresowe znalazły się prawie bez obrony. Przede wszystkim uderzają nas dwa fakty: brak systematycznej i regularnej obrony, brak planu, jako też brak sprężystości. Odpowiedzmy najprzód na pytanie: ile się znajdowało wojska polskiego w województwach kresowych w chwili rozpoczęcia się ruchów hajdamackich na pograniczu. Kitowicz w swoich Pamiętnikach, powiada, że „wojska polskiego za Augusta III było bardzo szczupło; komput jego przez konstytucyę sejmową za Augusta II determinowany, wynosił 12 tysięcy koronnego i 6 tysięcy litewskiego. Suma zatem wszystkiego wojska była 18 tysięcy, ale — dodaje — nigdy tyle nie było, bo choć się wszystkie chorągwie likwidowały w Radomiu i wszystkie regimenta, jednak w każdej chorągwi i w każdym regimencie wiele do kompletu brakowało. Zważywszy jednak, że wojna o tron pochłaniała prawie wszystkie siły wojskowe Rzeczypospolitej, że w czasie rozruchów hajdamackich mowa ciągle tylko o jednym regimentarzu — partii ukraińskiej, — a było prócz tego trzech jeszcze: partii sandomierskiej, małopolskiej i wielkopolskiej, nie bardzo się pomylę, przypuszczając, że w tych województwach kresowych było 1½ do 2 tysięcy żołnierzy różnej broni.

Co do wojska litewskiego, było w nim faktycznie 2–3 tysięcy żołnierza tylko. Jeżeli dodamy do tego, że odrobina ta wojska rozrzucona była na przestrzeni 160 744 kilometrów kw., to znaczy, przyjmując najwyższą możebną liczbę żołnierza, wypadał jeden żołnierz na 80 km². Nic też dziwnego, że hajdamacy przechadzali się po stepach, jak wiatr swobodnie. Regimentarzów, jak wiemy było czterech: jeden partii ukraińskiej, drugi sandomierskiej, trzeci małopolskiej, czwarty wielkopolskiej. Tych kreował według upodobania hetman wielki koronny bardziej dla pompy niż potrzeby, bo prawdę rzekłszy, wszyscy nie mieli nic do czynienia — z wyjątkiem chyba kresowych województw, gdzie rzadko i mało mieli do roboty. W litewskim wojsku nie było regimentarzy, bo nie było co działać, gdyż z 6 tysięcy wojska, które miało, ledwie się znajdowało w istocie dwa lub trzy tysiące pod bronią. Regimentarze byli to, ściśle mówiąc, namiestnicy hetmańscy, pomagający mu dźwigać ciężar pracy, jakoby zbyt wielkiej na jedną głowę rządu wojskowego; gdy w samej rzeczy nie mieli nic do czynienia, jak odbierać raporta od chorągwi i regimentów sobie powierzonych i te przesyłać hetmanowi, a czasem wydać ordynans na asystencję jakiemu urzędnikowi. Pułkownicy chorągwi husarskich i pancernych w Koronie byli tylko tytularnymi, gdyż aktualnych być nie mogło, bo i pułków takich nie było, a chorągiew miała konsystencję jedna od drugiej czasem o 100 mil odległości. Szarże wojskowe były kupne. Jeden pan mógł mieć dwa znaki czyli chorągwie: jedną husarską, drugą inną, pancerną; niektóry mógł mieć i trzy: dwie w Koronie, a jedną w Litwie (…)

Położenie kościoła grekowschodniego do połowy XVIII w.,tj. do zatargu z unitami

Widzieliśmy jaki był religijny nastrój społeczeństwa polskiego w przededniu prawie wybuchu Koliszczyzny, zarówno w tych warstwach, które odznaczały się obojętnością w rzeczach religii i państwa, jak i w szerokich kołach szlachty, nie mających stosunków z dworem i nie zasilającej się współczesną literaturą francuską. Chodzi nam przede wszystkim o owe masy, tworzące warstwy szlacheckie, gdyż fanatyzm śród nich rozbudzony nie pozostał bez wpływu zarówno na cały przebieg sprawy dysydenckiej, będącej na porządku dziennym od chwili wstąpienia na tron Stanisława Augusta Poniatowskiego, jak i na przebieg jej w tym punkcie, gdzie się zlokalizowała niejako walka unii z obrządkiem wschodnim, tj. na Ukrainie. Nastrój religijny służył podnietą do nienawiści plemiennych, a hasło obrony religii, podniesione przez konfederację barską, przeniosło się do walki dwóch obrządków o prawo do chleba powszedniego, zasłoniętej celami politycznymi. Zanim do skreślenia jej przyjdziemy, musimy poznać w krótkich zarysach położenie religii wschodniej w Rzeczypospolitej, ażeby tym łatwiej zrozumieć, że zarówno w walce ze sobą dwóch obrządków, jak i w dzikich gwałtach hajdamaków, fanatyzm religijny z obu stron odgrywał podrzędną rolę. Wszelkie usiłowania do nadania hajdamaczyźnie cechy wojny religijnej, prześladowanych przeciwko prześladowcom, nie zdołały zetrzeć z ruchu hajdamackiego cech rabownictwa i zbójectwa, wybujałych skutkiem bezsilności rządu polskiego i sprzyjających warunków geograficznych. Motyw zemsty osobistej lub bezgraniczna hulaszczość i tu, jak za czasów Chmielnickiego, w połączeniu z chęcią „pożywy”, staje się górującą ideą owej walki.

Sprawa wrzekomego prześladowania obrządku wschodniego stała się za Katarzyny II osią polityki rosyjskiej, środkiem do wywoływania niesnasków wewnątrz kraju, do jednania sobie ludzi, działając na szkodę Rzeczypospolitej, i do trzymania w ten sposób furtki otworem, przez którą można by było zawsze wejść i wmieszać się w sprawy ościennego państwa. Dla zakrycia tego planu Rosja bardzo zręcznie sprawę wrzekomego prześladowania obrządku greckiego połączyła z ogólną sprawą dysydentów. Krótko mówiąc, Prusy szukały za pomocą innowierców, a przeważnie protestantów, przyjaciół dla siebie wewnątrz Polski, a Rosja do tego samego celu dążyła przez opiekowanie się obrządkiem wschodnim. Protestanci, posiadający rozważnych przewodników i rozumiejący doniosłość obywatelstwa względem kraju, wstrzymali się dyskretnie od intryg i żądań gwałtownych; przywódcy zaś obrządku wschodniego przeszli całkowicie na służbę obcego rządu i skutkiem tego parli całą sprawę do ostateczności. Polska pod względem religii złożona była z dwóch wielkich połów: rzymskich katolików i wyznawców obrządku wschodniego, a od chwili połączenia się z Litwą otaczała obrządek wschodni tolerancją i opieką. Wchodziło to w zakres jej polityki wewnętrznej, stanowiło o jedności i sile państwa, a zadanie to ówcześni mężowie stanu doskonale rozumieli.

Szlachta wyznania greckiego zajmowała najwyższe dostojeństwa w Rzeczypospolitej, nikt się temu bynajmniej nie dziwił, nikt nie przeciwił, a nawet nikt o wyznanie nie pytał. Baczono nie na religię, ale na stanowisko względem państwa każdego urzędnika i obywatela. Walka nie z religią ale z jednostkami rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy oni stanęli w kolizji z interesami ogólno-państwowymi.

W przywileju, przywracającym Ziemię Wołyńską do Królestwa Polskiego (1569 r.), zarówno obywatelom wyznania rzymskiego jak i greckiego zachowano dawne przywileje i porównano we wszystkich wolnościach i swobodach. Ściągało się to do województw bracławskiego i wołyńskiego. To samo, w tym samym czasie, miało miejsce względem księstwa kijowskiego. Obiecujemy — pisał przywilej — i powinni będziemy wszech obywatelów i potomków ich tak rzymskiego jak i greckiego zakonu będących, w ich starodawnej czci i dostojności zachować, na urzędy zamków, dzierżaw i dworów naszych przekładać i na ławice rad naszych przepuszczać. Zachowano nawet w stosunkach wewnętrznych pismo ruskie. Na sejmie kapturowym 1573 przyrzeczono beneficja kościołów greckich dawać tylko ludziom tejże wiary.

Konstytucja sejmu w r. 1607 przyrzekła dostojeństwa i dobra duchowne rozdawać według fundacji i dawnego zwyczaju, tj. ludziom szlacheckim narodu ruskiego i religii greckiej, nie czyniąc praejudicium w sumieniu i prawie, nie przeszkadzając odprawowaniu nabożeństwa według dawnych obrządków. Wprowadzenie unii nie przeszkodziło w opiekowaniu się religią grecką. Zapobiegając kłótniom i sporom osobistym pod pozorem religii, które w pierwszych latach panowania Stanisława Augusta tyle nieszczęść na kraj sprowadziły, konstytucja r. 1609 warowała, ażeby ci przełożeni duchowni, którzy unię z Kościołem Rzymskim przyjęli, tym, którzy przestawać z nimi nie chcą i odwrotnie nie czynili sobie wzajemnie żadnych przykrości i ucisków. Uniwersał poborowy z r. 1629 obłożył podatkiem tylko metropolitów, władyków, archimandrytów, ihumenów i popów, zakonnicy wszakże i duchowieństwo soborne, wolne było od podatków. Troszcząc się o to „aby stan duchowny grecki in levipendium nie przychodził”, sejm z r. 1659 uwolnił duchowieństwo Korony i Litwy od wszelkiego poddaństwa, podatków, pańszczyzn, podwód, i robocizn. Konstytucje sejmowe uwolniły duchowieństwo greckie od poborów, stacji, hybern.

Unia, jako akt kościelny, nie wpływała na stanowisko państwowe Rzeczypospolitej względem kościoła greckiego, który był zależny w sprawach religii i wyznania dotyczących od patriarchy wschodniego. Trwała taka zależność bezwzględnie aż do r. 1595, tj. do unii, od owej chwili już tylko niewielka część wyznawców kościoła wschodniego w tej zależności pozostała. W tym czasie wzmagać się i rozrastać się począł żywioł kozacki. Jakimi drogami i jak ten wzrost postępował, należy do historii Kozaczyzny, w tym miejscu przypomnieć tylko należy, że awantura osobista Chmielnickiego, znalazłszy przyjazne do wszelkich awantur otoczenie, rozrosła się w wojnę domową. Rzeczywistej i poważnej przyczyny do tej wojny nie było. Nie chodziło na serio Kozakom o wolność, gdyż znalazłszy się wkrótce pod berłem cara wschodniego, utracili wolność, a nawet resztki wolności, posiadanej za czasów Rzeczypospolitej, a jednak, trzymani mocno, rzadko i niepomyślnie porywali się do broni. Oślepieni łatwymi i niespodziewanymi zwycięstwami nad wojskiem polskim, brnęli pod wpływem upojenia dalej, nie mogąc i nie umiejąc naznaczyć granic żądaniom. Rządzili się ostatecznościami i ulegali ostatecznościom jak narody pozbawione zmysłu państwowego i równowagi umysłowej. Jak w pięćdziesiąt lat potem z pokorą i apatią wschodnią znosili jarzmo niewoli, tak za czasów Chmielnickiego ogarnął ich i porwał za sobą fanatyzm wolności.

Wystąpili oni do walki bez haseł narodowych, prowadzili ją bez idei przewodniej; fanatyzm wolności miotał nimi od brzegu do brzegu, od Polski do Rosji i Turcji, aż nareszcie wystąpili gwałtownie z hasłem obrony religii, która, jak widzieliśmy, wcale prześladowana nie była ze stanowiska państwowego. To co starają się pod kategorią prześladowań podsunąć późniejsi i teraźniejsi historycy szkoły kijowskiej, było rezultatem zatargów osobistych bądź o synekury duchowne bądź o zwykły chleb powszedni. Nie myślę też bynajmniej tą stroną kwestii zajmować się.

Pod sztandarem religijnym przyłączyła się cała Ukraina prawo- i lewobrzeżna do Rosji. W faktycznym jednak władaniu, a później w rzeczywistym została przy Moskwie tylko lewobrzeżna Ukraina z Kijowem i pewnym obrębem koło niego. Z ustąpieniem w roku 1667 Kijowa Moskwie nastąpił punkt zwrotny w stosunkach religijnych wschodniego obrządku Rzeczypospolitej. Macierz grodów ruskich powróciła bardzo rychło do „błahoczestija”, a wówczas rozpoczęło się ciążenie ludności wschodniego obrządku do Kijowa i wytwarzać się wpływ moralny szczególnie na duchowieństwo ruskie Ukrainy, zależne poniekąd od Kijowa i od patriarchy wschodniego w Carogrodzie. Ciążenie do obcych i dalekich centrów religijnych, położonych poza granicami Rzeczypospolitej, nie było wcale w interesie Polski. Usiłowała ona oderwać się od tej zależności tak samo, jak to uczynił Piotr Wielki dla Moskwy, tworząc u siebie najwyższą instytucję dla praw duchownych, najświętszy Synod. Ciągłe wyjazdy duchowieństwa za granicę, do państw wrogo dla Rzeczypospolitej usposobionych, budziły, jak się pokazało, słuszne obawy co do nawiązywania szkodliwych dla państwa stosunków. Konstytucją przeto na sejmie koronacyjnym w r. 1676 postanowioną, zabroniono świeckim i duchownym osobom religii greckiej wyjeżdżać do Carogrodu bez wiadomości i pozwolenia rządu . Nie poprawiło to o tyle ogólnego położenia, że gdy wkrótce potem Piotr Wielki zerwał także z patriarchatem carogrodzkim, duchowieństwo greckiego obrządku jeszcze więcej ciążyć poczęło do Kijowa jako miejsca gdzie kwitły najwyższe szkoły, kształcące duchowieństwo, gdzie się skupiali najwięksi luminarze religii wschodniej i gdzie trwały dotąd nienaruszona, prastare pamiątki, związane z pierwszą dobą przyjęcia religii chrześcijańskiej przez Ruś.

W ten sposób począł się wytwarzać dziwny stosunek obywateli Rzeczypospolitej do obcego państwa, który musiał prędzej czy później do nieprzewidzianej, a raczej przewidzianej, katastrofy doprowadzić. Taki stan przejściowy trwał aż do wstąpienia na tron nieszczęsnego Stanisława Poniatowskiego, niegdyś kochanka Katarzyny II. Już w pierwszych latach panowania tego dziwnego króla zaostrzyła się sprawa dysydentów w ogóle, a sprawa „greko-oryentalnego wyznania” stanęła na ostrzu noża. Dojrzewała ona w cichości, promowana przez Koniskiego, biskupa mohylewskiego, który kwestię wrzekomego prześladowania obrządku wschodniego postawił na porządku dziennym i uczynił wspólnie z Rosją osią stosunku politycznego dwóch państw sąsiednich. On stworzył ognisko agitacyjne, wykształcił ludzi w duchu wrogim dla Polski, wmawiał we wszystkich swoich podwładnych istnienie prześladowania religijnego i biorąc wszelkie spory, nieporozumienia i zatargi osobiste, do których wmieszana była religia, za punkt wyjścia, rozdmuchiwał fanatyzm religijny nie tylko śród ciemnych i niewykształconych popów, lecz również śród ciemnej ludności. Pod pokrywką pokory chrześcijańskiej szerzył zachętę do buntu i oporu, tolerował zdradę państwową, a ludzi obcych i nieświadomych bałamucił istnieniem prześladowania. Był to jeden z tych, którzy poprzedzili Bobrowskich i Siemiaszków, sprzedając za urzędy i zaszczyty swoje i cudze sumienie. Stworzywszy zamęt w własnej diecezji, przerzucił głownię pożaru na Ukrainę i tutaj rozbudził taką samą agitację, jaką prowadził u siebie. On przeto śmiało może być uważany wraz z uczniami swoimi Melchizedekiem, a później Sadkowskim, za ojca duchownego tego krwawego dramatu, który pod imieniem Koliszczyzny, krwią zalał i trupami zaścielił Ukrainę.

Widzieliśmy jakie prawa posiadał w Rzeczypospolitej kościół greckiego obrządku, poznajmy teraz z kilku rysów jak z praw tych korzystali mistrze kształceni przez politykę ościenną i jak zachęcali do korzystania. Nauka szła od Koniskiego i przez Koniskiego. Jakkolwiek obywatel Rzeczypospolitej, posiadający w jej obrębie władzę i dobra ziemskie, występo-wał wobec niej jako tajemny zdrajca, który w państwie silnym i dobrze zorganizowanym powinien był być śmiercią karany. Praca jego na szkodę ojczyzny rozpoczęła się od r. 1757, tj. od chwili objęcia rządów katedry mohylewskiej. Znalazł duchowieństwo w stanie strasznej ciemnoty. „Niektórzy kapłani ani artykułów wiary chrześciańskiej ani mocy prawa Boskiego nie znali”, — rozpoczął tedy wykształcenie polskich poddanych, i pasterzy za pomocą „bukwaru i katechizmu” moskiewskiego, który apoteozował i uznawał inną niż w Polsce władzę duchową i świecką. Pragnąc bliższe nawiązać stosunki z dworem rosyjskim, udał się do Petersburga w r. 1765, a jaki duch nim kierował, widać najlepiej z mowy, mianej do Katarzyny II i następcy tronu Pawła. Już wówczas sprawa dysydentów w Polsce była na porządku polityki Rosji, biskup mohylewski podziękował przeto Jej Imperatorskiej Mości za staranie o cerkwi cierpiącej i za przyjęcie środków na jej obronę. Podziękowanie wydawało mu się jednak czymś niezmiernie małym wobec wspaniałomyślności carowej. „Czyż podziękowanie moje odpowiada takiej dobroczynności? — wołał z patosem obłudnika; takaż to cena cnoty twojej? — Podziękują ci najdzielniejsza protektorko ci sami którzy przez ciebie są protegowanymi, kiedy zamknięci w ciemnicach światło ujrzą, udręczeni ranami — odetchną, rozpierzchnięci do domów powrócą, matki dzieci przyjmą, owce pasterzów obaczą”. Nie sprawdziły się wszakże przepowiednie Koniskiego, „udręczeni” nie przychodzili nigdy sami dziękować carowej za opiekę, a w ich imieniu, chociaż bez ich wiedzy często, dziękowali archimandryci i metropolici, nie żałując ani hiperbol ani metafor poetyckich. W dalszym ciągu tej mowy zachęcał Koniski carowę do dokończenia rozpoczętej obrony. „Nie dopuszczaj cierpiących — wołał — żeby wypaść mieli z cierpliwości w konieczne wykorzenienie, uczyń sobie sławę nieśmiertelną Konstantyna na ziemi, strzeż pięknego tego wieńca apostolskiego, tobie, a nie komu innemu przygotowanego w niebie”.

Pełną tego samego patosu, pochlebstwa i fałszywości była mowa miana do Pawła. Zręczny metropolita nie poprzestał na matce, lecz i synowi nie żałował kadzidła. Powracając do Polski, do swojej owczarni przez wilków (tj. Rzeczpospolitę) rozpraszanej, oddawał trzodę swoją, jednowierczą, z „najgłębszą swego poddaństwa uległością” pod dobroczynną opiekę następcy tronu obcego państwa. Puściwszy wodze pochlebstwu, rad był widzieć w nim drugiego Piotra i mało nie drugiego Pawła Apostoła. Pragnąc zjednać dla siebie jak największą chlubę apostolstwa, dawał swoim podkomendnym rady w jaki sposób mają się zachowywać ażeby jak najrychlej przyłączeni byli do kościoła wschodniego. Radził podawać do władz rządowych „supliki”, a w nich pisać, „że dziadowie i pradziadowie ich byli dawniej prawosławnej greko-rosyjskiej konfesyi i zostawali w dyecezyi Mohylowskiej; że gwałtownie do unii oderwani zostawali, a jeżeli wiadomo przez kogo i kiedy — nieopuścić tego; że oni i do unii przeniesieni, zawsze wiarę grecko-rosyjską utrzymywali i wielokrotnie skrytym sposobem uciekali się do cerkiew w prawosławności pozostałych, za co, gdy się odkryło, byli niemiłosiernie zawsze karani”.

Istniało więc w Polsce biskupstwo dyzunickie, którego działalność była poza granicami wiadomości Rzeczypospolitej; granice zarówno diecezji mohylewskiej jak i kijowskiej nieznane były rządowi polskiemu, a duch biskupa i wszystkie jego czynności nacechowane zdradą państwową. W jaki sposób Koniski propagował poszanowanie i cześć dla Rosji, widać to najlepiej z tej roty przysięgi „ordynujących się kapłanów”, którą wyjął z katechizmu rosyjskiego i rozsyłał do wszystkich parochii w Królestwie polskim. W tej rocie nie tylko nic nie było o Rzeczypospolitej i obowiązkach względem niej — i być nie mogło, — lecz, co ważniejsza, nic nie było o Bogu, ale natomiast całe tyrady odnosiły się do panującego dworu rosyjskiego i carowej. „Przysięgam… iż chcę i powinienem Jej Imperatorskiemu Majestatowi mojej najmiłościwszej wielkiej Pani, Imperatorowej Katarzynie Aleksiejewnie, Samowładczyni Całorosyjskiej i Jej Imperatorskiej Mości Najukochańszemu synowi, panu Cesarzowiczowi i Wielkiemu Książęciu Pawłowi Piotrowiczowi, prawemu całorosyjskiego tronu następcy, wiernie i nieobłudnie służyć”… Tego nie dość. Nowo instalowany pop przysięgał, że „dla przywrócenia i złączenia się z cerkwią w Rosyi wszystkiemi środkami starać się będzie, a o niepoprawiających się i przy uporze swoim trwających, a innych od złączenia się z cerkwią odciągających pismem i słowem przekładać będzie”. Zamiast przeto ducha zgody, wprowadzał do kościoła i państwa ducha szpiegostwa i zdrady.

Takimi hasłami wykształcił on zastępcę sobie, którego promował najprzód na archimandrię słucką, a potem na koadiutorstwo kijowskie. Kiedy Gerwazjusz Lincewski, pod wpływem ambitnego Melchizedeka, ihumena motroneńskiego monasteru w Smilańszczyźnie, przeholował w zelozji religijnej i został usunięty z urzędu, Koniski miał już na jegomiejsce następcę w osobie Sadkowskiego, archimandryty słuckiego. Był to człowiek, który lepiej umiał ukrywać swoje zamiary, posiadał więcej od starca Lincewskiego przebiegłości i wytrwałości. Ukazem synodalnym Jej Imperatorskiej mości Samowładczyni Całorosyjskiej uznano za stosowne „dla pożytku prawosławnej cerkwi greko-rosyjskiej i dla łatwiejszego zasłaniania wyznających religię naszą prawowierną w Polsce” i postanowiono w Petersburgu ażeby był osobny biskup wikarialny z tytułem koadiutora metropolii kijowskiej. Miał nosić ów biskup tytuł perejasławskiego i boryspolskiego, lecz siedzibę dla niego wyznaczono w Święto-Trojeckim słuckim monasterze, do którego przywiązany był tytuł archimandryty. Nie dość tego, że Rosja nominowała w Polsce biskupa bez porozumienia się z rządem i naznaczyła jemu siedzibę, lecz uposażyła go także w pensję 5900 rubli rocznie. Sadkowski, przeznaczony na to biskupstwo, miał być wyświęcony w Kijowie. Oczywiście że nowy biskup, tak samo jak Koniski, zależny materialnie i kościelnie od obcego rządu i państwa, nie mógł być szczerym i wiernym synem własnej ojczyzny.

Całą sprawą „błahoczestija” i obsadzenia stolicy biskupiej nowo utworzonej kierował skrycie a zręcznie Koniski, tak zręcznie, że cała rzecz wyjaśniła się dopiero wówczas, gdy Sadkowskiego, posądzonego o zdradę, chciano aresztować i papiery jego zabrano. Z tych papierów uderzyło nowe światło: pokazało się wszystko, co się działo za plecami Rzeczypospolitej. Koniski, w uwagach przesłanych synodowi, uważał mieszkanie stałe nowego biskupa w Słucku za rzecz potrzebną. Miał już w tym punkcie doświadczenie. Przede wszystkim żądał, aby biskup nosił tytuł koadiutora kijowskiego, a to z tej racji, że „prawowierne” cerkwie i monastery w Polsce na mocy dawnych przywilejów, konstytucji sejmowych, jako też funduszów swoich należały do metropolitów kijowskich lub ich namiestników, którzy nimi rządzili. Ponieważ przedtem nieco, w czasie zatargów unii z „błahoczestijem”, kiedy Melchizedek jeździł ze skargami do Warszawy, ministrowie odpowiedzieli że nie znają biskupa perejasławskiego i jego władzy, a usłuchali dopiero wówczas, gdy Melchizedek oświadczył, że biskup ten jest równocześnie koadiutorem metropolii kijowskiej, — Koniski radził się tego trzymać. Dlatego też archimandryta słucki, otrzymawszy tytuł biskupa, zatrzymał także, a raczej przyjął — namiestnika metropolii kijowskiej.

Koniski udzielał bardzo ciekawych rad temu nowemu dostojnikowi, zalecając w sprawach o krzywdy kościoła porozumiewać się „z respektem” z duchowieństwem rzymskim, unickim, z królem wreszcie, uciekać się pod protekcję pełnomocnego posła rosyjskiego, co jednak żadną miarą nie powinno mieć miejsca „bez wiadomości Najświętszego rządzącego Synodu. Biskup mohylewski doskonale rozumiał politykę Rosji i duchem jej przejął się. Politykę uważał za sprężynę, religię — za bodziec. Broniąc z niezwykłą zelozją „błahoczestija”, któremu brak było na każdym miejscu uczciwych i wykształconych według swego obrządku popów, cichaczem radził archimandrycie słuckiemu, który przyjechał do niego dla wzmocnienia ducha, ażeby seminarium nie zakładał, albowiem w samym mieście Słucku utrzymują seminarium kalwini, bardzo dla cerkwi prawowiernej życzliwi, a więc za bardzo małą pensją mogą kształcić przyszłe duchowieństwo greckie.

W kwestii nawracania unitów nie radził gorączkować, jak to czynili Melchizedek i Gerwazjusz, lecz znosić się „przyzwoicie” z posesorami, prorektorami takich cerkwi. I tu okazał się także duży zmysł polityczny. Największe posesje na Ukrainie należały do Czartoryskich, Poniatowskich, Potockich, Sanguszków i innych magnatów, których nie tyle obchodziło do jakiego wyznania należą „poddani” ich licznych włości, lecz to ażeby nie wywołać w kraju „buntów”, które odbijały się na ich intratach. Odezwanie się do takich potentatów mogło mieć ten skutek, że pozyskiwało się tanim kosztem protektorów przeciwko duchowieństwu rzymskiemu i unickiemu.Śród mnóstwa rad, pełnych przebiegłości i sprytu, znajduje się jedna, która dowodzi, że Koniski znał dobrze wartość swego duchowieństwa: ponieważ w monasterach „błahoczestywych”, unici byli skłonni do samowolności, doradzał przeto postępować z nimi ostro — po prostu rozpędzić tę hołotę i monastery raczej pustką zostawić. Wybrawszy tedy biskupa z grona poddanych i obywateli polskich, osadziwszy go w Polsce, dawszy pod jego jurysdykcję poddanych polskich, wykluczono go spod wszelkiej zależności i kontroli rządu polskiego. Nie dość tego, obrządek konsekracji odbył się także poza granicami Rzeczypospolitej. Dopiero po dokonaniu wszystkiego, osobnym reskryptem na imię swego posła poleciła carowa zawiadomić o tym rząd polski. Oświadczyła ona, że łożąc niestrudzone starania o utrzymanie w całości prawowiernego kościoła greckiego w państwach Rzeczypospolitej polskiej, upatrzyła i wyniosła na tę godność archimandrytę monasteru słuckiego i poleciła posłowi uwiadomić o tym Króla Jegomości i jego ministerium.

Wybrany wolą obcej monarchini na krzesło biskupie, pominął Sadkowski zupełnie rząd i króla w Polsce, a do carowej napisał: „Ogłoszę owczarni swojej jako ty jedna, po Bogu, jej i moja obrona, protekcya i ucieczka; jako twoją mądrością średnia ściana, dzieląca cerkiew zachodnią od wschodniej, obali się i te obydwie będą jedno”. Stanisław August przyjął ten wyrok najdostojniejszej monarchini, skierowany przeciwko powadze państwowej Rzeczypospolitej, z pokorą i w milczeniu, jak gdyby lekceważenie nie dotykało ani jego ani Rzeczypospolitej. Osobnym imiennym reskryptem na imię Sadkowskiego ogłosił, że osądził za rzecz potrzebną i sprawiedliwą jednemu z prałatów wschodniego obrządku, w krajach Rzeczypospolitej substytencję swoją mającemu, rząd i zwierzchność nad duchowieństwem greckim i ludem świeckim powierzyć, oddać i poruczyć. Reskryptem powyższym nadał moc i siłę nowemu biskupowi, kreowanemu za granicą, działać i rozporządzać się w krajach Rzeczypospolitej — na jej szkodę. Że do tego dążyła polityka Rosji, to się zaprzeczyć nie da, a najlepszym dowodem jest przysięga konsekracyjna nowego biskupa, w której nie było ani słowa o Polsce, ale natomiast przyobiecane bezwzględne posłuszeństwo dla Rosji i obrona jej interesów. Sadkowski uroczyście zobowiązał się być posłusznym zawsze „najświętszemu rządzącemu całorosyjskiemu synodowi, jako legalnej zwierzchności”, zobowiązał się w razie zapozwania przez synod, stawić się bez względu nawet na to, gdyby to życzeniem było prawowitego monarchy i znalazło opór śród ludności. Zgodził się on administrować diecezję swoją według woli „najświętszego rządzącego rosyjskiego synodu” w państwie polskim i przyrzekł najuroczyściej „dopomagać do tego wszystkiego co się Jej Imperatorskiej Mości wiernej służby i awantażu krajowego we wszystkich przypadkach tykać może, o damnifikacyi zaś interesu Jej Imperatorskiej Mości, stracie i upadku, jak tylko o tem dowiem się, nie tylko wcześnie oznajmię lecz i wszystkiemi sposobami odwracać i nie dopuszczać starać się będę”.

(...)


Melchizedek Znaczko-Jaworski i jego pierwsze występy

Przytoczyliśmy kilka wybitnych rysów zachowania się i postępowania biskupa mohylewskiego i ucznia jego Sadkowskiego, które dostatecznie wyjaśniają o ile i w jakim stopniu obaj ci przedstawiciele „prawosławija” w Polsce zajęli wrogie stanowisko względem własnej ojczyzny. Korzystając z niesnasków i sporów osobistych, że tak powiem, między dwoma obrządkami, których, niestety, nie brak było w państwie słabym politycznie i wewnętrznie, prowadzili oni agitację antypaństwową i przyczyniali się do mącenia pokoju religijnego na korzyść i pożytek sąsiedniej potencji. Do połowy XVIII w. kresowe prowincje Rzeczypospolitej wolne były od zaczynu niezadowolenia religijnego, które fanatyzm i ciemnota, połączone z celami osobistymi, w ciągu kilku lat zdołały rozdmuchać w pożar społeczny. Wkrótce jednak potem wystąpił na widownię człowiek nadzwyczajnej ambicji i energii, który, zapatrzony w Koniskiego, pozazdrościł mu laurów. Sam działał za setki. Czynny, sprężysty, chłodny, dziki i mściwy, pozbawiony najważniejszych cnót chrześcijańskich — pokory, miłości i prawdy, umiał za pomocą obłudy rozbudzić fanatyzm śród społeczeństwa zupełnie niezdolnego do fanatyzmu; umiał wmówić męczeństwo tam gdzie były karane przestępstwa; umiał ubrać w pozory prześladowania walki duchowieństwa dwu obrządków do prawa na chleb duchowny, a pochwyciwszy nić polityki rosyjskiej, której doniosłości i ważności nie rozumiał nawet, zdziałał na szkodę tego państwa, w którym mieszkał.

Człowiekiem tym był mnich, ihumen motroneńskiego monasteru, Melchizedek Znaczko-Jaworski. Zanim o działalności jego mowa będzie, musimy kilka słów powiedzieć o dwóch monasterach: motroneńskim i mosznorskim, które w walce z unii z „błahoczestijem” wybitną rolę odegrały i o tym terenie, na którym zlokalizowała się najpierw walka religijna, a potem odbyły się saturnalia hajdamackie. Dziś miejscowość ta leży w gubernii kijowskiej i obejmuje dwa powiaty, dotykające Dniepru, czerkaski i czehryński. Tworzą one razem wzięte mało co więcej nad 600 kilometrów kwadratowych i należą do najmniej zalesionych. Z północy i zachodu graniczą z powiatami kaniowskim i zwinogrodzkim, a z południa gubernią chersońską. Od północy tej połaci niegdyś Rzeczypospolitej, mianowicie od Mosznów, przez ponizie Białego Jeziora ku Horodyszczom i Mlijowowi, ciągną tak zwane Błota Irdyńskie, dziś prawie zupełnie osuszone, uważane za dawne koryto Dniepru; wzdłuż Dniepru, na piaszczystych wzgórzach, ciągną się rzadkie lasy szpilkowe, a jeszcze rzadsze mieszane — w obu powiatach są tylko kępy leśne. Powiaty owe w pierwszej połowie XIX wieku były kolebką przemysłu cukrowniczego, nic przeto dziwnego, że cukier pożarł wszystkie lasy. W połowie XVIII w. kąt ten Rzeczypospolitej wyglądał zupełnie inaczej i znajdował się w odrębnych warunkach otoczenia. Na północy dotykał on prawie lasu rozgraniczającego obręb Kijowa od reszty Polski, od strony Dniepru łączył się z mało zalesioną, mało zaludnioną z powodu piaszczystej gleby, lecz natomiast gęsto porosłą łozami równiną, która dalej nieco na zachód w żyzny step przeobrażała się. Najniespokojniejsze było pogranicze południowe, od Kryłowa, wzdłuż Taśminy aż ku Targowicy. Ciągnął się tam dziki step, należący do Bohogardowej i Kodackiej Pałanki, nie zamieszkały, nie broniony, posiadający tylko tu i ówdzie, po jarach i dolinach Ingułów i dopływów, zimowiki, pasieki i schroniska niby zaporoskie, a częściej hajdamackie. Czarny Las, rozpoczynający się w kilku milach od Kudaku, wkraczał w granice Rzeczypospolitej i jeszcze w połowie XVIII w. wypełniał ogromną przestrzeń kraju, ciągnąc się od Targowicy do Smiły, Olszany i do wierzchowin Ingułu. Przestrzeń, objęta tymi granicami, wynosiła około 2500 km². Niektóre z tych lasów stanowiły odrębną całość i nosiły nazwy: Łebedyński, Motroneński, Mosznohorski i in., a cały kąt nazywał się Smilańszczyzną. Była to miejscowość historyczna w dziejach Kozaczyzny: tu leżały Borowica, Olszana, Kumejki, Subotów, wreszcie Czehryn i Czerkasy, a miały przybyć jeszcze ku wiecznej pamięci Moszny, Łebedyn, Motronin z monasterami.

W ogóle znajdowało się w tym kąciku sześć monasterów obrządku wschodniego, które, z dala od świata i kontroli państwowej, prowadziły świątobliwy i pustelniczy żywot, rozciągając pieczę o zbawienie dusz gdzie można było. U współczesnych, nie tylko u Polaków, lecz, jak widzieliśmy, u zelatorów „prawosławija”, pozostała o ich moralności bardzo smutna sława. Tak więc: między Matusowem, Szpołą a Turią leżał monaster łebedyński; między Żabotynem a Medwedówką — motroneński; między Mosznami a Czerkasami — mosznohorski, potem szły: kaniowski, korsuński i in.

Monaster motroneński, który tak smutną rolę odegrał w naszej historii, założony został w końcu XVII lub na po-czątku XVIII w. przez dobrą szlachecką rodzinę Szumlańskich. Utrzymują niektórzy, że wkrótce po założeniu zrujnowany został, prawdopodobnie jednak brakło mu czerńców, których burzliwe czasy na miejscu nie mogły zatrzymać. Jeden z Szumlańskich, „archijerej” perejesławski, Cyryl na imię, przypomniał sobie o nim i zapragnął fundację rodzinną znowu powołać do życia. W tym celu udał się do starosty czehryńskiego Jana Kajetana Jabłonowskiego, w którego dependencji był las Motroneński, i prosił go o pozwolenie odbudowania monasteru. Kiedy to się stało — na pewno nie wiadomo, dość, że monaster przez Cyryla Szumlańskiego z ruin odbudowany został na początku XVIII w., w pierwszym lub drugim dziesięcioleciu. Od owej chwili rozpoczyna się burzliwe życie monasteru. Tamtą stroną szedł wielki szlak hajdamacki, nie mogło przeto nie brać udziału w rozbójniczych najazdach duchowieństwo obrządku wschodniego, nie przewyższające moralnością hajdamaków. Monaster motroneński nie pozostał w tyle — stąd też spotkało go ze strony polskiej pierwsze prześladowanie. Podjazd polski, szukając rabowników, w r. 1726, wtargnął do monasteru i jak zwykle w takich razach dał folgę żołnierskiej swawoli. To dało powód późniejszemu ihumenowi tego monasteru Melchizedekowi do przypomnienia tego pierwszego prześladowania. Znieśli to nieszczęście pokorni mnisi z lekkim sercem, gdyż prawdopodobnie było ono tylko wielkie w oczach Melchizedeka, cierpiącego na manię prześladowczą.

Do r. 1741 było cicho — o ile wiemy, a w tym roku dbali o chwałę Bożą czerńcy, znowu udali się z prośbą do księcia Jabłonowskiego o potwierdzenie prawa na restaurację monasteru, które w zawierusze r. 1726 zaginęło. Instancjonował o to mieszcza-nin miasteczka Medwedówki, Śpiwak, który jeździł we własnym pono interesie do Mariampola, gdzie miał siedzibę swoją Jabłonowski. W ogóle ks. Jabłonowski okazał się wielkim protektorem „błahoczestija”, ze względów zbyt osobistych, gdyż już w r. 1753 pozwolił czerńcom motroneńskim „mieć dependencyę od prawosławnego wschodniego archireja”, mającego siedzibę w Perejesławiu, wbrew prawom i konstytucjom koronnym. Pozyskawszy tak pobłażliwego i wyrozumiałego protektora, trzymali się go oburącz zasłaniając się nim przy każdej sposobności, a nawet sztucznie tę sposobność wywołując. Toteż książę, ożywiony duchem tolerancji, we dwa lata potem (1755) potwierdził nie tylko to co mnisi nabyli „za prawami” jego, lecz i to, czego nie miał prawa udzielać. W r. 1763 dobra żabotyńskie przeszły z rąk Jabłonowskich do Lubomirskich, a więc i monaster Trojecki motroneński, leżący w granicach tych posiadłości. Lubomirski potwierdził oczywiście także wszystkie „przywileje” — tym bardziej, że ze strony Rzeczypospolitej nikt prawomocności ich nie kontrolował. Była to chwila, kiedy Melchizedek roztoczył swoją opiekę nad „prawosławijem” i rozpoczął się zatarg z unitami, grożący przytułkowi „błahoczestija” przejściem na unię. 15 marca 1765 komisarz Siczyński, przysłany przez archimandrytę owruckiego, oświadczył mnichom motroneńskim, że wkrótce przejdą na unię. O tych zatargach będziemy wszakże mówić później.

Drugim monasterem, który stanął po stronie Melchizedeka, był mosznohorski Wozniesienski monaster, którego wiceihumen, jeromonach Sadof, zaprzyjaźniony był z Melchizedekiem, a za jego pośrednictwem i radami dobijał się także łaski carowej — nie dobił się jednak. Przed wybuchem Koliszczyzny monaster leżał w granicach dóbr Jana Korybuta Wiszniowieckiego i jak utrzymywał wspomniany już opiekun tego monasteru Sadof, fundowany był przez rodzinę Wiszniowieckich „zdawien” — kiedy wszakże, nie wiadomo. Książę Janusz był wielkim przyjacielem mosznohorskiego monasteru: w roku 1715 nadał mu przywilej zachowania „dawnych obyczajów i wolności”, w roku 1719 dla rozmnożenia chwały Bożej podarował dwa młyny obok monasteru leżące; w 1720 pozwolił — także wbrew konstytucji — w sprawach duchownych podlegać jurysdykcji biskupa perejasławskiego. Po śmierci Janusza Wiszniowieckiego dobra jego przeszły do zięcia Michała Radziwiłła, hetmana litewskiego, a potem do syna Karola, wojewody wileńskiego. W roku 1764 stały się one własnością siostry Karola Radziwiłła Teofili Morawskiej. Ów Siczyński, komisarz archimandryty owruckiego, w r. 1765 to samo powtórzył w mosznohorskim monasterze co mówił Melchizedekowi. Do tego stopnia przestraszyło to obydwóch ihumenów, nie tyle dbałych o religię ile o dobra duchowne w ich władaniu będące i zarząd nimi bez żadnej kontroli, gdyż zniedołężniały starzec Gerwazjusz, biskup perejasławski, pozwalał ze sobą robić co się Melchizedekowi podobało, że porozumiawszy się, postanowili rozpocząć wspólną akcję. Że to było rzeczą układu, wątpliwości nie ulega, bo nawet „prośby” obydwóch, które posłużyły za podstawę skargi na ucisk do synodu petersburskiego, były prawie jednobrzmiące.

Dwa powyższe monastery, fundowane przez rodziny polskie, utrzymywane łaską i opieką polskich magnatów posuwających hojność swoją do lekkomyślności obywatelskiej, ochraniających „błahoczestije” w imię egoizmu i obojętności religijnej, — stały się kuźnią i ogniskami niepokoju i zdrady państwowej. Widzieliśmy, że na pograniczu z Rosją, od chwili kiedy Dniepr przeciął po połowie Ukrainę, nie było pokoju; tam jak na wirach wodnych bezustannie wrzało w ciągu całego niemal XVIII w., charakter tylko wrzenia zmieniał się: do połowy XVIII w. kwitło tam zbójnictwo kresowe, zwane hajdamaczyzną, a od połowy zawrzała straszna walka, uporczywa, złośliwa, egoistyczna o to, jaką drogą lepiej prowadzić do nieba duszę ciemnego i dzikiego chłopa, który, wy-chowany na pograniczu tatarskim, karmiony kilkuwiekowymi wpływami islamizmu z pomieszaniem etnicznych pierwiastków, wyrobił w sobie obojętność religijną, zbliżoną do fatalizmu wschodniego.

W łonie takiego społeczeństwa samowiedza religijna przy pomocy sztucznego fanatyzmu budziła się nie jako objaw potrzeby i siły duchowej człowieka, ale jako środek do walki dwóch światów, dwóch cywilizacyj — wschodu i zachodu. Fanatyzm religijny z jednej i z drugiej strony odgrywał drugo-rzędną rolę, a najmniej silny i najmniej świadomy był śród tych samych warstw, którym losy przeznaczyły odegranie krwawej roli. Ci, którzy jednego dnia rabowali własne cerkwie i obdzierali z szat swoich popów, nie mogli jutro przedzierzgnąć się w obrońców poniewieranej przez nich religii i duchowieństwa. Rzeczywistym i najściślejszym bodźcem do krwawego wybuchu był antagonizm rasowy i państwowy panujący na pograniczu Rosji i Polski, a objawiający się tam z większą wyrazistością i siłą, niż w innych, mniej dogodnych punktach.

Dwa odrębne pierwiastki państwowe i cywilizacyjne, stojące na pograniczu przeciwko sobie oko w oko, nienawidziły się; ludzie stykający się ze sobą nie rozumieli się, świat duchowy, w którym się jedna i druga strona chowała, był dla każdej z nich najlepszy. Ile razy zbliżały się do siebie, i tam wszędzie gdzie zbliżały się, wybuchła nienawiść i możebność walki, a im strona stykająca się była ciemniejsza, tym wybuch stawał się gwałtowniejszy. Trzeba było najmniejszej podniety do tego naturalnego usposobienia, ażeby starcie wywołać.

Taką podnietę wytwarzać począł powoli wspomniany już kilkakrotnie Melchizedek, ihumen motroneńskiego monasteru. Sam, opętany bardzo interesownym fanatyzmem religijnym, miał niewątpliwie tylko „błahoczestije” na widoku, nie przypuszczając że za pomocą agitacji religijnej wywoła wybuch dzikości, nie dającej się ująć w prawidłowe karby państwowości do tego stopnia, że najluźniejsze węzły wydawały się jej ciężarem nie do zniesienia, a rzucającej się na oślep za każdą lekkomyślną obiecanką i nadzieją. Każdy obowiązek państwowy wydawał się czerni ukraińskiej zamachem na wolność, chociaż był tylko zamachem na ukrócenie swawoli, gdyż wolności w znaczeniu państwowym nie rozumiano. Wśród takiego właśnie społeczeństwa rozpoczął agitację religijną ów smutnej pamięci ihumen motroneński.

(...)  Późniejsza droga walki, wybrana przez tego ambitnego mnicha, zdaje się wskazywać, że kierowała tym ruchem ręka Koniskiego, który już w roku 1762 uznał nad sobą stanowczo władzę petersburskiego synodu, występując ze skargami nie do polskiej lecz do obcej władzy na wrzekome prześladowania „prawosławija”. Musiało to już następstwem porozumienia jeżeli nie Gerwazjusza z Koniskim, to Melchizedeka, którego wkrótce potem już widzimy prowadzącego wspólną akcję przeciwko Rzeczypospolitej. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w tym samym czasie Melchizedek prowadzi już systematyczną i obmyślaną „obronę” swoich owieczek, śród których bezustannie się kręci, a pod pozorem obrony odbywa się propaganda nawracania unitów. Lincewski takiej roboty prowadzić nie mógł — był to i starzec niedołężny fizycznie i zbyt oddalony od punktu, w którym agitację prowadzić należało. Ale doskonale do tego celu nadawał się Melchizedek — rzutki, obrotny, ambitny, bezwzględny. Działanie na własną rękę było wszakże niemożebne, ryzykowne i zbytnio zakreślone granicami monasteru. Snadź rozumiał to Melchizedek, bo już w roku 1761 uzyskał od słabego Gerwazjusza polecenie i zastępstwo wizytacji cerkwi „błahoczestywych”, jako też czuwanie nad nimi. Pokorny mnich używał z całą świadomością tego szerokiego pełnomocnictwa dla celów agitacyjnych. Do sprawowania tego urzędu przystąpił jednakże nie bez przygotowania; w sprawie obrony „błahoczestija” ćwiczyć się począł już wcześnie, prawie od początku ihumeństwa. Z początku pośredniczył w przesyłaniu „próśb” do Gerwazjusza o instalację tu lub ówdzie popa „nie kochającego się w pijaństwie”, stawiąc na tych prośbach liczne krzyże za nie umiejących pisać. Przekonał się wkrótce, że tego rodzaju „obrona błahoczestija” idzie za powoli, przeniósł się więc do unitów, którzy nagle poczęli okazywać według jego mniemania chęć powrotu do „błahoczestija”. Zetknięcie było tym łatwiejsze, że wówczas nie potrzebował porozumiewać się z prześladowanymi przez Polaków po rosyjsku, w języku niezrozumiałym dla nich, lecz po rusku. To wmieszanie się w sprawy unickie wplątało go w zatarg z władzą duchowieństwa unickiego i zaostrzyło antagonizmy osobiste.

Ludność w Smilańszczyźnie należała nominalnie do unii, z wyjątkiem kilku monasterów i wsi okolicznych, ale faktycznie żadnego obrządku nie przestrzegano pilnie, skutkiem obojętności ludu na punkcie religii. Najwięcej żarliwości okazywało duchowieństwo unickie, które przewyższało ogólnym wykształceniem poziom włóczęgów wołoskich, pełniących rolę popów w cerkwiach prawosławnych. Otóż Melchizedek podjął zadanie nawracania unitów na „błahoczestije”. Nie ograniczał się on bynajmniej zbieraniem podpisów śród chłopów nie umiejących pisać, lecz jako ihumen motroneńskiego monasteru, mający za sobą wszystkich czerńców — do czasu wszakże — począł zaglądać do cerkwi unic-kich i pod pozorem ochronienia „błahoczestija” wkręcać się łącznie z „bracią klasztorną” w prawa i przywileje duchowne parochów. Za jego przykładem szedł monaster mosznohorski. Przyciągali oni ku sobie ludność okoliczną do spowiedzi paschalnej, dawali śluby małżeńskie — niekiedy bez dowodu wolności osób, a co ważniejsze poczęli głosić wobec ludu, że Sakramenta święte, administrowane przez parochów, są nieważne i niepożyteczne dla duszy; że ciała pogrzebione przez nich, w dzień zmartwychwstania na sąd ostateczny nie powstaną itp. Na tej wszakże krytym sztychem idącej agitacji Melchizedek nie poprzestał. Chciał on się wykazać gorliwością wobec swoich władz w nawracaniu, zakładał więc i poświęcał nowe cerkwie tam, gdzie pop, z powodu nielicznej gromady, nie mógł mieć dostatecznego materialnego utrzymania. Niezależnie od tego, prowadził agitację między parochami, zachęcając ich do przyjęcia „błahoczestija”, obiecując protekcję Rosji. Zaskarżył go o to do biskupa perejasławskiego surogat korsuński ks. Bazyli Lubiński, jako też czerńców obydwu monasterów (1765). Naturalnie Melchizedek do winy nie przyznał się, zaprzeczając w sposób stanowczy słowom instygatora w imieniu własnym i czerńców obydwu oskarżonych monasterów. Pomimo to jednak Gerwazjusz zabronił mu wtrącania się w sprawy unickie, a był już, jak obaczymy, pod naciskiem Repnina.

Ale Melchizedeka niepodobna było powstrzymać. Parł go do tej okazji biskup mohylewski Koniski, który już w owym czasie nawiązał stałe i przyjazne stosunki z synodem petersburskim. Wkrótce po wstąpieniu na tron Stani-sława Augusta, Koniski powziął zamiar otrzymania od nowego króla potwierdzenia praw i przywilejów greckiej cerkwi w obrębie Rzeczypospolitej. Niewątpliwie między Koniskim, Gerwazjuszem, a Melchizedekiem nastąpiło w tej mierze porozumienie, gdyż w tym czasie kiedy biskup mohylewski wybierał się do Petersburga, prosili także Melchizedek i Sadof Gerwazjusza o pozwolenie wyjazdu do stolicy carów. Co święci ojcowie rozumieli pod potwierdzeniem praw i przywilejów, trudno odgadnąć, gdyż po potwierdzenie jechali nie do Warszawy lecz do „najświętszego synodu”. Ojciec Sadof, namiestnik mosznohorski, zrzekł się wyjazdu na korzyść przyjaciela Melchizedeka, który otrzymał pozwolenie i błogosławieństwo od pasterza swego.

W Petersburgu zapomniał ihumen o potwiedzeniu praw i przywilejów, ale, po porozumieniu się z Koniskim, wypłynęła natomiast sprawa „obrony błahoczestija”. Duszą całej akcji był biskup mohylewski, którego z dużymi honorami przyjmowano. Skargi były słuchane bardzo pilnie. Chodziło o to, ażeby się one nie przerywały, ażeby do dworu petersburskiego kołatano bezustannie. Trzeba je było na gwałt fabrykować; wszystkie więc burdy, wszystkie zatargi osobiste popów i parochów o runo pasionych owieczek, na gwałt przerabiał na prześladowania religijne. Na Ukrainę pisał także o wiadomości: jeżeli po moim wyjeździe zaszły jakie prześladowania, nadzwyczajnie to do naszej sprawy potrzebne. Minister spraw wewnętrznych Nikita Panin przyjął ich bardzo przychylnie, a w Koniskim pokładał nadzieje wielkie; carowa podarowała do motroneńskiego monasteru księgi i „ryzy”, a biskup mohylewski otrzymał „hramotę” od carowej do króla polskiego. Nie trzeba było długo czekać na następstwa tego pobytu. Ledwie obaj obrońcy „błahoczestija” powrócili do domu (1765), kurier przywiózł do Warszawy Mikołajowi Repninowi reskrypt, polecający żądać od dworu polskiego powstrzymania prześladowania. W reskrypcie były powtórzone fakty znane już nam: o liście Siczyńskiego z dodaniem uwagi o odbieraniu cerkwi wschodniego obrządku i o męczeniu popów — co miejsca wcale nie miało; przeciwnie, przekonamy się niejednokrotnie, że ofiarą męczeństwa od rozhukanej i sfanatyzowanej czerni padali parochowie uniccy.

Pospieszał Melchizedek na Ukrainę dla zebrania nowych dowodów prześladowania i zdania sprawy z pobytu swego w Petersburgu, a potem natychmiast ruszył do Warszawy, gdzie się miał zjechać z Koniskim i wspólnie z nim skargami swymi dopomagać Repninowi w jego dyplomatycznej robocie. 6 stycznia st.st. 1766 był już w Warszawie. Atak dyzunitów z dwóch stron, kierowany przez Repnina, pozbawił rząd polski stanowczości, równowagi i spokoju. Potwierdzono przywileje królewskie na monastery smoleńskie, prywatne odrzucono. Był to precedens niezupełnie pomyślny, co zaś do skarg, przedłożonych w imieniu rozmaitych cerkwi i monasterów, uchylono zastępstwo Melchizedeka, żądano wyjaśnień co do miejsca, czasu i osób pokrzywdzonych i ode-słano do sądów koronnych. Ta ostatnia okoliczność zmartwiła gorliwego ihumena — właśnie dowodów posiadał za mało. Jął się więc tymczasem do notowania z pamięci owych krzywd i szczęśliwie zdołał naliczyć do 60-ciu. Rejestr ów, który nazywał „extraktem niektórych krzywd” przedłożył Stanisławowi Augustowi. Niektóre z tych „punktów” dowodziły, że istotnie były to najazdy na monastery i czerńców; — brakło tylko wyjaśnienia powodów, bo któraż się strona do winy przyznaje; inne były gołosłowne, w rodzaju tych: ksiądz Głuszyński Tymosza Kobzarenka bił; ksiądz Ławrenty popowi żabotyńskiemu brodę ostrzygł; pop Michał dostał 200 kijów za to że na unię nie przystał itp. Tego rodzaju skargi albo musiały być odrzucone, albo sprawdzone sądownie. Prawdopodobnie rząd polski miał taki zamiar, gdyż żale Melchizedeka odsyłał do sądów, — nie miał wszakże siły wykonania zamiaru.

Stanisław August zmiękł pod naciskiem Repnina i nie wchodząc w słuszność skarg, pragnął tylko spełnić wolę carowej; polecił tedy podkanclerzemu Młodziejowskiemu, ażeby żądał zaprzestania wizytacji monasteru motroneńskiego leżącego w diecezji włodzimierskiej, a więc będącego pod jurysdykcją metropolity Wołodkowicza, „gdyż to się z polityką zgodzić nie może”. Z tych samych pobudek Stanisław August wydał memoriał (1766, 19 lutego) do metropolity i biskupów unickich z poleceniem zaprzestania prześladowania, powtarzając te same żale i motywy którymi wojował Melchizedek. W liście obu kanclerzów, koronnego i litewskiego do biskupów unickich, zarzuty sformułowane przez Koniskiego i Melchizedeka, zbyt jednostronne, o bezprawnym odbieraniu cerkwi, nie dozwalanej reperacji starych itp. zostały powtórzone. Nic przeto dziwnego, że obaj ci obrońcy kościoła wschodniego, zaopatrzywszy się w kopie przywilejów i listów, mogli zwycięsko powrócić do domu.

Sprawa jednak prześladowania dyzunitów nie została by-najmniej wyjaśniona; ówcześni mężowie stanu nie rozumieli, że ją trzeba sądzić nie z punktu religijnego, lecz państwowego, wówczas prześladowania religijne znikły by zupełnie i dałyby się sprowadzić, jak to już powiedziałem kilkakrotnie, do walki o chleb powszedni dla duchowieństwa. Największym jednak nieszczęściem całej sprawy wschodniego kościoła było nieuregulowanie jego stosunku należności zarówno do kościoła panującego, jak i unickiego. Unici, zbliżeni do obrządku wschodniego więcej niż do katolicyzmu, który wszakże wszystkimi siłami starał się przyciągnąć ich do siebie, rościli sobie prawo do kontroli i władzy nad monasterami greckimi na Ukrainie; popi wschodniego obrządku od czasów Melchizedeka władzę tę odrzucali. Metropolita unicki Wołodkowicz patrzył na tę sprawę z innego stanowiska niż Repnin i Stanisław August; na listy więc i memoriały żadnej uwagi nie zwracał.

Tam gdzie rząd rosyjski i idący śladami jego żądań Stanisław August widzieli ucisk i prześladowanie, unicka władza duchowna widziała tylko niekarność, wyłamywanie się spod prawa, wichrzenie pomiędzy ludem, a nawet, skutkiem zbliżenia swego do pola akcji agitacyjnej, dostrzegła to, czego rząd polski nie widział — nasiona przyszłego buntu pod sztandarami mnichów. Z tej też racji Wołodkowicz nie tylko nie zwrócił uwagi na prośby króla i polecenia memoriału, ale przedsięwziął kroki stanowcze, które, gdyby były poparte przez rząd polski, zapobiegły by wielu nieszczęściom.

Ledwie Melchizedek powrócił z Warszawy do monasteru (w kwietniu 1766), unicki oficjał Mokrzycki zapozwał go przed sąd metropolitalny o nieposłuszeństwo władzy kościelnej i działanie na szkodę cerkwi unickiej. Trzeba pamiętać o tym, że nawracanie unitów na obrządek wschodni było prawnie zakazane; Wołodkiewicz przeto stał na stanowisku prawno-państwowym. Zapozwany był również ihumen monasteru mosznohorskiego. Melchizedek nie stawił się, gdyż uważał dla siebie w innej stronie forum competens. Mimo niestawienia się obwinionych przed sądem, sąd się odbył, świadkowie pod przysięgą przesłuchani, i wyrok z konsystorza metropolitalnego wydany. Melchizedek był oskarżony o gwałtowne odrywanie i namawianie unitów do „błahoczestija”, o budowanie cerkwi bez pozwolenia i potrzeby i obsadzenia ich włóczęgami wołoskimi, a od stron interesowanych pobierał po kilkadziesiąt rubli od gromady lub wsi. Niektóre zbuntowane gromady, olszańska i telepińska, skazane były na wysokie grzywny na korzyść domu misyjnego. Okólnik nakazywał oskarżonym stawić się pod karą w konsystorzu radomyskim, a nieposłusznych polecił przemocą dostawić. Ponieważ w protopopiach czehryńskiej, smilańskiej i moszneńskiej mnóstwo mnichów wraz z mniszkami, wrzekomo wschodniego obrządku, włóczyło się po wsiach i jarmarkach pijąc z chłopami i szerząc nierząd, zarząd konsystorialny postanowił dziesięciu instygatorów, których obowiązkiem było nieposłusznych i włóczęgów chwytać i sądzić, ażeby nierząd, panujący śród duchowieństwa greckiego, zniszczyć.

Tymczasem Melchizedek prowadził dalej niezmiernie żywą agitację i przemyśliwał nad sposobami posunięcia rozpoczę-tej sprawy „obrony”, a właściwie zupełnego oderwania się od Rzeczypospolitej. Wszystkie one ściągały się do tego, ażeby rząd rosyjski zainteresować i zmusić niejako do wystąpienia. Kto wie, czy w ambitnej głowie czerńca nie powstała myśl o tiarze biskupiej, takiej samej jaką przyozdobił swoją głowę Koniski. Tak czy inaczej, dość że Melchizedek nie ustawał ani na chwilę, podróżował ustawicznie, włościan do oporu władzy duchownej unickiej potajemnie namawiał, nie przewidując może co się z tego urodzi; popów wyświęcał, cerkwie budował, — jednym słowem organizował zu-chwale i bezkarnie opozycję państwową, a władza cywilna pozostawiła go zupełnie w spokoju. Za jego pośrednictwem utworzony został bez wiedzy Rzeczypospolitej w Czehrynie zarząd duchowny prawosławny, którym kierował, a z polecenia Gerwazjusza stanął na czele spraw duchowych cerkwi ukraińskich. Gdy więc był zajęty podróżami w celu wynajdywania lub wytwarzania krzywd „błahoczestiju” czynionych, echo bezustannej jego agitacji zaniepokoiło rząd i garstkę obywateli; skutkiem tego weszła na początku lipca 1766 r. w granice Smilańszczyzny część partii ukraińskiej pod dowództwem Ignacego Woronicza i stanęła obozem pod Olszaną, w centrum panującego wrzenia.

Melchizedek nie omieszkał z tego skorzystać i wydał do ludności niezmiernie zręczny okólnik, zachęcając ją do spokojnego zachowania się i odpierając zarzuty fikcyjne jakoby wojsko polskie wkroczyło w Smilańszczyznę w celu prześladowania prawosławnych. Samo uspokajanie i podsuwanie pewnych myśli, stylem listów apo-stolskich pisane, już było iskrą, wywołującą niepokój i wrzenie, zważywszy że ciemna masa ludowa zawsze bierze domysły i pragnienia za rzeczywistość. (...)
Powrót  Melchizedeka dodał mu tylko blasku męczeńskiego i zjednał na całej Ukrainie niezmierną popularność. Nawracanie na prawosławie i nawracanie się dobrowolne wzmogło się, a równocześnie wzmagał się niepokój między ludnością, drażnioną i podniecaną fanatyzmem religijnym z obu stron. Popi, którzy pragnęli utrzymać „błahoczestije” w swoich parafiach, wymyślali co mogli najgorszego na unitów; parochowie to samo robili względem popów. Ludność miejscowa, podniecana z jednej lub drugiej strony, brała w tych walkach udział, nie domyślając się nawet, że duchowieństwo obu obrządków walczy nie o ich dusze, lecz o chleb powszedni. Tymczasem zarówno lud, jak wszystkie inne warstwy miejscowego społeczeństwa, rozgoryczały się wzajemnie, nienawidziły się, obrzucały się obelgami, przenosząc zelozję religijną lub fanatyzm na pole nienawiści narodowościowej — co wcale trudne nie było tam. (...)

W pierwszych dniach października roku 1766 miał się zebrać sejm w Warszawie, na który przygotowana już była do wniesienia sprawa drażliwa, obłudnie rozu-miana i przebiegle prowadzona na szkodę Rzeczypospolitej — obrony dysydentów. Rdzeń jej tkwił w zaborczej polityce Rosji, a Koniski i Melchizedek przygotowali materiał do przekonania całego świata o istniejącym w Polsce prześladowaniu religijnym. Polityka istotna schowana była na dnie skrytki ubranej pozorami religii i wolności sumienia. Z dzisiejszego oddalenia historycznego takie hasła wydają się ironią, a jednak one były prawdziwe i służyły najpotężniejszym pretekstem do zasłonięcia przed światem zbrodni politycznych. Rozejrzyjmy się w ogólnych, wybitniejszych rysach przebiegu tej sprawy, związanej z ostatnim aktem wybuchu hajdamackiego, ażeby poznawszy przyczynę, poznać następ-twa.

Już od lat kilku, przed wstąpieniem na tron Stanisława Augusta, lichej, bezbarwnej i bezwłasnowolnej kreatury Katarzyny II, gabinet petersburski przypomniał sobie sprawę dysydencką, a właściwie sprawę obrządku greckiego, która niejednokrotnie oddała duże usługi polityce Rosji w stosun-ku do Polski. Wywołaniem niesnasków religijnych i drażnie-niem uczuć obywatelskich zajmował się już od dawna Koninski, oddany czy zaprzedany Rosji i przygotawiał w ten sposób grunt dla nowego stronnictwa niezadowolonych. Na Ukrai-nie nie istniała jeszcze wówczas kwestia dyzunicka wcale. Trwał taki nastrój około lat dziesięciu aż do roku 1766, w którym i na Ukrainie sprawa innowierców dojrzała. Jak była postawiona, budzona i jak dojrzewała, — widzieliśmy. W r. 1766 Rosja uznała, że cała sprawa jest już gotowa. Pragnąc połowę obywateli Rzeczypospolitej mieć za sobą, poleciła Repninowi wnieść ją na sejmie w sposób stanowczy, żądając równouprawnienia katolików z dysydentami, a dążąc do tego, ażeby w łono sejmu wprowadzić jak najwięcej ludzi oddanych sobie, pod płaszczykiem wyznania greckiego. Już w przededniu sejmu Repnin wystąpił w sposób brutalny, żądając od króla przyrzeczenia, że ultimatum jego w tej sprawie przyjęte będzie, grożąc w razie nieprzyjęcia wkroczeniem w granice Rzeczypospolitej wojsk rosyjskich. Nie będę wchodził w szczegóły tej kontrowersji, która jest przedmiotem badań i rozstrząsania politycznej historii narodu polskiego, wspomnieć tylko muszę że król szczęśliwie oparł się naleganiom Repnina. I nie mógł nie oprzeć się. Widział że naród polski cały, z wyjątkiem nielicznej grupy jego przedstawicieli sejmowych, jak to się nieraz zdarzało, jest przeciwny sprawie różnowierców, nie dlatego ażeby pobłażliwości religijnej nie posiadał w sobie, lecz wiedział do czego życzenia Moskwy zdążają; następnie napotkał opór ze strony nuncjusza papieskiego, który występując przeciwko zasadzie rozszerzania tolerancji religijnej, widział w tym jedynie drogę do coraz większych uroszczeń. Interes religii schodził się tutaj z interesem ochrony samobytu narodowego.

Na tym stanowisku opozycyjnym król nie umiał ani utrzy-mać się z powagą, ani wytrwać. Napisał przeto nacechowany pokorą list do carowej, przedstawiając jej swoje położenie dwoiste między życzliwością dla niej i niemożebnością spełnienia groźnych życzeń Repnina i błagający o litość. List ten wywołał odpowiedź lekceważącą, a Repnin, za pomocą egzekucji w dobrach nieprzychylnych sobie posłów, zmuszał ich do powolności.Wszystko to się działo jako akt przygotowawczy. Właściwe arcydzieło miał zainscenizować dopiero Repnin i uczynił to na posłuchaniu 4 listopada. Z niezwykłą zuchwałością wystąpił z mową do króla, po rosyjsku, mieszając do zdawkowych komplementów, skierowanych do króla, żądanie carowej stanowczego załatwienia sprawy dysydentów. Deklaracja moskiewska, dotycząca dyzunitów, wyrażała dezyeraty swoje, które dadzą się ująć w następujące pozycje: zwrot nieprawnie zabranych cerkwi, budowa nowych i reparacje dozwolone, wolność odprawowania nabożeństwa i obrzędów bez przeszkód miejscowej jurysdykcji duchownej; aby księża katoliccy nie pobierali opłat dowolnych za chrzty, pogrzeby etc. innowierców; aby w Mohylewie założono seminarium greckie; biskupstwo białoruskie aby należało do dyzunitów; aby księża dyzuniccy nie byli pociągani do duchownych sądów katolickich; aby między różnowiercami nie zabraniano związków małżeńskich mieszanych.

Oprócz tego domagała się carowa przywrócenia dawnych praw i swobód dyzunitom. Rezydenci angielski i duński poparli te żądania i w ten sposób sprawa dyzunitów została postawiona w sejmie. Sejm powierzył biskupom sformułowanie projektu o dysydentach. Król już nie mieszał się do niczego, pomimo naporu Repnina. Projekt ów brzmiał: „Chcąc jak najgruntowniej wiarę naszą świętą katolicką rzymską przeciwko dysydentom i dyzunitom ubezpieczyć, prawa wszystkie dawne, osobliwie annorum 1717, 1733, 1736, i ostatnie sejmu convocationis 1764 una cum poenis przeciwko wykraczającym cujus cunque status et conditionis in toto et per omnia reasumujemy”.  Uchwała powyższa była jedynie możebną po zuchwałym wystąpieniu Repnina i po ukazach pisemnych z Petersburga, a wskazywała niejako na przebudzenie się samodzielności państwowej.Repnin tak był pewny, że życzeniu carowej stanie się zadość, że kopie swoich żądań, które dopiero przyjęte zostały na sejmie z r. 1768 i weszły do traktatu jako Actus separatus primus, udzielił anticipando Koniskiemu i Melchizedekowi dla dyrektywy na przyszłość. To, czego zdołano uniknąć w r. 1766, dzięki żelaznej uporczywości Rosji i bezwłasnowolności  zeczypospolitej, nastąpiło, jak obaczymy, w roku 1768.

Po zasadniczym sformułowaniu projektu uregulowania wzajemnych stosunków religii panującej do dyzunitów i dysydentów, a zatem po odrzuceniu żądań prusko-moskiewskich, biskupi ułożyii regulamin dotyczący obrzędów religijnych dysydentów następujący: wolno wszędzie wykonywać obrzędy religijne gdzie są cerkwie lub zbory; co do dzierżenia cerkwi i zborów utrzymuje się status quo chwile obecnej; mieszkanie dla księży wolno budować; księża dyzuniccy podlegają ustawom królestwa; spory o fundusze rozstrzygają ustawy państwowe; duchowieństwo dyzunickie opłaca podatki według norm dawnych; dziedzice mają prawo prezentowania parochów; dyzunitom wolno w swych parafiach chrzcić, śluby dawać etc. z zastrzeżeniem opłat jura stolae plebanom. Tak więc zamiast praw obywatelskich przyznano tylko tolerancję. Że Moskwie nie o tolerancję chodziło, a tym bardziej o równouprawnienie obywatelskie, o którym w owe czasy Rosja nawet pojęcia nie miała, to wątpliwości nie ulega. Znano dobrze miarę i wagę tej dziwnej co najmniej „obrony” uciśnionych dyzunitów, wiedząc doskonale że Moskwa u siebie gnębiła w imię jedności religijnej kilkanaście milionów starowierców. Prusy szerzyły w najlepsze protestantyzm, rabując jawnie kościoły i dochody duchowieństwa katolickiego na rzecz skarbu państwa. Anglia gospodarowała w katolickiej Irlandii po tatarsku, a prześladowania religijne we Francji i Hiszpanii znane były całemu światu.

Nieprzewidziane i nieoczekiwane zachowanie się izby sej-mowej wobec żądań carowej obraziły „szczerą przyjaciółkę” Moskwę i dotknęły do żywego. Trzymała ona w ręku swym lont zapalony, przyłożyła do działa i czekała skutku — lont spalił się, ale działo zwrócone ku kardynalnym prawom Rzeczypospolitej nie wystrzeliło. Próbowała ona jeszcze wzniecić pożar za pomocą zerwania sejmu, ale zgromadzeni przez nią dysydenci w Warszawie nie tylko nie byli posłuszni, lecz przeciwnie, naciskani przez Repnina do stanowczego wystąpienia, oświadczyli, z wyjątkiem dyzunitów, że będą czekać przyjaźni ej szych okoliczności. Tak się zachowali obywatele kraju, poznawszy się na intrydze.

Sprawa dysydentów odłożona została do sejmu extraordynaryjnego, który miał się odbyć w roku następnym 1767. Nie będę mówił o przygotowaniach do tego sejmu, o roli pośrednika, jaką przyjął na siebie król, o nacisku na niego i intrygach Repnina, o presji i gwałtach na obywatelach, którzy nie chcieli popierać planów carowej, widząc w nich zamach na całość i niepodległość Rzeczypospolitej. Przystąpię od razu do sejmu, na którym miała być znowu wniesiona sprawa innowierców i gwarancji. Pierwsza sesja odbyła się 5 października 1767, a charakter i przebieg pozwolił od razu wnioskować, że wszystko pójdzie nie po myśli Repnina. Zjawił się na nim nowy nuncjusz papieski Durini, przemówił do zgromadzonych, zachęcając do obrony wiary i wręczył breve Klemensa XIII do stanu rycerskiego, zachęcając do gorliwości bez względu na groźby i obietnice Rosji. Wywołał on zapał nadzwyczajny i przyrzeczenia stanowcze oparcia się intrydze i przemocy. Taki ogólny nastrój sejmu nie rokował wcale dobrego zakończenia. Repnin zmiarkował co się święci i wolał temporyzować, niż narażać się na nową odmowę. Wystąpił z mową ks. Karol Radziwiłł, która miała przysposobić grunt do uplanowanej już akcji — limity sejmu. Chwaląc „szczerą i nieinteresowaną dla Rzeczypospolitej przyjaźń i łaskawą przychylność Carowej, a widząc jasno wielkie wspaniałości, dobroci i sprawiedliwości jej dowody”, martwił się, że Polacy sprawili jej „nieukontentowanie” dając na propozycje Repnina niepożądane odpowiedzi.

Krótko mówiąc, ks. Radziwiłł uważał że carowa gniewa się na Rzeczpospolitę, że trzeba gniew jej ułagodzić, a w tym celu radził usunąć przyczynę gniewu. Rada ta oznaczała, że potrzeba najprzód czekać przybycia posłów, wysłanych przez konferencję do carowej, a następnie wybrać delegację do traktowania z Repninem, która by rezultaty pertraktacji przedłożyła sejmowi. Na to potrzeba było czasu. Łatwo było zrozumieć, do czego ten dziwnego rodzaju człowiek zdążał. Po jego przemówieniu wyszedł na środek izby Matuszewicz, sekretarz sejmowy, i akt limity odczytał. Chwaląc w napuszystym tonie dobre zamiary, a osobliwie bezinteresowne, „szczerej aliantki i przyjaciółki do poprawienia i wzmocnienia sąsiedniego pańtwa — niebywały w dziejach przykład bezinteresowności”, radził uczynić sprawiedliwość grekom nieunitom i dysydentom i w myśl przemówienia Radziwiłła wybrać pełnomocną delegację do traktowania z Repninem, sejmowe obrady zawiesiwszy. Wywiązały się na ten temat deliberacje — jaka ma być materia do traktowania, jaki zakres, jakie prawa nadać delegacji. Soityk, biskup krakowski, radził wybrać komisję do rozpatrzenia spraw dysydenckich i do wysłuchania zażaleń, Wacław Sierakowski, lwowski, godził się na komisję, z tym jednak zastrzeżeniem, ażeby nie miała potestatem decisivam, lecz zajęła się tylko roztrząsaniem, układaniem, modyfikowaniem krzywd, słowem przysposobiła materiał do przyszłego sejmu. Poparł przemówienie Sierakowskiego Turski, biskup chełmski, godząc się na wysłuchanie przez komisję krzywd dowiedzionych in jure albo in factu, ale zachęcał, ażeby komisarze, zanim krzywd obustronnych nie wysłuchają, nie traktowali z posłem rosyjskim. Nic wszakże te zastrzeżenia i uwagi nie pomogły, gdyż plan postępowania aż do szczegółów był już przez króla, przyjaciół jego i Moskwę przyjęty. Okazało się to z czytania plenipetencji. Nadawała ona zupełną moc i władzę traktowania z Repninem lub z każdym innym przez carowę do tego upoważnionym, pozwalała w układy wchodzić, stanowić, konkludować i podpisywać to wszystko co będzie przez nich uznane za najużyteczniejsze, przyrzekając uznać i ratyfikować to wszystko co oni uczynią i postanowią. Było to zbyt wiele, jak na czasy, kiedy przemoc i przekupstwo mogły każdy czyn, najszkodliwszy dla Rzeczypospolitej, uczynić prawem.

Po czasie, przeznaczonym na zastanowienie się nad projektem limity i plenipotencji, głos zabrał ksiądz biskup kijowski Załuski, ostro występując przeciwko dysydentom, którzy postępują według zasady Machiavela: chcesz być niewinnym, bądź pierwej oskarżycielem; przypominając że takiej tolerancji, jakiej używają w Polsce, nie posiadają nigdzie, na żadne przeto większe ulgi nie radził pozwalać, z obawy ażeby następstwa nie zaszły zbyt daleko. Nie godził się ani na tenor plenipotencji, ani na akt limity. Po tym przemówieniu, które było zwiastunem niepożądanym, przemówił król, aby izbę uspokoić i do niespodzianki przysposobić. Mówił z górnego tonu — o pracy swojej, o zasługach, o przyszłości, o przychylnym dla niego sądzie potomnych, ale zakończył tym, że trzeba iść dalej obraną drogą. Cały kraj spoił się w konfederację, konfederacja wysłała posłów do carowej, dopraszając się posiłków i gwarancji tak w materii dysydentów, jako i formy rządów, zwołała sejm, wybrała swego marszałka, a zatem musi on sancita konfederacji pełnić i postępować obraną drogą. Ażeby uprzytomnić niedawne żądania i „obraną drogę”, polecił przeczytać credentiales posłów od konfederacji. Przeczytano ów akt, świadczący o błędzie politycznym tych którzy go układali, gdyż był on wyrokiem śmierci na własny kraj podpisanym.
(...)

Bałamucenie się hajdamaków

Rozpatrzyliśmy wszystkie bliższe i dalsze przyczyny, wpływające na stopniowy rozwój hajdamaczyzny aż do wybuchu Koliszczyzny; teraz w samym fakcie, który uwieńczył długoletnie machinacje rozpatrzyć się musimy. Przede wszystkim tedy zwrócić należy uwagę na bałamucenie się hajdamaków, a raczej watażków hajdamackich. Błędny w założeniu, nie był on bezpośrednio materiałem wybuchowym, ale przyczynił się bardzo do rozszerzenia pożaru społecznego, gdyż dał ruchom ludowym ukraińskim podstawę i rację niejako do wystąpienia; nie usprawiedliwiał wprawdzie wybuchu wobec Rzeczypospolitej, ale nadał mu pewną sankcję wobec szerokich mas ludności.Mam tu na myśli ukazy, wrzekomo Katarzyny II, którymi niektórzy watażkowie zasłaniali się. Niektórzy historycy wprost twierdzą, że żadnej gramoty nie było. Najodważniejszy z nich, Rewa, w zadzierzystej swojej broszurce, a właściwie w niby krytycznym wstępiedo przekładu pamiętniczka Krebsowej, bez ogródek powiada: w żadnym z zeznań hajdamackich, ani w jednym z doszłych do nas aktów nie ma nawet śladu bodaj wzmianki o istnieniu jakiejkolwiek gramoty. Zapalony admirator hajdamaczyzny, który w krwawych, pełnych dzikości, bez celu politycznego swawolnych wybrykach widział jedynie możebną formę protestu przeciwko zupełnemu „zagarnięciu w niewolę słabych przez silnych” — nie bardzo się snadź rozpatrywał w źródłach dziejowych, bo inaczej byłby niezawodnie ślady podburzenia ludności za pośrednictwem „ukazów” znalazł. Nie tylko wszyscy współcześni pisarze wspominają o tym, ale są dowody i w zeznaniach watażków. Musimy szczegółowo rozpatrzyć się w tych głosach, ażeby wyciągnąć z nich takie wnioski, jakie jedynie możebne.

Zacznijmy od Lipomana, dlatego że jest najbliższym chwili dziejowej, która nas teraz zajmuje. Nie brał on wprawdzie w zawierusze hajdamackiej udziału bezpośredniego, z watahami i watażkami nie stykał się, ale znał ludzi, których świadectwo było, wiarogodne, między innymi Kwaśniewskiego, pułkownika smilańskiego. Według tych świadectw, Żeleźniak rozgłaszał, że poddaństwo zniesione, że Ukraina prawobrzeżna samą tylko kozacką służbę odbywać będzie, a kraj cały zwać się Hetmańszczyzną. Na dowód tego miał on „pokazywać jakieś fałszywe na pergaminie ze złoconemi literami pismo. Pismo to dało powód że istniała „hramota”, którą „złotą” nazwano. Wskazówkę, że jakiś ukaz istniał i na niego powoływano się, znajdujemy u naocznego świadka rzezi humańskiej Tuczapskiego. Opowiada on, że na przyrzeczone i wyproszone bezpieczeństwo, kilku z watahy Żeleźniaka podjechało pod bramę z oświadczeniem, że „temu wojsku bronić się nie można, gdyż jest gwarantki kraju, imperatorowej Katarzyny”. Po tych słowach kazał Gonta, na przekonanie Mładanowicza, rozwinąć chorągwie, na których z jednej strony był wyszyty portret Imperatorowej, na drugiej wypisany ukaz polecający szukanie i rozpędzanie konfederatów. Pomimo bardzo niesympatycznego usposobienia dla Rzeczypospolitej ówczesnego kresowego społeczeństwa, już wówczas budziła się wątpliwość co do prawdziwości owego stosunku z armią rosyjską i prawdziwości ukazu. Lenart, jeden z obecnych owej rozmowie Mładanowicza z watażkami, którą streściliśmy wyżej, bez ogródki powiedział: „Strzelić do szelmy! łże i zwodzi, jak już zwiódł”. — Nie doszło jednak do tego.

Rulhiere, bardzo bliski tej epoki, który nieraz przedstawiał fakty fałszywie, lecz nastrój współczesnej opinii publicznej malował dobrze, wprost obwinia Rosję o chęć wymordowania szlachty, która podpisała akt konfederacji barskiej. Powiada on że w tym celu carowa wydała ukaz (édit), w którym uskarżała się na prześladowanie religii greckiej, wtrącając tam i Żydów, ażeby i przeciwko nim zemstę wywołać. Ukaz ten miał być wydany dowódcy Zaporożców Żeleźniakowi, a watażkowie hajdamaccy w rabunku i morderstwie zasłaniali się owym ukazem przed ofiarami rosyjskimi. Istnienie ukazów, które większość ludu brała za rzeczywiste, pozostało we wspomnieniach starców. Jedno z takich opowiadań przywiązane jest do napadu hajdamaków na Czerkasy pod wodzą Maksyma Szyła. Watażka miał zawołać przed siebie gubernatora, a sam siedząc na koniu, „czytał mu ukaz Carowej, polecający wyrżnięcie wszystkich żydów i Lachów na Ukrainie — co do nogi”. Równie ciekawą wzmiankę o istnieniu złotej hramoty znajdujemy w opowiadaniu współczesnego świadka, spisanym przez Kulisza. Semen Neżywy, jeden z watażków Koliszczyzny, jeździł na Sicz i głosił że „otrzymał pozwolenie zbierania czaty (watahy, szajki, kupy), której ma zostać dowódcą i iść z nią do Polski na wyrżnięcie Lachów i Żydów”.W ten sposób przedstawiały się opowiadania współczesnych lub bardzo bliskich tej epoce ludzi o istnieniu ukazów i ich treści. Obaczmy teraz jak wygląda ten fakt według dokumentów. Głównym źródłem służą tutaj zeznania hajdamaków i watażków, działających często pod wpływem ukazu i zasłaniających się nim. Tak sobie postępował Sawa Saczek. Zbierał on w Bohusławiu w r. 1768 watahę, którą zaprowadził do Błoszczyniec do Szwaczki, a z nim wspólnie miał uderzyć na Białą Cerkiew. Zaszło tam jakieś nieporozumienie między watażkami, bo gdy do Błoszczyniec przybył, Szwaczka kazał go, jako nieposłusznego, rozstrzelać. Wyrok natychmiast wykonano. Saczek padł pod kulami hajdamackimi, ale że okazywał jeszcze znaki życia, kazano go więc wyspowiadać, po czym kilka dni przeleżał u popa błoszczynieckiego, a wreszcie odwieziony został do wsi Rokitny, do krewnych. Dalsze jego losy już nas nie interesują, gdyż z widowni działalności hajdamackiej usunął się. Chodzi nam tylko o jego działalność jako werbownika watahy. Szczegóły o tym opowiada na zeznaniu Wasyl Żurba, będący „na posłuszaniu” w KijowskoSofijskim monasterze. Poszedł on odwiedzić krewnych do Zaborza i w zaborskim lesie spotkał się z watahą, będącą pod dowództwem Sawy Saczka. Było to w jesieni 1768 r. — w „Pilipówkę” Saczek miał pod sobą stu hajdamaków i z nimi przekradał się koło posterunku w Motowidłówce do Polski dla rabunku, gdy się z Żurbą spotkał. Począł go namawiać aby z nim poszedł, mówiąc że „posiada ukaz, na mocy którego ma prawo Polaków i żydów wykorzeniać za co będą mieli nagrodę”. W tej kupie hajdamackiej był jakiś pisarz — włóczęga z Głuchowa, który prosił o pozwolenie przeczytania tego ukazu, a po przeczytaniu oświadczył Żurbie, że ów ukaz fałszywy. W tym czasie wpadł na nich podjazd polski, rozproszył i niektórych uwięził.

Śród wybitniejszych watażków Koliszczyzny istnieniem „ukazu” zasłaniał się bezustannie Semen Nieżywy. Czytał on go wobec ludu w Segedyńcach i w Kaniowie, a nawet przed oficerami rosyjskimi mówił wyraźnie, że carowa życzy sobie ażeby wyrżnięto na Ukrainie Lachów i Żydów. Pogłoskami takimi był mocno zaniepokojony hr. Rumiancew, który znalazł się w drażliwej pozycji, nie wiedząc na pewno czy za jego plecami nie wysłano jakich tajemnych instrukcji i poleceń. W jednem z doniesień Katarzynie II pisał z akcentem żalu, że „nie wie czy niewydane zostały wojskom zaporożskim, będącym pod jego dependencyą, jakie osobne polecenia”. Rad był widzieć i posiadać ową złotą gramotę, o której tyle mówiono. Dlatego też, wysyłając dowódcę pułku karabinerów, Protasjewa, przeciwko Nieżywemu pod Kaniów, polecił mu wyłapać hajdamaków i żądać od nich tego ukazu, o którym mówili. Gdyby się znalazł rzeczywiście, Protasjew miał go sztafetą wysłać przy raporcie do Rumiancewa, hajdamaków zatrzymać, a gdyby ów ukaz okazał się wątpliwym lub fałszywym — przysłać ze wszystkimi jeńcami. Zaniepokojenie Rumiancewa, wynikające z obawy ażeby ruch hajdamacki nie poszedł za Dniepr i nie ogarnął posiadłości rosyjskich, było tak wielkie, że na odgłos rozbojów Nieżywego w Kaniowie, gdzie on zasłaniał się ukazem carowej, wprost pisał do atamana koszowego Kalniszewskiego (Kałnysza) zapytując, czy wataha powyższa wyszła samowolnie czy też może było jakie pisemne rozporządzenie. Autor Krótkiego opisu rzezi w Humaniu utrzymuje, że Kozacy zaporoscy „zmyślonemi ukazami” bałamucili ludność wiejską. Moszczeński opowiada również o czytaniu przez Żeleźniaka „ukazu niby to Katarzyny Imperatorowej”. Nieznany autor Pamiętnika panowania Stanisława Augusta pisze, że hajdamacy pokazywali oficerom rosyjskim „ukaz imperatorowej”, dodając że nie jest rzeczą pewną czy był fałszowany czy prawdziwy, „to tylko wątpliwości niepodpada że był okazywany”.

Wobec tych faktów, któreśmy rozpatrzyli, nie da się zaprzeczyć, że jakiś dokument, noszący nazwę ukazu Katarzyny II, w ręku hajdamaków znajdował się, że w celu bałamucenia łatwowiernych bywał niejednokrotnie używany i że przyczyniał się w sposób nadzwyczajny do rozdmuchiwania zarzewia nienawiści i rozbojów, tym bardziej, że watażkowie umieli wmówić, jakoby to wszystko co robili było życzeniem carowej.

Teraz nasuwa się pytanie: co to był za dokument i jakiej treści?

Gramota, o której wspomnieliśmy niejednokrotnie, na którą powoływali się watażkowie, w oryginale lub opisie, nie doszła do nas — i nic dziwnego: ci, którzy nimi posługiwali się, przechowywali je i ukrywali, jako dokumenty wiarogodne mające im służyć niegdyś do usprawiedliwienia się. Co do jej treści, — na dwa punkty tylko musimy zwrócić uwagę, które wrzekomy ukaz obejmował:

1. obronę religii grecko-wschodniego obrządku i
2. potrzebę wyrżnięcia wszystkich Lachów i Żydów.

Żadnych innych zasadniczych motywów i myśli w ukazie nie było.
 Tekst jego po raz pierwszy ukazał się w zbiorze państwowych dokumentów dotyczących Rzeczypospolitej w Paryżu, gdzie wszakże znajduje się oryginał, nie wiadomo. Ponieważ dokument ów wyszedł w przekładzie francuskim, a oryginału pod ręką nie posiadamy, nie możemy sprawdzić, o ile przekład jest dobrze zrobiony; umieszczamy zatem ów przekład w dosłownym brzmieniu:

(…)

Nie ulega żadnej wątpliwości, że ukaz powyższy jest fałszywy; nie potrzeba wcale wysilać się na dowody, aby podrobienie zrozumieć. Człowiek, który go układał, nie znał ani form państwowych, ani tytułów urzędowych — widocznie nie miał z tym do czynienia, a najpewniej nie chodziło mu ani o formy, ani o tytuły. Ale to jest rzeczą niezawodną, że znał on doskonale, że tak powiem, psychologię tłumów dzikich i skłonnych do swawoli. Ludzie, dla których ten ukaz był przeznaczony, nie pytali o formy i tytuły — nazwisko i treść wystarczało im zupełnie. Owe wyrazy „ziemia Tymoszewska” (terre de Tymoszew), gdy w istocie był tylko kureń Tymoszewski do którego Żeleźniak należał; „ziemia niższego Zaporoża” (nos terres du BasZaporogue), gdy używano tylko wyrazów Niż, albo Zaporoże — rażą niewątpliwie każdego niewłaściwością określenia, ale trzeba pamiętać o tym, że mamy do czynienia z przekładem tylko, nie wiadomo jak pod względem ścisłości dokonanym. Nie w tym zresztą rdzeń rzeczy spoczywa.

Równie niestosowny jest podpis, a raczej kontrasygnacja koszowego atamana „ze świadkami” (avec les témoins) zamiast, jakby być mogło w skróceniu „z towarzystwem”. Jest jeszcze jeden wzgląd uboczny, wskazujący falsyfikację ukazu, tj. data wydania go — w tej samej prawie chwili kiedy dokonywała się rzeź w Humaniu, ale oczywiście zarzut ten waży tylko wobec innych poważniejszych dowodów falsyfikacji, gdyż faktyczne wykonywanie ukazu rozpoczęło się już w maju. Ponieważ tekst żadnego innego ukazu nie doszedł nas, a czytanie jego przed ludnością i kupami hajdamackimi jest faktem dowiedzionym, przeto ukaz, przytoczony przez nas w całości, można uważać jako ten właśnie, którym posługiwali się Żeleźniak, Nieżywy, Saczek i zapewne inni także, tym bardziej, że zawiera on zasadnicze żądania, sformułowane wyżej, a nie pomijane nigdy przez watażków hajdamackich. Jeżeli ukaz, przytoczony przez nas w całości jest fałszywy, nasuwa się pytanie: kto go sfałszował? komu na istnieniu jego najwięcej zależało? komu on był potrzebny?

Wiadomo, że sprawa dyzunitów, podniesiona przez Rosję i ze względów politycznych tak wytrwale broniona, co do obrządku greckowschodniego, znalazła w ihumenie monasteru motroneńskiego Melchizedeku Znaczko-Jaworskim nader gorliwego, wytrwałego, bezwzględnego i fanatycznego obrońcę. Inspirowany przez Koniskiego, a z natury zdolny do intryg, zrozumiał doskonale zasadnicze motywy bieżącej polityki rosyjskiej i w myśl tej polityki działał. Jak to się często zdarza figurom drugorzędnym — w prowadzeniu akcji obrony swego obrządku, przesadzał. Widział on wszędzie prześladowanie, nawet tam gdzie śladów jego z punktu ani państwowego ani religijnego dopatrzyć nie można, a party ambicją odznaczenia się, przypodobania się, a niezawodnie także i wywyższenia się — gdyż miał przed oczyma doskonały przykład w Koniskim, nie posiadał przymiotu bardzo potrzebnego i pożądanego w takich razach — taktu i umiarkowania. Z tej też racji, w czynnościach swoich zarówno urzędowych jak i pozaurzędowych, przesadzał. Stąd też popieranie sprawy dyzunii na Ukrainie łączyło się u niego z drażnieniem wszystkich, z kim się tylko stykał. Nienawidzili go zarówno ci których bronił, jak i ci od których bronił. Zejście z drogi obranej, jako też zmiana sposobu postępowania nie leżały w jego mocy.

Przedstawiwszy przeto raz wobec Repnina sprawę dyzunii na kresach południowo-wschodnich jako rozpaczliwą, a zachęcony przez niego do zbierania faktów nadużyć i prześladowania, — oddał się tej pracy z gorliwością fanatyka, nie hamowanego ani względami, ani uczuciami etycznymi. Wszedłszy na tę drogę, znalazłszy poparcie w rządzącym Synodzie w Petersburgu, jako też u Repnina w Warszawie, stał się do pewnego stopnia maniakiem idei. Chodziło mu już nie o religię grecko-wschodniego obrządku, której Katarzyna i Repnin bronili na drodze politycznej świetnie i korzystnie, lecz o to że ona jest na Ukrainie prześladowana, że ludność pod wpływem tego prześladowania gotowa jest na jakiś akt rozpaczliwej samoobrony. Zapatrzony w tę swoją ideę, wybryki swawoli hajdamackiej łączył w umyśle, skoślawionym moralnie, z ideą obrony religii, gdy w samej rzeczy lud na punkcie religii widzi i rozumie tylko formy obrządku — nawet dotychczas.

Melchizedekowi zależało na tym, aby wykazać, że ludność ukraińska z powodu prześladowania religijnego porwała się do buntu, że nienawidzi Lachów i Żydów, jako wrzekomych swoich prześladowców, zawierucha więc w roku 1767 i 1768, popierana, jak widzieliśmy, nie tylko przez niego, jemu wszakże była najbardziej na rękę. Nie złagodzić ją, lecz rozdmuchać pragnął, byle dowieść Repninowi że wszystko to co pisał i mówił, było prawdą. Kto wie przeto, czy w mściwym a fanatycznym jego umyśle nie powstała myśl zwiększenia zawieruchy i nadania piętna religijnego za pomocą fałszywego ukazu. Opinia publiczna ludzi współczesnych obwiniała go o to. Jako dziecko ludu ukraińskiego, pod sukienką zakonną nie zmienił on ani charakteru, ani temperamentu, ani moralności — nawoływanie do zemsty, niemożność i niezdolność dopatrzenia się w hajdamaczyźnie wynaturzenia pierwiastku moralnego i chęć dowiedzenia coûte que coûte słuszności swoich poglądów, mogły go popchnąć łatwo na drogę tajemnej zbrodni. Rozpatrzmy się w tym fakcie. Jest on zupełnie zgodny z opinią publiczną, obwiniającą Melchizedeka o napisanie owej „złotej hramoty”. Moszczeński pisze: „Ihumen perejesławski (Melchizedek mieszkał od r. 1767. w Perejesławiu, stąd też może błędnie ihumenem perejesławskim nazwany w powyższym okresie) przez zemstę na Polaków za siostrzeńca swego na pal wbitego, namówił Żeleźniaka i jego kompanię żeby oni wojnę religijną w Polsce zaczęli, ponieważ Polacy zrobili konfederacyą w Barze przeciwko ich wierze, i na wielkim arkuszu pergaminowym napisał ukaz do tego stosowny imieniem Imperatorowej, zmyśliwszy jej podpis i pieczęć na laku czerwonym rublem wycisnął, pisząc tytuły Imperatorowej złotemi literami — skąd zapewne i hramota owa złotą nazywała się”. To pismo miał dać Żeleźniakowi, który wymawiał się, że posiada za mało siły i tak wielkiego przedsięwzięcia wykonać nie może. Nabożny ihumen miał zwrócić jego uwagę na to że jest gotowych do rozpoczęcia roboty tysiąc Kozaków, którzy uciekli przed konfederatami, chcącymi ich w pień wyciąć, — ci pójdą zaraz. Byli to niezawodnie owi Kozacy zbiegi spod Białej Cerkwi, których prowadził Tymberski. Żeleźniak usłuchał ihumena, poszedł do owych Kozaków, gramotę pokazał — i zaczął rżnąć Żydów i Lachów, utworzywszy z nadwornych Kozaków pierwsze kadry wojsk hajdamackich.

Lipoman, z opowiadań Kwaśniewskiego, utrzymywał że o „zrobienie tego pisma” mógł być podejrzany Melchizedek Znaczko Jaworski, trudniący się aptekarstwem, a apteczka przez niego założona istniała jeszcze w roku 1770. Z urządzeniem apteki przez Melchizedeka wiąże się jeszcze imię mnicha motroneńskiego monasteru Mołdowana, który w czasie ihumeństwa Jaworskiego pomagał mu w urządzeniu apteki a równocześnie był pisarzem „archijerejskim”. Maksymowicz „słyszał”, jakoby ów Mołdowan pisał złotą gramotę. To samo miał słyszeć chersoński „archijerej” Innocenty, w czasie wizytacji monasteru motroneńskiego. Nie chodzi tu wszakże bynajmniej o to, kto, że tak powiem, spełnił mechaniczną czynność, lecz kto był jej moralnym sprawcą. Za takiego możemy uznać Melchizedeka, dając wiarę nie tylko bliższym świadectwom, ale świadectwom ludzi, którzy bezpośrednio stykali się z hajdamaczyzną i z monasterem motroneńskim, tym bardziej, że udział w ułożeniu owej gramoty Melchizedeka da się poniekąd dowieść urzędownie. Skalkowski, który miał w ręku archiwum zaporoskie, utrzymuje, opierając się na dokumentach, że ową złotą gramotę przedłożył Melchizedek najprzód koszowemu atamanowi Piotrowi Kalniszewskiemu i że zawierała ona polecenie, ażeby wojsko zaporoskie wszelkimi środkami dopomagało do obrony prześladowanej cerkwi. Koszowy oddał ową gramotę do przeczytania pisarzowi wojskowemu Iwanowi Hłobie. Mądry Kozak przekonał się natychmiast, że jest to dokument fałszowany i doradzał jakoby koszowemu w tej całej sprawie udziału nie brać. Ihumenowi zaś odpowiedziano, że gdyby carowa w samej rzeczy żądała pomocy od Zaporożców, byłaby się niewątpliwie zwróciła do nich nie przez niego, ale przez osobnego posła — jak to bywało „od wieków”.

Pamięć ludowa przechowała także wspomnienie o tym, że prawdziwym sprawcą fałszerstwa złotej gramoty był ihumen motroneński Melchizedek. Wobec tego zdaje się nie ulegać żadnej wątpliwości, że złota gramota, jako pomysł i wykonanie, była dziełem Melchizedeka. Odpowiadała ona w zupełności duchowi jego czynów i myśli.

Wprawdzie niektórzy pisarze, pragnąc ihumena motroneńskiego oczyścić z tego czynu, utrzymywali naiwnie że nie mógł on wziąść tej hramoty od Katarzyny, gdyż był w Petersburgu w r. 1765 (Szulgin i Lebiedincew); inni fałszywości jej dowodzili datą wydania i rzezi humańskiej — ale fałszywość dat nie zmienia jej doniosłości i nie usuwa winy ani współudziału Melchizedeka. Zrobiła ona swoje — dała nóż do ręki dzikim hajdamackim tłumom, przyniosła sankcję morderstwa i wniosła niepokój do obcego państwa. Jako następstwo zakulisowej intrygi i roboty, zgodnej z duchem polityki Repnina, w ostatecznym rezultacie nie różniła się ona niczym od prawdziwego ukazu — gdyby taki istniał. Życzenia zawarte w niej spełnione zostały, oprócz jednego: wojska rosyjskie nie przyszły z pomocą hajdamakom, bo pożar był zbyt groźny. Gdy się pali, nikt nie pyta na razie, czyja ręka ogień podłożyła, ale najprzód gaszą ogień, aby nie zapalił się dom sąsiada.

Taką akcję prowadziło wojsko rosyjskie. Współcześni byli z początku tego przekonania, że Rosja pomaga w dziele mordu. Było to wszakże nieprawdą. Rosja za pomocą agitacji przez urzędników swoich i osoby jej oddane, prowadzone świadomie lub nieświadomie w celu pozyskania jak największego wpływu na sprawy i rząd Rzeczypospolitej, przyczyniła się w wysokim stopniu do wywołania hajdamackiego wybuchu. Ani podniesienia ludności wiejskiej z nożem w ręku przeciwko szlachcie i państwu nie życzyła, ani przewidywała jak daleko agitacja Melchizedeka pójść może, bo to co się stało lub stać mogło, było zarówno groźne dla Rosji, jak i dla Polski. Wiemy już skądinąd, że w r. 1767 w całej Małorosji tj. tej części Ukrainy, która odeszła pod panowanie Moskwy, jako też w Siczy, rozpisane były wybory deputatów do komisji, mającej zająć się układem nowych praw. Cały przebieg tych wyborów, jako też treść podań, wniesionych w tej sprawie, dowodziły najlepiej o słusznym niezadowoleniu, panującym w lewobrzeżnej Ukrainie. Szlachta łubieńskiego pułku otwarcie oświadczyła, że ponieważ „Małorosya” w okresie przynależności swojej do Polski używała tych samych praw i przywilejów, jakich używała szlachta polska i Wielkiego Księstwa Litewskiego, żądała tych samych praw. Kozacy różnych pułków w podaniach swoich pisywali „o rzeczach zupełnie do nich nie należących”, a na Siczy, skąd podanie do komisji nie doszło do nas, mówiono głucho, że stosownie do zwyczaju miejscowego, Zaporożcy będą o potrzebach swoich i krzywdach radzić wspólnie i wyślą posła do Senatu. Ponieważ poprzednio już staraliśmy się scharakteryzować ogólne położenie ludności na Ukrainie lewobrzeżnej, przeto do tego przedmiotu wracać nie będziemy.

Najgroźniejsza jednak była Sicz, posiadająca tradycje wojskowe i organizację, a nie zadowolona bynajmniej z panującego stanu rzeczy. W r. 1768 po dwakroć porywała się ona do broni przeciwko starszyźnie i koszowemu. Osobliwie niepopularny był ataman koszowy Piotr Kalniszewski, zarówno skutkiem swojej surowości względem Kozaków, jak i powolności względem Moskwy, a powolność ta wyrażała się powstrzymywaniem Zaporoża od zbyt daleko idących wybryków. Do tego okresu historii Siczy posiadamy w niewielkiej ilości materiałów i źródeł. Wiemy jednak, że były usiłowania zamordowania Kalniszewskiego (Kałnysza), postawienia na czele Zaporoża Filipa Fiodorowa, wymordowania garnizonu rosyjskiego i szukania „nowych panów”. Ilu było spiskowców i w jakim stopniu wojsko podzielało te przekonania, nie wiemy, to jednak wątpliwości nie ulega, że niezadowolenie było wielkie.

Zamach wykryty został dzięki, jak zwykle, zdradzie. Jeden z mnichów monasteru w Medwedówce, Ambroży i Kozak jednego z kureni Grzegorz Krenicz, donieśli o tym. Rzecz działa się w pałance Protowczańskiej, w domu niegdyś wojskowego popa Cyryla Tarłowskiego. Kozacy Szczerbinowskiego kurenia, Klim, Cygan i Iwan Storożenko poczęli mówić: „Daj nam Boże tylko przedostać się wszystkim na tamtą stronę Dniepru i dojechać do Siczy a zaraz zwołamy Radę. Upatrzyliśmy już sobie od dawna koszowego Filipa (Fiodorowa), który porządek zrobi, nie taki jak u teraźniejszego Kałnysza. Wybrawszy nowego koszowego, teraźniejszego zamordujemy, bo do czegóż on? Nigdzie nie był, nic nie umie i źle panuje. Starszyznę wojskową, która z nim w zgodzie żyje, także wymordujemy i wybierzemy inną, a wydusiwszy wszystkich ponoć i o Moskalach nie zapomnimy”. Gdy Tarłowski zwrócił uwagę, że przecież przysięgano Moskwie, odpowiedziano mu że „znajdą sobie innych panów, a miejsce gotowe już mają”. Jednym słowem, na Siczy ruch był duży.

Pułkownik Bohogardowej pałanki Mojsiej Hołowko donosił starszyźnie 15 maja 1768, że znad Ingułu przeszło 30 ludzi wyszło nie wiadomo dokąd, a na zapytanie dokąd idą, odpowiedzieli: „Dokąd Bóg da, tam i pójdziemy”. Pułkownik Prognoińskiej pałanki Fiodor Wielki zawiadamiał, że na drugiej stronie Prognojów (jezior słonych koło Kinburnu) rybałki (robotnicy przy połowie ryb), porzuciwszy swoich gospodarzy, przechodzą na turecką stronę za Boh, do Kiślakowej i Hordijowej bałki na tureckiej stronie, i tam gromadzą duże watahy (czaty). Ludzie ci grożą pułkownikowi i starszyźnie — która żąda od kosza pomocy. Niezadowolenie trwało ustawicznie i wybuchło już w grudniu 1768 r. Kozacy, tak zwani siromachy, otworzyli więzienia i napadli na starszyznę, która zdołała umknąć. Skończyło się na zrabowaniu ich majątków. Wrzenie to uspokoił rosyjski kapitan Markowicz. Kalniszewski, powrócony znowu do władzy, prosił rząd rosyjski o stałą załogę moskiewską w Siczy „dla bezpieczeństwa”. Rosja tak była zaniepokojona ciągłymi awanturami w Siczy, jako też możnością rozszerzenia się ruchu hajdamackiego za Dniepr, że powstał projekt przesiedlenia ludności rolnej z prawobrzeżnych pałanek do Małorosji, który do skutku nie doszedł. Położenie rzeczy zaczynało być groźne i te okoliczności skłoniły rząd rosyjski do przedsięwzięcia stanowczych kroków w celu ugaszenia pożaru, wznieconego przez hajdamaków. Ruch stawał się tym roźniejszy, że zasłaniano się fałszywymi ukazami carowej, nawołującymi niejako do ruchu.

Oprócz przeto akcji wojskowej, z którą zapoznamy się w toku dalszego opowiadania, Katarzyna II wydała ukaz contra hajdamakom. Był to manifest, wydany 9 lipca 1768, kiedy Ukraina była w płomieniach, a 2000 hajdamaków stało pod Humaniem. Carowa ubolewała nad tym, że mieszkańcy Ukrainy po wywalczeniu dla nich praw równości i swobodnego wyznawania religii prawosławnej, zamiast spokojnego korzystania z tych praw, uciekają się do gwałtów. W Petersburgu już wiedziano o tym, że hajdamacy nadużywają imienia „wiernego” wojska zaporoskiego, że kursują fałszywe ukazy, manifest przeto carowej usiłuje sprostować błędne pogłoski, szerzone po Ukrainie i poleca chwytać i karać hajdamaków. Manifest posiada charakter usprawiedliwiania się. Oświadcza on, że rząd rosyjski nikogo do Polski nie posyłał w celu zachęcania do buntów ludności prawosławnej przeciwko innym wyznaniom; że ci, którzy wydają siebie za oddział wojska zaporoskiego, są zwykłymi zbójami, będą zatem prześladowani i karani; że ci którzy im pomagają, tylko wówczas mogą liczyć na łaskę i miłosierdzie, jeżeli spokojnie powrócą do domów lub dopomogą do wyłapywania rozbójników. Manifest powyższy nie usunął podejrzenia współczesnych o współudziale Rosji w rzeziach hajdamackich, ale stał się punktem zwrotnym w ruchu hajdamackim, chwilą od której rozpoczęła się walka obcego państwa w obronie stanowiska państwowego Rzeczypospolitej wobec własnych poddanych.

Bezpośredni udział w Koliszczyźnie monasteru motroneńskiego i duchowieństwa

Rozpatrywaliśmy szczegółowo udział duchowieństwa greckiego w awanturach i rozbojach hajdamackich i poznaliśmy ogniska agitacyjne, grupujące się w rozmaitych monasterach kijowskich. Z chwilą wystąpienia na widownię dziejową Melchizedeka Jaworskiego, ihumena monasteru motroneńskiego, wytwarzać się poczęły ogniska agitacyjne w granicach Rzeczypospolitej. Utworzyły się one, jak i w granicach posiadłości Rosji, poza Siczą, koło monasterów, z których dwa — mosznohorski i motroneński — odznaczały się bardzo gorliwą i energiczną antypaństwową działalnością. Zważywszy, że w tym kącie Rzeczypospolitej, w którym wybuchła później Koliszczyzna, były bezustanne wrzenia hajdamackie, a zatem grunt dla wszelkich wybryków i swawoli był dostatecznie przygotowany, że walki religijne dwóch obrządków, prowadzone z jednej strony przez Melchizedeka, z drugiej przez oficjała Mokrzyckiego, rozdrażnienie i gotowość do wybuchu podtrzymywały ustawicznie, — nie można się bynajmniej dziwić, że tutaj właśnie panowało największe rozjątrzenie. Do palnego materiału nagromadzonego skutkiem rozmaitych przyczyn, z których oddalenie od centralnego rządu, a zatem trudna obserwacja rozhukanych żywiołów, mających po bałkach, stepach i uroczyskach schroniska, pograniczna Sicz dokładała także drzewa niemało. Wszystko to składało się razem na stan ciągłego niezadowolenia, rozgoryczenia i wrzenia, podsycanego prześladowaniem religijnym, mającym charakter nie państwowy, lecz lokalny i dający się sprowadzić, jak to już wypowiedzieliśmy, o walkę nie o dogmaty lecz o chleb powszedni.

Widzieliśmy, że walką tą kierował zręcznie i energicznie ihumen motroneński, który sam jeden z całego grona ówczesnego duchowieństwa greckiego, będącego pod dependencją biskupstwa perejasławskiego, nie wyłączając Gerwazjusza, rozumiał trochę polityczne znaczenie wywołanego zatargu — o tyle przynajmniej, że godził go z planami i zamiarami Repnina. On przeto miał cele własnej ambicji na widoku, a duchowieństwo, którym poruszał — tylko cele materialne. Rezultat jednak całej akcji był jednolity: wywoływał niechęć do rządu, Polaków i religii rzymskokatolickiej. Widzieliśmy, iż rząd polski i ludność miejscowa polskiego pochodzenia posądzała niejednokrotnie monastery i mnichów Czehryńszczyzny i Smilańszczyzny o stosunki z hajdamakami, o przechowywanie ich i podmawianie ludności. Posądzenia te nie tak łatwo można było wykryć i wykazać ich istnienie, wobec niezmiernie prymitywnych środków policyjnych w dawnej Rzeczypospolitej Polskiej, — które wszakże wszędzie wówczas były niedostateczne. Zadanie wykrycia i karania zbrodniarzy i ich współdziałaczy było o tyle trudniejsze, że ludność miejscowa sympatyzowała z hajdamakami, stojąc w ogóle na stopniu moralności nie o wiele różnym od zbójeckich oczajduszów, nie mających pojęcia o poszanowaniu życia, mienia i spokoju bez względu na różnicę religii i narodowości.

Rabunek byt ideałem hajdamackim, a „hroszi” tym środkiem, który im dostarczał gorzałki, jako jedynego niemal źródła wesołości. Gdzie i u kogo — u swoich czy u obcych znajdowano te „hroszi” — to dla nich było rzeczą obojętną. Nic dziwnego, że hajdamacy gromadzili się tam, gdzie znajdowali dla siebie zachętę, gdzie czuli się w swojej sferze, gdzie mogli być pewni tajemnicy i gdzie wreszcie mogli znaleść ludzi gotowych do przechowywania zrabowanych rzeczy. Widzieliśmy niejednokrotnie organizujące się w monasterach watahy hajdamackie w okolicach Kijowa. Skupienie się przeto takich samych kup rozbójniczych w monasterach Smilańszczyzny nie było bynajmniej ani rzeczą dziwną, ani nową, ani nadzwyczajną, tym bardziej, że ogólne warunki do takiego skupienia były tutaj daleko lepsze niż gdzie indziej. Zima i wczesna wiosna były najlepszą porą roku do gromadzenia się, zapoznawania się i obmyślania planów, a jak tylko trawa podrosła na tyle, że mogła dostarczyć pożywienia koniom — wyruszano ze swoich kryjówek.

Geneza zorganizowania się watahy Żeleźniaka niczym się nie różni od powstawania innych oddziałów hajdamackich, tym chyba tylko, że przypadła na pomyślniejszą chwilę, większe niezadowolenie i bałamucenie się ludności miejscowej skutkiem grekounickich zatargów, agitacji mnichów i zupełne ogołocenie kraju z wojska. Ponieważ wataha Żeleźniaka i on sam odegrali w ruchu Koliszczyzny pierwszorzędną rolę, stąd też i cały ruch współcześni nazywali niekiedy buntem Żeleźniaka. Według legendy ludowej przygotowanie się do tej walki trwać miało kilka lat; niektórzy z naszych pamiętnikarzy, szczególnie ci którzy w kilkanaście i więcej lat po rzezi humańskiej pisali, kiedy zdarzenie samo w oczach ludu przybrało kształty legendarne, przypuszczali także, że siły zbrojne hajdamackie skupiały się w ciągu lat kilku, zanim w r. 1768 wybuchły z gwałtownością. Według opowiadań tedy Lippomana, Żeleźniak znajdował się na pokucie dobrowolnej w monasterze medwedowskim (na posłuszaniu) z kilkoma Zaporożcami. Był to wszakże zwykły sposób przechowywania się i gromadzenia się hajdamaków, praktykowany już wcześniej. W ten sposób skupieni niby na pokutę Zaporożcy, jako zwykli robotnicy przechowywali się w klasztorze, oczekując pory stosownej do zwiększenia gromadki i do wystąpienia na rabunek. Gdy się rozpoczęły walki grekounickie, zatem między rokiem 1766 a 1768, miał on przyjść z gromadką towarzyszów, których już było 18, do lasu motroneńskiego, a więc stać by się to mogło chyba w jesieni roku 1767.
 (…)
 Że Żeleźniak zorganizował swoją watahę w lesie motroneńskim, na to zgadzają się prawie wszyscy współcześni pisarze, a potwierdzenie tego faktu znajdujemy zarówno w dokumentach, nie dających się zaprzeczyć, jak i w opowiadaniach ludzi, sięgających pamięcią czasów Koliszczyzny. Zanim się dostał do motroneńskiego lasu, miał Żeleźniak przemieszkiwać w Kijowo-Peczerskim monasterze, co ze względu na ustawiczne włóczenia się Zaporożców od monasteru do monasteru, mogło być prawdą. Jako wypróbowanego watażkę, który znał kryjówki różne i umiał szczęśliwie umykać przed sprawiedliwością, sprowadził go Melchizedek i namówił doprzyjęcia dowództwa. Tak mówi pamiętnikarz współczesny. I to mogło być rzeczą prawdopodobną. Melchizedek zbierał bardzo troskliwie i pilnie dowody niezadowolenia ludności przeciwko unii, mówił ustawicznie o prześladowaniu dyzunitów, Repnin o dowody go naglił — czyż mógł dostarczyć lepszych dowodów jak utworzenie oddziału hajdamackiego, któremu można byłoby nadać charakter obrońców obrządku grecko-wschodniego? W czasie takiej akcji nie potrzebował wysuwać się na czoło, przeciwnie, w interesie polityki i własnym lepiej było, gdy działał jako ukryta sprężyna.

Zapoznanie się z działalnością tego mnicha nie pozwala wątpić ani chwilę, że pokrywając się maską pokory, bogobojności, pod pozorami religijnymi rozdmuchiwał nienawiść. Wobec tego stanu rzeczy, zachęta Melchizedeka do samoobrony wydaje się rzeczą zupełnie możliwą i logiczną. Wejście nowych wojsk rosyjskich w granice Rzeczypospolitej wytłumaczył sobie obroną i opieką Rosji udzieloną innowiercom, akcja przeto Żeleźniaka wchodziła niejako w rdzeń jego myśli i planów. Nie mógł on nie sympatyzować i nie popierać tego co sam stworzył. Krebsowa twierdzi, że Żeleźniak otrzymał błogosławieństwo od ihumena łebedyńskiego monasteru. Moszczeński, doskonale poinformowany co do początków Koliszczyzny, utrzymuje również, że Melchizedek namówił Żeleźniaka do utworzenia watahy, a pragnąc jej nadać charakter pewnej wspólności akcji z wojskiem rosyjskim, sfabrykował gramotę, z którą już zapoznaliśmy się.

To jednak wątpliwości nie ulega, że na szerokie pole swojej krwawej działalności Żeleźniak wyszedł z lasu motroneńskiego, gdyż oprócz świadectw naszych pamiętnikarzy, znajdziemy potwierdzenie ich w zeznaniach hajdamackich w tzw.Księdze Kodniańskiej, będącej własnością Włodzimierza Antonowicza, wszakże nie ogłoszonej dotychczas drukiem. Użytkował z niej jeden z rosyjskich historyków publicystów, J. Szulgin. O bardzo bliskie stosunki z hajdamakami monaster motroneński i jego ihumena posądzały nie tylko władze polskie, lecz rosyjskie także, dla których ruch ludowy w granicach Rzeczypospolitej był bardzo groźny dla wewnętrznego spokoju lewobrzeżnej Ukrainy. Rozumiał to doskonale Rumiancew, generał-gubernator małorosyjski i prezydent małorosyjskiego kolegium. Stał on po stronie Repnina, a w obronie działalności biskupa perejasławskiego i Melchizedeka Jaworskiego tak długo występował, aż dopóki osobiste zetknięcie się w Perejasławiu z nastrojem ludności nie przekonało go, że ruch hajdamacki, który wybuchnął w prawobrzeżnej Ukrainie, łatwo mógł ogarnąć Hetmańszczyznę i Ukrainę słobodzką — nie wiadomo jakie byłyby następstwa tego ruchu. „Ja nie ręczę — pisał on do hr. Panina, kanclerza — i za ludność tutejszą”. Przypuszczał on, że niektórzy z mieszkańców lewobrzeżnych mogą wziąć udział w rozruchach hajdamackich, które wydają się im słuszne. W czasie pobytu w Perejasławiu na rewiach miał on się przekonać, że wielu bardzo mieszkańców, poddanych rosyjskich, zamierzają wzniecić także ruch hajdamacki u siebie.

Wobec takiego położenia rzeczy, poczęto na agitację Lincewskiego patrzyć nie tak pobłażliwie jak poprzednio. Sam Repnin, który gorąco zachęcał motroneńskiego ihumena do zbierania dowodów prześladowania dyzunitów, nie mógł nie spostrzec zbyt wielkiej gorliwości Melchizedeka i w raporcie do kanclerza utrzymywał, że ihumen niesłusznie przyciąga do siebie wielu popów unickich. Skonstatowanie faktu tego było równocześnie wskazówką, że owo „przyciąganie” nie odbywało się bynajmniej drogą perswazji religijnej, lecz miało charakter agitacji pełnej fanatyzmu i nienawiści. Tym śmielej możemy to powiedzieć, że cechy powyższe objawiły się istotnie w całym ruchu Koliszczyzny z niezwykłą dzikością.

Niebezpieczeństwo przeniesienia niepokoju na Ukrainę lewobrzeżną pobudziło także generał-gubernatora kijowskiego Fiodora Matwiejewicza Wojejkowa do zwrócenia pilniejszej uwagi na monaster motroneński. „Doszła do mnie niezaprzeczona wiadomość — pisze Wojejkow do biskupa perejasławskiego — że zwiększona w guberniach Humańskiej, Smilańskiej, Czehryńskiej i Kaniowskiej zbójecka wataha, mianująca siebie kozakami zaporozkimi, zbierała się w lesie motroneńskim w pobliżu tegoż monasteru — o czem wcale nikogo przełożeństwo monasteru nie zawiadomiło, a opuściwszy swoje gniazdo rozbójnicze czyli kosz, rozpierzchła się po całej okolicy, rabując, męcząc i mordując mieszkańców w sposób najbardziej barbarzyński, a rzeczy zrabowane, wysełając do kosza tj. do monasteru”. Wojejkow zawiadomił Gerwazjusza, że dla zniszczenia tego rozbójniczego gniazda wysłał z prowincji Jelizawietgradzkiej trzy szwadrony huzarów, a z Perejasławia, według polecenia hr. Piotra Rumiancewa, pułk moskiewskich karabinierów, zaś niezależnie od tego wysłał także komendy Kozaków kompanijskich. Pragnąc jednak nie narażać się w niczym władzy duchownej i synodowi, prosił biskupa ażeby ze swej strony polecił czerńcom wpływać drogą kazań i pouczeń na ludność i nie dawać żadnego przytuliska kupiącym się koło monasteru hajdamakom.

Biskup Lincewski przyjął tę wiadomość z udaną pokorą i posłuszeństwem, nie broniąc wcale faktu skupiania się hajdamaków, lecz usprawiedliwiał się że dał polecenie Melchizedekowi i jego zastępcy ażeby mnisi zachowywali się „według rozumnej rady” generał-gubernatora. Na dowód, że mnisi nie tylko w podburzaniu ludności i w protegowaniu hajdamaków udziału nie biorą, opowiedział znane nam już fakty rabunku monasteru, nic już nie mówiąc o tym, że to byli prawdopodobnie konfederaci. Istotnie, monaster motroneński padał kilkakrotnie ofiarą najazdów i rabunku hajdamaków, tak dalece, że ostrożni mnisi wszystkie kosztowności kościelne odwieźli do Perejasławia, ale było to już nieuniknione następstwo tego rozhukania się, które sami wywołali. Dawniejsi obrońcy ich poszli rabować w głąb Ukrainy, a nowe kupy hajdamackie, zwabione echem, że w koszu lasu motroneńskiego i w monasterze przechowują się skarby watażków, szły za tym echem i napadały na monaster. Było to po prostu rabowanie rabowników. Gdy Kreczetnikow wszedł na Ukrainę i rozeszła się pogłoska że będzie bronił uciśnionych, biskup perejasławski już się do Wojejkowa nie udawał, ale napisał natomiast żałośliwy list, stylem ojca Melchizedeka, prosząc generała „o obronę biednych za wiarę i świętą cerkiew cierpiących mnichów”. Suchą i krótką otrzymał wszakże na to odpowiedź: że ponieważ ta sprawa należy do kompetencji pełnomocnego posła w Warszawie, — przeto w tamtą stronę udać się należy.

Opowiadania ludzi współczesnych, pamiętających Koliszczyznę, zgodne są zupełnie z pamiętnikarskimi spominkami i zapisami, dotyczącego współudziału monasterów w hajdamaczyźnie. Jako świadectwa pochodzące bezpośrednio od naczelników, jako też ludzi bardzo blisko z nimi złączonych, posiadają one pierwszorzędne znaczenie i zawierają mnóstwo szczegółów niedostępnych dla niewtajemniczonych. Według tych opowiadań, bezpośredni impuls do Koliszczyzny wyszedł także z monasterów. Najprzód przyjść miało do motroneńskiego monasteru tylko trzech Zaporożców z Siczy, niby na dobrowolne umartwianie i nabożeństwo. Udawali oni niedołęgów, ubierali się ubogo, jak nędzarze, chodzili zgarbiwszy się. Jeden z nich, nazywający się Damianem Gnidą, poszedł do monasteru łebedyńskiego, drugi — Łuskonogiem zwany — do moszeńskiego, czyli mosznohorskiego, a trzeci Szełest na dobrowolnej pokucie pozostał w monasterze motroneńskim. Przesiedział on tam dwa lata, gromadząc rozmaite zapasy: robił spisy, kupował żupany, szarawary, czapki, buty a wszystkim ciekawym, którzy go zapytywali po co to wszystko, — odpowiadał że wyśle to w podarunku do Siczy; wszystko tam drogo, ludność się mnoży, a nie ma gdzie się zaopatrzyć w odzież. Robiąc te zapasy, równocześnie skupiał ludzi, namawiając ażeby do hajdamaków „przystali”, — a ludzi do monasteru przychodziło dużo. Na miejscu otoczonym z trzech stron jarem porobili jeszcze zasieki, od strony przystępnej zbudowali coś podobnego do baszty i w ten sposób Sicz sobie założyli. W sąsiednim bajraku urządzili sklik. Tak się zwało miejsce, gdzie na wysokim dębie wisiał kazan (kociołek z lanego żelaza) a obok niego młot drewniany.

Niedaleko tego miejsca było ogrodzenie, w którym pasły się konie hajdamackie. Gdy owej naprędce zbudowanej Siczy groziło jakie niebezpieczeństwo, pierwszy lepszy kto spostrzegł, przychodził do owego kotła żelaznego i młotem weń walił — na ten znak trwogi zbiegali się hajdamacy do obrony. Od zagrody na konie, w trzech wiorstach może, po drodze do Żabotyna była wysoka mogiła, z której cały Żabotyn jak na dłoni widać było. Na szczycie tej mogiły urządzali sobie hajdamacy zabawy — zawsze tam ktoś był: rozmawiano, grano w warcaby i śpiewano. Trzy lata mieli w tym miejscu mieszkać hajdamacy, bezustannie utrzymując stosunki z motroneńskim monasterem. Robili oni stąd wycieczki w okolicy dla rabunku — kupami po kilkunastu. Upatrzą sobie kogo, kto ma pieniądze lub odzież i w nocy zrabują go. Doszło do tego, że ludzie co nocy w step uciekali na nocleg, ale i to niewiele pomagało. Tak zwane „komendy” były, jak wiemy, bardzo nieliczne, a lasy tak gęste, że przystępu do nich nie było. Toteż położenie broniło hajdamaków i zapewniało do pewnego stopnia bezpieczeństwo. Coraz śmielej wyglądali oni ze swoich kryjówek, a zdarzało się nieraz w chwilach, szczególnie gdy do monasteru zgromadziło się wiele ludności, w kilkaset chłopa wychodzili na hulankę, dla zachęty innych i werbunku. Taka pijatyka i swawola odbywały się na dziedzińcu klasztornym, ale mnisi — powiada współczesny opowiadacz — „siedzą sobie spokojnie w celach, gdyż o wszystkiem dawno wiedzieli”. Gdy w każdym z trzech monasterów zebrało się już po trzystu hajdamaków, wówczas zjawić się miał w motroneńskim klasztorze Żeleźniak i wszyscy razem wyruszyli w głąb Ukrainy.

Wskazaliśmy, jako na fakt pierwszorzędnego znaczenia w rozwoju ruchów hajdamackich, na ciemnotę duchowieństwa greckiego obrządku. Fakt ten objawiał się przez cały przebieg hajdamaczyzny w różnorodnej formie i stosunkowi moralnych przewodników ludu z hajdamakami nadawał posępny i smutny charakter. Dzikość i ciemnota tego duchowieństwa nieraz stawała na przeszkodzie planom Repnina. Gdy się agitowała sprawa dysydencka na sejmach, nigdy może więcej nie chodziło oto posłowi pełnomocnemu, ażeby wynaleźć człowieka, mogącego reprezentować dyzunię w sejmie, — a jednak wynaleźć go nie mógł. Do kanclerza pisał: „Od dawna już rozsyłam ludzi na wszystkie strony i proszę ażeby do mnie skądkolwiek bądź przysłali człowieka zdatnego — szło o to, ażeby to był szlachcic i miał prawo zasiadania w sejmie — i nigdzie znaleźć nie mogę, gdyż wszyscy duchowni wschodniego obrządku nie posiadają żadnej oświaty i tylko zajmują się uprawą roli”. Szukanie owo nie odbywało się wyłącznie na Litwie, gdzie sprawa dysydencka, można powiedzieć, zaczęła się, ale na Ukrainie, w monasterach Hetmańszczyzny i Słobodzkiej Ukrainy.

Wykazaliśmy to w innym miejscu, że ciemnota duchowieństwa równała się ciemnocie ludu i była jednym z największych powodów zbliżenia się do nich hajdamaków. Łatwo tam zbliżenie się następuje, gdzie nic nie dzieli ludzi. Niejednokrotnie chciwość kierowała nimi, a spólność sfery z ludem, z której wyszli i w której żyli, łączyła ich ze sobą. Niemałą zachętą do wspólnego działania z hajdamakami było bardzo pobłażliwe zachowanie się władz duchownych w wypadku gdy się stosunki wykryły. Rażącym przykładem takiej pobłażliwości był paroch wsi Prus w Smilańszczyźnie, Carikow, zwany także Carikowskim, obwiniony o współudział z hajdamakami. Znać sprawa jego nie była czysta, kiedy powołany raz do sądu duchownego umknął, — odnalazł się wszakże niedługo potem i został uwolniony. Powiedziano że Carikowski działał „z prostoty” — i pozwolono mu wrócić do opuszczonej parafii.

Mamy dowody, że duchowieństwo odgrywało niekiedy rolę ajentów wybitniejszych watażków, werbując dla nich hajdamaków. W takiej roli wystąpił pop miasteczka Brusiłowa, biorący bardzo czynny udział w gromadzeniu ludzi do watah. Utrzymywał on, że Gonta ma już 12000 hajdamaków i że trzeba jeszcze zebrać jakie 5000, a później będzie posiłek od Gonty i od Rosji. Przyjaźnił się on i porozumiewał się z włóczęgami rozmaitymi, z którymi pił i hulał, a także dawał listy do innych popów, zachęcając ich do takiej samej akcji. Nie dość tego, że hajdamaków zbierał, ale zebranych przyprowadzał jeszcze do przysięgi według następującej roty: „Przysięgam Panu Bogu że w waszych teraz przedsięwziętych interesach zawsze wiernym i szczerym będę i nigdy was w tem niezdradzę; tak mi Boże dopomóż”.

(…)

Działalność watahy Maksyma Żeleźniaka do połączenia się z Gontą i rozboje innych watażków

Prawdziwym  i najgłośniejszym bohaterem Koliszczyzny stał się w krótkim czasie Maksym Żeleźniak, Kozak siczowy. Na Siczy wychował, się, młodość spędził i tam usposobił się do występów, które mu wielką sławę zjednały. Ojciec tego Żeleźniaka był niegdyś towarzyszem kurennym i asawułą pułkowym, a do roku 1755 siedział w zimowiskunad rzeką Surą w Kodackiej pałance. Należał więc do tej grupy Kozaków zaporoskich, którzy porzuciwszy rzemiosło wojskowe, osiadali na roli dla chleba, i zakładali własną ro-dzinę. Po roku 1755 przeniósł się z Kodackiej do Bohogardowej pałanki i osiadł nad rzeczką Hromoklejem. Młodszy z jego synów Maksym zastąpił ojca w służbie kozackiej i wpisał się do kurenia Medwedowskiego. Zaporożcy utrzymywali, że stary Żeleźniak na Sicz przybył z Polski i pochodził ze wsi Iwankowiec, co mogło być prawdą, zważywszy ciągłą emigrację niespokojnych żywiołów na Sicz. W Zaporożu Maksym pozostawił po sobie opinię Kozaka odważnego, sprytnego, umiejącego czytać i pisać. Służbę pełnił przy artylerii. Znali go tam wszyscy, a jednak w rejestrach pułko-wych od roku 1750 do 1770 nie ma jego nazwiska, — praw-dopodobnie dlatego że wpisany został pod nazwiskiem przybranym lub imioniskiem nadanym w Siczy. Służba „puszkarska” nie smakowała mu jednak — opuszczał często kureń i argatował, czyli wynajmował się jako robotnik do rybołówstwa na Niżu dnieprowym. Zaglądał także do Oczakowa, gdzie przysposabiał się do przyszłej walki, zajmując się sprze-dażą gorzałki. Ale i to nie wystarczało mu. Często znikał bez wieści, a wówczas ludzie powiadali że puszczał się „w piechotę”, czyli mówiąc krótko — hajdamaczył po Krymie lub Polsce. Po raz ostatni widziano go na Zaporożu w roku 1767. 

W jaki sposób zeszli się ze sobą Żeleźniak i Melchizedek, dwaj ludzie, których nazwiska nierozłącznie związała ze sobą historia? Podanie ludowe twierdzi, że Melchizedek w roku 1767 odwiedził tajemnie Sicz — dlaczego? Szukał zapewne poparcia dla swoich planów, walki z Lachami. Wiadomo przecie skądinąd, jak gorąco pragnął dowieść, że unia jest źródłem niezadowolenia ludności. Repnin żądał od niego faktów. Melchizedek mógł dostarczyć faktów w czynach. Do czynów szukał ludzi wszędzie i gorąco do protestu zachęcał, — w tej przeto myśli i do Żeleźniaka udał się, tym bardziej, że Maksyma znano już jako oczajduszę. W Siczy mógł za-sięgnąć jeszcze pewniejszych wiadomości; to go skłoniło że do zimowika nad Hromoklejem pojechał i wyprosił u starego Żeleźniaka pozwolenie dla syna udania się do Polski. Maksymowi obiecywał, że będzie watażką nad wielką kupą i potrafił zapalić umysł dość zapalny i bez tego. Prośbę swoją poparł pieniądzmi, za które Żeleźniak zgromadził kupę z 50-ciu konnych i pieszych i z tą gromadą do monasteru pod Łebedynem wyruszył. Trudno dziś sprawdzić dowo-dami to, co było przeznaczone do ukrycia, a od tajemnicy zależało powodzenie. Z przygotowaniami do wystąpienia zapoznaliśmy się nieco w poprzednim rozdziale, wracać przeto do nich nie będziemy, a przejdziemy natomiast do chwili, kiedy Żeleźniak wystąpił jawnie.

Wyszedł on ze swoją watahą z lasu motroneńskiego w końcu kwietnia 1768 r. Odwiedziny jego w Medwedówce znamy już. Stamtąd wataha Żeleźniaka wyruszyła na Żabotyn do Smiły. To posunięcie się na połnocno-wschód było po prostu zbliżeniem się do zwykłej drogi hajdamackiej, wio-dącej w głąb zaludnionej Ukrainy. Piaszczyste i nie skolo-nizowane pobrzeża Dniepru między Kryłowem a Czerkasami nie przedstawiały dla nich godnego do popisu pola. Przede wszystkim należało się wycofać z lasów. Kryłów, jako miasto pograniczne, osadzone garnizonem rosyjskim, nie nęcił wcale hajdamaków, na razie przynajmniej, wobec niepewności jak będzie zachowywać się straż pograniczna. Hajdamacy skierowali przeto siły swoje do dwóch najbliższych miasteczek, Smiły i Czerkas. Watahy powiększały się po drodze. Do hajdamaków przyłączali się z sąsiednich wsi hultaje, robotnicy pracujący przy gorzelniach i co najniespokojniejsze żywioły z łona ludności wiejskiej. Mała tylko ich część była uzbro-jona — reszta szła, mając za całe uzbrojenie drągi osmalone na końcu, ufna w to, że znajdzie w czasie pochodu odzież, pożywienie i broń. Do Smiły przyszło ich już około trzystu.

Cała ta hałastra, nieuzbrojona i nieregularna, rzucała  do rabunku i morderstwa, nie przebierając wcale w wyborze między panami, popami, Żydami i mieszczanami. Kto miał pieniądze i jaki taki pożytek domowy, ten był wrogiem i na tego rzucano się najsamprzód. Tak padła pierwsza pod ciosami nożów hajdamackich Smiła. Zwycięstwo nie było trudne — gdyż z jednej strony przestrach otwierał wszystkim drogę do ucieczki, a z drugiej wiadomo było, że bronić nie ma komu. Na całą Smilańszczyznę padło przerażenie. Łatwe zwycięstwo w Smile upoiło Żeleźniaka. Mając już 300 hołoty pod sobą, zdecydowanej na wszystko, wyruszył do Czerkas. Tłu-szcza upojona krwią i powodzeniem rozszalała, zbliżyła się do miasteczka. Był tam zameczek na górze, ale nie było załogi. Żeleźniak najmniej się o to troszczył, gdyż celem jego nie było wcale zdobywanie zamków. On przez ludzi „bywałych” wywiadywał się, kto w okolicy do najbogatszych należy — i do tego udawano się najprzód. Gdy już hajdamacy podhulali dobrze, wówczas rozpoczynało się plądrowanie ogólne. Watażka zbliżał się do Czerkas od Białozierskiej rogatki. Jechał na czele konnej kupy, za którą ciągnęli się uzbrojeni w koły hultaje. Żeleźniak, siedział na bułanym koniu, miał na sobie czerwony żupan, czapkę siwą, buty safianowe, pas szalowy, za pasem pistolety i szablę. Współcześni mówią że był to człowiek nie stary jeszcze: mógł mieć około lat czterdziestu, może trochę więcej, o pełnej, okrągłej twarzy, niewielkiego wzrostu, ale barczysty, z jasnymi niewielkimi wą-sami. „Osełedec” miał założony za ucho.Wjechał z całą watahą do miasta bez żadnej przeszkody. Dokoła niego gapiło się trochę ciekawej młodzieży i dzieci; starsi pouciekali. Przedefilowawszy śród takiego otoczenia, podążył wprost do zamku. I tu przeszkody nie napotkał żadnej. Gdy na podwórzu zamkowym stanęli, Żeleźniak krzyknął: z koni! Zsiedli z koni i przywiązali je przy stajniach, do drążków, a watażka z dziesięciu kolegami poszedł na pokoje zamku. Tu na spotkanie jego przyszedł jakiś ataman Buśko w otoczeniu kilku ciekawych widzów, przywitali się, jak przy-jaciele i poszli do opuszczonych niedawno pokojów zamkowych. Czerń hajdamacka ruszyła tymczasem na plądrowanie zamku (...) Po tych wybrykach hajdamackich rozpoczęto mord i rabunek.

W tych samych Czerkasach zrabowano jakiegoś Drygę, bogatego mieszczanina, zamordowano gubernatora Rakowskiego. Zdaje się, że nim tam przyszedł Żeleźniak we własnej osobie, posłał przodem zagon amatorów pod komendą jakiegoś Maksyma Szyły. Gdy Szyło począł rabować dwór miesz-czanina Szrama, gubernator pojechał go bronić — i przypłacił to własnym życiem. Jeden z hajdamaków ujrzał go przez okno w karczmie, strzelił z samopału i na miejscu położył. Ludność zgromadzona na miejscu hulanki hajdamackiej nie przyjęła tego czynu spokojnie. „Ach, wraży synu! — poczęli wołać — zamordowałeś dobrego pana!” Przy tych słowach rzucili się na zabójcę i trupem go położyli. W gromadzie gapiących się znalazł się także Czerkaszanin Omelko Sudijenko, który składał się kilka razy do watażki Szyły, ale ile razy przyłożył się aby strzelić do niego, koń głową kiwnął i cel usuwał się mu z pod oka. Byłby go może zastrzelił, gdyby nie nadbiegł pułkownik zbiegłych Kozaków nadwornych Franciszek Acyna, który mu przeszkodził. „Bój się Boga, nie strzelaj Omelku! Pójdziemy pierwej zobaczymy co się stało”. Omelko uchodził za najlepszego w Smilańszczyźnie strzelca. Maksym Szyło spostrzegł, że coś niedobrego dzieje się, dowiedział się że w tłumie niezadowolonych jest Omelko i stracił buńczuczność. Ktoś mu dawniej jeszcze przepowiedział, aby się wystrzegał Sudijenka, bo ten go zgładzi; obudziła się więc w przesądnym watażce bojaźń. Tymczasem ludność rzuciła się na hajdamaków i Szyłę, grożąc że ich wszystkich wykolą. „Cóż będzie z tego, panowie gromada, że wy nas wymor-dujecie, naszych więcej — będą i was mordować — bronił się Szyło. — A zresztą, ja nie z własnej woli przyjechałem — mnie posłano, a posłanego nie biją”. Pogróżki te uspokoiły ludność.
(...)
Gdy już zagony Żeleźniaka zniszczyły Czerkasy i okolicę, ruszył watażka na Lachów do Korsunia. Planu nie miał żadnego, jak widać z tego kręcenia się między Medwedówką, Żabotynem, Smiłą a Czerkasami. Rabunek i morderstwo były jego jedynym celem. Żadnych śladów organizowania się, żadnych widoków jasno wytkniętej działalności. Po spędzonym we krwi dniu dzisiejszym, nie wiedział co jutro rozpocz-nie i gdzie się uda. Szedł najczęściej tam, gdzie bogatego żniwa z rabunku mógł się spodziewać. Nagłe nawrócenie z Czerkas do Korsunia naprowadza na myśl, że miał chęć uda-nia się bądź do Białej Cerkwi, bądź do Humania. Jest to wszakże domysł tylko, gdyż z Korsunia dzieliły się drogi w dwóch kierunkach, do dwóch wielkich w owe czasy i ludnych miast: Białej Cerkwi i Humania. Żeleźniak, jak się zdaje, wybrał Humań nie dlatego bynajmniej, że już miał dość wielką watahę i na takie miasto, uchodzące za mocną fortecę mógł uderzyć, ale że od Korsunia poczynała się gęściejsza ludność, — miał przeto większą możność wzmocnienia się liczebnie i bogatszego żniwa. Tak czy inaczej, dość że do Korsunia ruszył. Tu czyny jego i dzieje stają się głośniejsze i lepiej znane, dzięki zeznaniom uczestników wyprawy i związanym z nimi awanturom.
(...)
Jeżeli może być mowa na serio o planie i organizacji w hajdamaczyźnie, to wyrażała się ona przede wszystkim w umiejętności zakrywania śladów rabunku, w wyszukiwaniu dróg zbytu i przechowywaniu zrabowanych rzeczy. Taki plan miał i Żeleźniak i wykonywał go ściśle. Z watahą jego jeździł kupiec, które wszystkie skradzione rzeczy oceniał, płacił za nie gotówką, a rzeczy odsyłał do jemu tylko znanych kryjówek. Przypadkowo, doszłe przez księgę kodniańską zeznania Gradowskiego wyświetliły to wszystko. W watasze Żeleźniaka był tego rodzaju kupiec, jakiś Taran, który wszystko przy-niesione do niego, nie wyłączając nawet drobiazgów, kupował. Gorzałkę, jeżeli w pewnym miejscu znaleźli za dużo, a wypić nie mogli, sprzedawali komu się trafiło. Ostrożny Taran gorzałki nie kupował, bo była towarem zbyt ponętnym i nie nadawała się do ukrycia. Dwa dni tylko bawił Żeleźniak w Bohusławiu, bo na dwa dni starczyło rabunku, trzeciego wyruszył na Humań. Do Białej Cerkwi która była bliżej, nie pokusił się iść. Wiedział że jest to forteca, na owe czasy, pierwszorzędna, obawiał się przeto porywać się na nią, mając ze sobą mało co więcej nad 400 hultajów, źle uzbrojonych, niesfornych i rozpijaczonych. Zresztą nie da się wykluczyć i to przypuszczenie, że mógł już do Gonty posyłać tajemnie posłów i odebrać przychylną odpowiedź. Pohulawszy przeto w Bohusławiu, obóz hajdamacki wyruszył przez Szajki, Kamienny Bród, Medwin i Łysiankę na Humań. W tym kierunku już dążył wyraźnie. Nie strate-giczne położenie Humania nęciło Żeleźniaka, ale szeroko rozbiegające się po kraju pogłoski, że wszystka szlachta i najbogatsi Żydzi z Smilańszczyzny, Czehryńszczyzny i Humania.
(...)
Widzieliśmy próbkę hajdamackiej swawoli, na którą w ciągu tego opowiadania niejednokrotnie patrzyliśmy i patrzyć będziemy. Ofiarą okrucieństwa i dzikości padali nie tylko Lachowie, Żydzi i ludzie w ogóle posiadający cośkolwiek do zabrania, ale nawet ci, których całym majątkiem była para koni i trochę uczciwości podtrzymującej ich od przykładania ręki do morderstwa i grabieży. Ludność wiejska i podmiejska, zarówno jak Polacy bezbronna, szukała także schronienia po rozmaitych kryjówkach na jeden odgłos wołania: hajdamacy idą . Włościanin Kowalenko, któremu wataha Żeleźniaka parę koni zabrała, wędrował za nią uporczywie z Orłowca, skąd był rodem, aż do Bohusławia, prosząc i błagając o zwrot koni, bez których niepodobna było prowadzić gospodarstwa. Tym jednak, którzy chłopom sprzedawali cudzą gorzałkę, a Taranowi zrabowane skarby, nie chodziło o dobro chłopskie, tak samo jak i pańskie. Zamiast zapłacić za wzięte konie bodaj zrabowanymi pieniędzmi, zbili Kowalenka tak że ledwie wrócił do Orłowca, a wkrótce umarł z pobicia. To samo stało się z innym chłopem, któremu również Żeleźniakowa wataha wzięła parę koni w Kamionce. Spotkał się z Kowalenką i wędrowali razem, prosząc o zwrot koni. Obaczywszy jednak, jaki los spotkał jego kolegę, dał za wygraną.
(...)
Upojony zwycięstwami, zwiększywszy watahę swoją pijacką czernią, obryzgany krwią, zdążał Żeleźniak do Łysianki. Miasteczko to należało do ks. Jabłonowskiego, starosty czehryńskiego, i posiadało zameczek murowany ze skrzydłami w czworokąt spłaszczony zbudowany, mający w środku dwa piętra, jedną bramę i dwa bastiony po rogach wyniosłe, mogące osłaniać z hakownic żelaznych wszystkie ściany owego zamku, sięgając dosyć daleko swojemi strzałami. Cały zamek był w dodatku obwiedziony dębową palisadą i posia-dał drugą bramę drewnianą, także obronną. Do bronienia się wewnątrz zamek miał znaczną liczbę pieszych Kozaków i dostatek amunicji. W takim stanie mógłby się bronić czas dłuższy. W chwili gdy do murów jego zbliżał się Żeleźniak, w zamku znajdował się komisarz Kuczewski, który przyjechał był z Wołynia dla rewizji włości łysiańskiej, składającej się z kilkudziesięciu wiosek i do 30000 ludności. Komisarz miał właśnie zamiar zebrania intraty i odwiezienia na Wołyń. Zamek nie przedstawiał się łatwym do zdobycia, chociaż bardzo był ponętny dla hajdamaków, gdyż skupiło się w nim kilkaset osób, szlachty i Żydów, szukających opieki i schronienia pod ochroną zameczku. Nie mogąc go zdobyć przemocą, udali się do pośrednictwa włościan. Poszła tedy deputacja znaczniejszych gospodarzy do komisarza, przedkładając mu że nie należy oporem dręczyć hajdamaków i narażać na ruinę całą majętność; trzeba raczej oddać zamek dobro-wolnie w ręce hajdamaków, ratując w ten sposób życie i majątek. Zdaje się, że tutaj zasłaniano się jakimś ukazem, gdyż komisarzowi dano do zrozumienia, że kraj cały przechodzi pod panowanie Rosji. Kuczewski poddał się namowom i kazał otworzyć bramy przed hajdamakami. Strach i rozpacz złymi są doradcami. Chwila otworzenia bram stała się chwilą rozpoczęcia morderstw. Najprzód padł ofiarą Kuczewski. Włożono na niego siodło, a hajdamacy siadali nań kolejką i jeździli. Kiedy jedni używali godnej Tatarów przejażdżki, inni kłuli go spisami, przynaglając do pośpiechu. Gdy zmę-czony i zraniony upadł na ziemię — na śmierć go zakłuto. Zgromadzona ludność rozproszyła się na wszystkie strony, szukając ratunku; część schroniła się na dachy zamku, inni szukali ucieczki w piwnicach. Tych, którzy byli na dachu strącono na dół, a hajdamacy podstawiali spisy — więc na spisach życie kończyli; schowanych w skrytkach dosięgał nóż poświęcony przez zbójów. Zamkniętych po komnatach zamku zdobywali i mordowali co do jednego. Trwała taka uczta hajdamacka dzień cały, dopiero w nocy zdołało kilkunastu niedobitków poranionych i leżących między trupami, korzystając ze snu i popicia się zwycięzców, umknąć w przebraniu i schronić się do sąsiedniej wsi Sydorówki, gdzie wieśniacy chętnie przytułek im dali. Nie trzeba dodawać, że kasa została zrabowana, a zamek i miasteczko splądrowane. Rozpasanie się zbójeckie hajdamaków w Łysiance było prawdzi-wie wściekłe i już można było mieć przedsmak tego, jakie zwycięstwa będą święcić dalej. W Łysiance był kościółek drewniany księży franciszkanów. Po zrabowaniu go hajdamacy powiesili na belce razem księdza, Żyda i psa z napisem następującym: „Lach, żyd i sobaka, wse wira odnaka”. W taki sposób mieszańce Hunów i Tatarów manifestowali swoją prawowierność religijną.

Potem już tylko rzeź humańska mogła nastąpić. W tamtą też stronę podążył Żeleźniak. Zuchwałe wystąpienie Żeleźniaka, łatwe skupienie się koło niego żywiołów bądź od dawna już czynnych w hajdamaczyźnie lub zachęconych brakiem wszelkiego oporu, działało odurzająco na innych. Watażkowie wyrastali jak grzyby po deszczu i rozbiegali się za „dobrem” po różnych kątach nie-szczęsnego kraju. Działalność ich bynajmniej nie była jednolita: każdy z nich najczęściej w miejscu swoim rodzinnym rozpoczynał i kończył karierę — hulał, pił, mordował bez pamięci. Byli to po największej części oczajdusze siczowi, ludzie bywali, których łowienie ryby na gardach lub na Prognojach nie zadowalało wcale. Do takiej kategorii bohaterów należał Semen Nieżywy. Pochodził on z Czehryńszczyzny, spod monasteru motro-neńskiego, patrzył na wszystko co się tam działo, a więc był poniekąd uczniem Melchizedeka. Pochodził ze wsi Mielniki, leżącej w trójkącie między Żabotynem, Medwedówką a Subotowem i był z rzemiosła garncarzem, nie właścicielem warstatu, lecz robotnikiem najemnym jakiegoś Artema.
(...)
Po kłótni z Hajdaszem, znalazł się Nieżywy w Kaniowie. Tu Kozacy dworscy przystąpili do niego. Skupieni w mieś-cie mieszkańcy zamknęli się w zameczku. Hajdamacy, nie mogąc ich zdobyć, podpalili domy dokoła, od których zapaliły się budynki zamkowe i w ten sposób zmusili oblężonych wyjść stamtąd. Na wyszłych napadli hajdamacy, łącznie z Kozakami rzucili się na bezbronnych i rzeź śród nich sprawili. Część niedobitków zdołała uciec przez Dniepr do posiadłości rosyjskich; tam także znalazł się gubernator kaniowski Nowicki.

Spędziwszy czas niedługi w Mosznach i Kaniowie, Nieżywy, pominąwszy Czerkasy, niejednokrotnie już odwiedza-ne przez hajdamaków, przeniósł się ze swoją watahą w miej-sca rodzinne. Tu pozostawały z większych miast Czehryn i Kryłów, nie splądrowane jeszcze. Nieżywego nęcił Kryłów, gdzie schroniło się na rosyjską stronę dużo Polaków. W polskim mieście nie zastał nikogo, ale nabiwszy sobie głowę gramotą Melchizedeka, był tego przeświadczenia, że działa z polecenia carowej. W Medwedówce przeto jeszcze siedząc, po pierwszym zetknięciu się z podjazdami nadwornej mili-cji, upojony zwycięstwem, pisał do Fedora Czorby, dowódcy pułku huzarów, że walczył pomyślnie z „konfederatami”, a teraz oczekuje na dalsze rozkazy — co robić? Wiara jego w prawdziwość ukazów była tak wielka, a chęć dopomaga-nia do niszczenia Lachów i Żydów tak gorąca, że przyszedłszy do Kryłowa, gdzie spodziewał się znaleźć dużo lackiego i żydowskiego „dobra”, gdy się dowiedział, że wszyscy schronili się na stronę rosyjską, tak się tym obraził, że niezwłocznie wysłał do komendanta Horwata bardzo ostry list. Dziwił się w owym liście watażka hajdamacki, w jaki sposób komendant rosyjskiego posterunku może dawać „niewiernym” nieprzyjaciołom Jej Cesarskiej Mości schronienie i przypuszczał — jakkolwiek według Szulgina posiadał duże „czucie moralne” — że chyba oni musieli wykupić się od nożów hajdamackich kubanami. Żądał przeto, ażeby cały majątek zbiegłych był wydany hajdamakom, a ludzie „chociażby nawet śpiący”. Wszystko się miało dziać nie dla jakichś celów osobistych, lecz dla tego jedynie, ażeby „wiara chrześciańska nie była profanowaną”. Ów dziwnym „czuciem moralnem” obdarzony watażka chciał koniecznie porozumieć się z komendantem Kryłowa i dlatego wywołał go dla widzenia się na „połowę grobli”. Horwat osobiście nie przyjechał, ale wysłał porucznika Manwełowa. Nieżywy, pamiętając o ukazie, w którym carowa wrzekomo polecała wyrżnąć wszystkich Żydów i Lachów „co do nogi”, żądał wydania zbiegów, a porucznik, nie mając żadnego polecenia ani uderzenia na zbiegów, ani nawet aresztowania watażki, usiłował mu wytłumaczyć, że oni są „pod opieką” rządu rosyjskiego. W krótkim czasie po owym widzeniu się, kiedy ani Czorba ani Horwat nie umieli sobie stanowczo poradzić, ten sam Czorba zachował się inaczej. Otrzymawszy wyraźne dyspozycje od rządu działania przeciwko hajdamakom, zwabił wa-tażkę do wsi Gałaganówki i tam go aresztował.

W ten sposób padł ofiarą „zdrady” watażka, obdarzony według Szulgina „czuciem moralnym” i powodujący się w działaniach swoich „ideą” obrony religii i narodowości ruskiej. Wataha jego, składająca się ze stu mniej więcej hajdamaków, wcześniej, jak się zdaje, została rozbita przez porucznika Wuicza. Pięćdziesięciu jednak zdołało umknąć, w tej liczbie i Nieżywy. Zdołał go jednak wkrótce ująć podpułkownik Czorba. Działo się to na początku lipca w r. 1768.

O innym watażce Jakubie Szwaczce, którego imię oprawił w krwawe ramy Seweryn Goszczyński, nic prawie do niedawna nie wiedzieliśmy. Snop światła na jego działalność rzucają dopiero zeznania innych współtowarzyszy walk i przygód, których los zaprowadził przed sąd kodniański. Z polskich pamiętnikarzy wspomniał jego nazwisko zaledwie Lippoman w głuchej uwadze, że watażkowie hajdamaccy już na początku kłócić się ze sobą poczęli i w tym swarze Szyło zabił Szwaczkę. Więcej o nim nic nie zapisano. Musiał to być inny Szwaczka niewątpliwie. Jakub Szwaczka był Kozakiem siczowym, z Żeleźniakiem znał się i zapewne odbywali jakieś narady — co można wnosić ze słów własnych powiedzianych przy zeznaniach, jakoby jego i Nieżywego wysłał pułkownik siczowy Żeleźniak dla wyniszczenia Polaków i Żydów. Rozwijał on swoją działalność w czworoboku między Fastowem, Wasylkowem, Wołodarką i Bohusławiem, w ten sposób, że miał zawsze Białą Cerkiew po środku. Poza te granice wychylał się niedaleko. Z jakiego punktu zaczął hajdamaczyć — nie da się stwierdzić stanowczo i zresztą nie przedstawiało by to żadnego dużego interesu ogólnego, gdyż wszędzie gdzie był, jednako znaczył drogę swoją krwią i morderstwem. Opowiedzmy jego dzieje według księgi kodniańskiej.

Zdaje się że hajdamaczenie Szwaczki rozpoczęło się pod Wasylkowem, gdyż najdalszym punktem do jakiego on dotarł na wschodzie był Trypol nad Dnieprem; cofanie się spod Fastowa i Wołodarki pod Trypol byłoby zbyt ryzykowne i dalekie, a nie miałoby celu praktycznego. Jakie były czyny tego watażki w Wasylkowie, nie wiemy dobrze, wiadomo tylko, że zamordowano tam gubernatora Staszewskiego i jego służącego Stangryłę. W Trypolu połów był obfitszy. Widocznie pojechali tam na upatrzonego. Tamtędy szła droga handlowa na Kijów.
(...)
Po tym niefortunnym starciu się stała przed nim tylko droga powrotu; na północ przed sobą miał Kijów, na południu Kaniów. Do Kijowa nie miał po co iść, a w Kaniowie już byli inni. Cofnął się tedy na Wasylków, zwiększając watahę i dopiero ucztę krwawą wyprawił sobie w Hrebinkach, pod Białą Cerkwią. W osadzie tej wymordowali wszystką szlachtę, z której utkwiły w pamięci towarzyszom Szwaczki tylko nazwisko Siemiaszki i Kondrackich. Stąd powędrowali do Fastowa i tu dopiero rozhulali się wesoło. Dzięki temu że w całej okolicy nie było wojska, a z Białej Cerkwi nikt nie śmiał głowy wychylić, Szwaczka założył sobie bezkarnie główną kwaterę w Fastowie. Tu wataha jego tak się zwiększyła, że miał już około 1000 hajdamaków — jak powiadano — pod swoją wodzą, a gospodarował tak namiętnie, że w krótkim bardzo czasie zamordował przeszło 700 ludzi. Nie zadowalniał się on bynajmniej tymi, których w miasteczku bezbronnym zastał i napadł, ale kazał sobie spro-wadzać z całej okolicy szlachtę i Żydów i płacił pogłówne — ile mógł i czym mógł. Tak, stróż nocny wsi Skryłówki, Ołeksa Koczubej przyprowadził do watażki Olszewskich, męża i żonę z czworgiem dzieci i zięcia ich Rusieckiego, za to Koczubej i jego wspólnicy otrzymali po 7 (siedem) kopijek od głowy. Szwaczka kazał wymordować całą rodzinę z wyjątkiem dwojga dziewczątek, którym darował życie z litości, ale — kazał przechrzcić na „prawosławie”. Semen Kucopał ze wsi Pałaniczyniec także przyprowadził do Szwaczki jakiegoś „pana” i jako zapłatę otrzymał konia i wołu, które do tego pana należały. Przyprowadzane do niego ofiary Szwaczka najprzód sam uderzał w łeb obuszkiem, a gdy to nie wystarczało jeszcze do odebrania twardego życia, ofiary pozba-wione przytomności, wpadały w ręce innych oprawców, z których rąk już z życiem nie wychodziły. Osobliwym faworytem jego był chłopiec do usług Wiśniowski, do którego najczęściej dostawały się takie ofiary, a on je strzelał lub dobijał. Niezależnie od tego miał watażka przy sobie całą armię maruderów i dziadów, która żyła okruszynami, po-zostałymi po hajdamakach. Osobliwą dzikością odznaczali się dziady, — żebracy (torbysznyki), którzy zajmowali się obdzieraniem trupów z resztek odzieży i tak obdartych do naga wyrzucali za obręb miasta psom na pożarcie.

Z Fastowa zrobił wyprawę na Trylisy, a wójtowi Mielnikowi wydał rozkaz przyprowadzania i łowienia wszystkich Polaków. Działo się i tutaj to samo co w Fastowie: przypro-wadzonych mordował, a niektórych chrzcił. Dalej wszakże za Trylisy nie poszedł, a powrócił do Fastowa. Mając już tysiąc hajdamaków pod swymi rozkazami, Szwaczka pomimo to nie odważył się uderzyć na Białą Cerkiew, ale widocznie postanowił wzmocnić jeszcze watahę za pomocą działania w kilku punktach i zbierania ochotników. W tym celu podzielił on kupę swoją na dwie części: połowa miała na czele watażkę Żurbę a drugą połową miał dowodzić sam Szwacz-ka. Z takim zamiarem obydwaj wyruszyli ku Błoszczyńcom. Założywszy sobie główną kwaterę w Fastowie, zrobił stamtąd wycieczkę do Brusiłowa, gdzie był klasztor ojców trynitarzy, z których jeden pozostawił nam smutny opis rzezi i wypadków zaszłych w tem miasteczku. „Pierwszy zajął to miasto hajdamaka Szwaczyszynem zwany (Szwaczka) — mówi pamiętnikarz — bo matka jego szyła koszule podobnym łotrom”. Zdaje się że Szwaczka pochodził także z niedalekiej okolicy. Napad ten miał miejsce 14 czerwca 1768. Zakończył się on zupełną ruiną klasztoru. Hajdamacy wyła-mali drzwi przemocą, kościół i klasztor zrabowali doszczętnie, a obrazy i posągi powrzucali do wody. Niektóre posągi wstawili pod koła młyńskie, tak że dla gawiedzi urządzili w ten sposób wesołe widowisko. Mnichów pozabijali i rozpędzili. Czterech z nich zdołało schronić się do Kijowa.

(...)

W grudniu r. 1768, gdy już trwogi hajdamackie uciszyły się niby, wypadek zgromadził w miasteczku Borszczajówce pod Kijowem, w zajeździe monasterskim kilku Kijowianów. Między nimi był także miejscowy mnich Łopuciński. Nie wiadomo z jakiego powodu, dość że rozpoczęła się pijatyka na dobre, w której i pokorny mnich udział przyjął niepośledni. Gdy wszyscy podpili, zaczęto dla fantazji strzelać z pistoletów i samopałów. Gorzałka, która kurzyła się im w głowie, i zapach prochu obudziły rycerskie wspomnienia i rozmowy. Śród pijatyki i strzelania przypomnieli sobie że w święto Poczęcia Panny Maryi w pobliskim polskim miasteczku Ihnatówce będzie wielki jarmark, i że byłoby dobrze urządzić tam rabunek. Mnich Łopuciński zachęcał pijanych hultajów, utrzymując, że jest to rzecz łatwa i warto rzeczywiście wyrżnąć tam Żydów i Lachów. Niedługo trwały narady, zwiększono jeszcze towarzystwo swoje ochotnikami i na furmankach w asystencji mnicha wyruszono w drogę. Pod Białogródką był posterunek rosyjski. Tu zatrzymali się wszyscy na odpoczynek w majętno-ści monasterskiej i u mnicha-ekonoma wypili jeszcze „do należytości”. Przyłączył się do nich i młody pop z Białogródki. Wyjechał wszakże wcześniej przed hajdamakami i wcześniej na jarmarku się zjawił. Wiedział on o całej wyprawie. Świerz-biał go język wygadać się, ale nie wygadał się. Odezwał się tylko wobec znajomych Żydów: „Cośbym wam powiedział, ale nie mogę; obaczycie sami”. Niedługo na to czekali. Hajdamacy musieli wszakże przejechać przez granicę. Posterunkiem dowodził porucznik Larski, znany powszechnie z tego, że nigdy się nie przetrzeźwiał, z tej też racji garnizon w Białogródce był bardzo wyrozumiały dla hajdamaków.

Gdy się przed rogatkami zjawiła kupa z przeszło dwudziestu, z mnichem na czele, pół pijanych, podoficer zamiast uderzyć na nich, doniósł Larskiemu że hajdamacy idą. Porucznik leżał w łóżku pijany. Na tę wiadomość nie podniósł się nawet z łoża, skinął tylko ręką i powiedział: Niech idą! Żołnierze, widząc dokąd pójdzie ta wyprawa, nie tylko w niczym nie przeszkadzali, lecz wypożyczyli im nawet swoje spisy i strzelby. Tak tedy, uzbrojeni w broń rosyjską, wesoło wyruszyli do Ihnatówki. Tu spotkali się znowu z popem białogrodzkim, który hajdamakom, idącym na rzeź i rabunek, dał swoje błogosławieństwo. Łatwo można sobie wyobrazić, co się stało na jarmarku, gdy uzbrojeni pijani hajdamacy wjechali na rynek. Kto tylko żył, począł uciekać. Hajdamacy oświadczyli jednak, że oni nie chcą grzeszyć i „prawosławnego narodu” rżnąć nie będą. Czynność swoją rozpoczęli od przeczytania ukazu, pozwalającego rznąć szlachtę i Żydów. Wręczono ów ukaz jakiemuś diakowi, który go śród rynku zgromadzonemu prawosławnemu ludowi na głos przeczytał. Potem dopiero rozpoczął się rabunek i morderstwa. Przede wszystkim rzucono się do piwnic, wytoczono beczki z gorzałką i zaczęli pić kto tylko chciał i ile chciał i dopiero pijani hajdamacy z pijanymi jarmarcznymi hultajami rozpoczęli mordownię. Gdy w Ihnatówce wyrżnięto wszystkich, hajdamacy kolejką odwiedzali wsie sąsiednie: Horenicze, Łuczankę, Petrasze, Nekrasze i i in., gdzie rzeź i rabunek sprawiali. Rozbestwione hajdamactwo pastwiło się w sposób ohydny i przekraczający granice uczuć ludzkich. 

Jakiś Nestor, parobek klucznika cerkwi w Białogródce, polanem zabił leżące pod karczmą żydowskie dziecię w powiciu. Przedtem już zamordowano matkę tego dziecka. Ów Nestor tym samym polanem, którym dziecko zamordował, począł bić zimnego już trupa matki. Inne sceny, równe tylko co opisanej grozą, powtarzały się bardzo często i opisywać je byłoby to krew do krwi dodawać. Bohaterem tych rzezi i pijaków, pobłogosławionych na rzeź, był jakiś Zając, który się nazwał Szwaczką. Ponieważ imię to było głośne w Fastowie i okolicy, w ten sposób oszukańczy usiłowano stworzyć koło renomowanego watażki większą partię. Prawdziwy Szwaczka, jak wiemy, był knutowany i z Kijowa wysłany. Cały napad na Ihnatówkę i świadome podsunięcie Zającowi nazwiska Szwaczki były już dawno ukartowane. Na trzy tygodnie przed rzezią ekonom monasterski i horodniczy białogrodzki w jednej osobie przygotawiał grunt do udania się zamiaru. Rozgłaszał on o tym, że carowa kazała Szwaczkę wypuścić z „pod karaułu”, obdarzyła go tytułem pułkownika i dała mu władzę rżnąć Lachów i Żydów. Na dowód swej łaski odebrała od generał-gubernatora kijowskiego, który knutował Szwaczkę i rwał mu uszy i nozdrza, dwa ordery, a oddała je Szwaczce. Ten sam mnich bogobojny namówił Zająca — jak się domyślać można, posiadającego także rwane nozdrza i uszy — do przyjęcia na siebie nazwiska Szwaczki i do wycieczki na jarmark ihnatowiecki.
(...)
Z Byszowa Bondarenko nie poszedł na południe, na Fastów, gdyż tam gospodarował Szwaczka, ale cofnął się na północ i pociągnął na Andrijówkę do Różowa. W Andrijówce zamordowali jakąś szlachciankę, którą nieznany chłop przywiózł do watażki, ale nim padła pod nożami hajdamac-kimi, dwa dni ją trzymali przy sobie. Stąd już podążyli do Różowa. Mieli jednakże drogę wy-tkniętą dalej na północ przez Makarów i Dymir w głąb lasów poleskich. W Makarowie zatrzymał się dłużej. Tu czuł się bezpieczny, bo nie było żadnej obrony. Na wieść o zbliżeniu się hajdamaków do Makarowa, wszyscy uciekać poczęli. Na samym wjeździe jednak spotkali się z rodziną żydowską, która nie zdołała uciec. Składała się ona z ojca, matki i trojga dzieci — chłopców. Nawrócono ich do miasta. Oni też padli pierwsi ofiarą. Na grobli zamordowali Żyda i dwóch synów, a z matką i jednym synem podążyli dalej. Żydek błagał o litość. Obiecano mu darować życie, z warunkiem, że zastrzeli własną matkę. Żydek nie wahał się długo — zastrzelił. Czyn ten tak się podobał Bondarence, że odważnego Żydka obiecał ochrzcić i wziąć do usług do swojej osoby. W Makarowie wymordowano wszystkich Żydów i siedmiu szlachciców. Gdy zabrakło na miejscu ofiar, rozesłano za nimi chłopów po okolicy. Zgromadzonych oddawano pod noże hajdamackie w Makarowie, innych posyłano do Szwaczki do Fastowa, który za szlachciców, a osobliwie za szlachcianki, płacił. Z tej też może racji chłopi niechętnie Bondarence oddawali swoje ofiary, a woleli prowadzić je do Szwaczki. Tak odprowadzano do niego z Makarowa trzy panny Strutyńskie i jakąś wdowę. Jaki los je spotkał — nie wiadomo. W Makarowie siedząc, nawiązał Bondarenko stosunek przyjazny z popem dymirskim, a skutkiem tego stosunku było to, że watażka do Dymiru się udał. Pop odwiedzał Bondarenkę w Makarowie, używając diaka swego za furmana. Narady bywały długie i częste, ale pozostawały w tajemnicy dla diaka.
(...)
Najgłośniejszą sławę zjednali sobie czterej watażkowie, których działalność hajdamacką rozpatrzyliśmy pokrótce, zatrzymawszy się z Żeleźniakiem razem na drodze z Łysianki do Humania, ażeby ten okres, od połączenia się z Gontą, rozpatrzeć oddzielnie. Wypada nam jeszcze zastanowić się pokrótce nad zagonami hajdamackimi pomniejszych watażków. Wspomniałem już niejednokrotnie, że więksi watażkowie rozsyłali na strony niewielkie oddziały, z kilku, kilkunastu, rzadko więcej ludzi złożone. Tego sposobu prowadzenia wojny nauczyli się Kozacy i ich następcy hajdamacy od Tatarów. Około dwóch trzecich pozostaje przy głównym tabo-rze, a jedna trzecia, dzieląc się na małe hufce, rozlatuje się na 8 do 10 mil w około po wsiach i miasteczkach, otacza je i zabiera mieszkańców — kobiety, dzieci, bydło, konie, owce, sprzęty rozmaite, zabijać tych tylko, którzy się bronią. Hajdamacy o tyle byli gorsi od Tatarów, że zabijali bezbronnych. Można wszakże o nich to samo powiedzieć co Beauplan mówił o Tatarach: nie wychodzą by się bić, lecz by pustoszyć i łupić. Tacy zwykli łupieżcy bądź odrywali się od większych watah, bądź własne watahy niewielkie tworzyli, rabując i mordując bez miłosierdzia. W domu trudnili się najpodlejszym rzemiosłem, a wziąwszy nóż hajdamacki w ręce, hulali i stroili się tylko za zrabowane pieniądze, ro-zumiejąc pańskość i wolność w bezbrzeżnej swawoli. Wyliczymy tu kilku znaczniejszych watażków, których nazwiska zapisane postały w księgach sądowych lub w pamięci ludzkiej.

W okolicy Kozackiej Doliny i Łysianki gospodarował jakiś Nos, rabując wsie sąsiednie. Iwan Czorny był atamanem watahy Żeleźniaka, miał zaledwie ośmiu ludzi pod swoją komendą i z nimi pustoszył Smilańszczyznę (...) Iwan Romanczenko grasował w Czerkaszczyźnie. Spólnicy jego wypraw zeznawali, że zajmowali się przeważnie rabunkiem bydła włościańskiego i włościan — co sami włościanie zeznali. Remeza przywędrował spod Międzyrzecza do wsi Werbowca i tu sformował sobie niewielką watahę z tym „jeżeli się nie uda”, można będzie przesiedlić się do Hetmańszczyzny i wstąpić do pułku „pikinierów”. Gdy się wszakże kupa zwiększyła, a nie było jej czym karmić, zrabował przede wszystkim Werbowiec, a stamtąd ruszył pod Papużyńce. Tu zaatakowany został przez nadwornych Kozaków humańskich i w potyczce życie położył. Jeremi Łupuł rabował w Humańszczyźnie zarówno szlachtę i Żydów jak włościan, a życie swoje bohaterskie zakończył w więzieniu w Kodni. Bohun i Dżurdża, znęceni pożarem ukraińskim, przywędrowali aż z Hetmańszczyzny i bawili się rabunkiem w okolicy Łysianki. Wasyl Szełest kręcił się w Smilańszczyźnie. Podanie ludowe wiąże nazwisko jego z początkiem Koliszczyzny. Wybitnej roli jednak w ruchu hajdamackim nie odegrał. Miał on przyjść z Siczy z dwoma przyjaciółmi, Gnidą i Łuskonogiem. Gnida został w łebedyńskim monasterze, Łuskonoh poszedł do moszeńskiego, a Szełest został „posłusznikiem” w motroneńskim monasterze. Tu robił zapasy broni i odzieży dla hajdamaków. (...) Dużym rozgłosem odznaczył się watażka Mykita Moskal, dzięki nie wielkości swojej watahy, lecz awanturze osobistej. Wiadomość o nim przechowała tylko Kodniańska. Rozpoczął on działalność swoją zdała od centrów ruchu hajdamackiego, na własną rękę. Szczegółów o nim, jak i o większości równych jemu awanturników, braknie zupełnie. Zjawia się on nagle we wsi Malinkach, niedaleko Pohrebyszcz. Majętność ta, należąca do rodziny Krzyżanowskich, była w dzierżawie u jakiegoś Grabowskiego. Gdy doszedł do niego słuch o rabunkach i rzeziach hajdamackich, zamyślał zapewne umknąć i w tym celu popakował do skrzyń wszystko, co miał najlepszego. 

Okoliczność ta zwróciła uwagę „gromady”, krzywym okiem patrzącej na dzierżawcę i zażądała od popa miejscowego, który był skłonny owe skrzynie biednego dzierżawcy przechować u siebie, ażeby tego nie robił. Taki wrogi nastrój gromady nie zapowiadał nic dobrego. Gdy pop odmówił usługi, Grabowski zawiózł rzeczy do lasu i tam zakopał. Był jednak ktoś ciekawy, który to wszystko widział. Ów Mykita Moskal dowiedział się o wszystkim od włościan malinkowskich, z którymi porozumiewał się. Malinki wówczas były głuchą, bezbronną wsią. Watażka wyczekał do chwili, gdy Grabowskiego w domu nie było, a na gospodarstwie pozostała młodziutka jego bratanica ze starą ciotką. Na bezbronny dwór napadł Mykita, a piękna siostrzenica Grabowskiego od razu wpadła mu w oko. Zatrzymał ją przeto w areszcie, a furmanki folwarczne wysłał do lasu po rzeczy. W gromadzie miał chętnych pomocników. Ochotnicy pojechali i w krótkim czasie przywieźli z lasu skrzynie. Watażka rozgospodarował się w domu, co się zowie. Kazał porozbijać skrzynie, wyjął stamtąd ubranie męskie i kobiece i rozpatrując się w tych skarbach, powziął zamiar — godny hajdamaki. Niedługo myśląc, oświadczył spłakanej i przestraszonej dziewczynie, że się z nią ożeni. Ubrał się sam w najpiękniejszy kontusz i kazał ubrać pannę młodą. Ale — była przeszkoda. 

Trzeba było przechrzcić najprzód pannę młodą na „prawosławije”. Robił sobie, co chciał, nikt mu nie przeszkadzał. Gromada, prowadzona zarówno sympatią jak i obawą, ażeby watażka przez zemstę, w razie oporu, nie splądrował i z ogniem nie puścił wsi, witała Mykitę chlebem i solą. Oczywiście obrządku dokonał pop miejscowy Hryhor Pilipowicz. Watażka nie zadowalniał się wcale przechrzczeniem panny młodej, ale pragnął jeszcze dokonać tego obrządku i na staruszce ciotce. Kobiety stawiły opór. Trzeba było trzymać je przemocą. Starą ciotkę trzymali przeto Prokop Hołowka ze starą popadią, a pannę — jeden z hajdamaków i młoda popadia. W ten sposób dokonano chrztu i sakramentu małżeństwa. Po czym dopiero rozpoczęła się uczta poślubna. Gorzałki było pod dostatkiem zarówno w piwnicy arendarza jak i posesora. Hajdamacy hulali z malinkowskimi chłopami. Piwnica Grabowskiego była także zaopatrzona w wina. Na smakach Imć pan Mykita niedobrze się znał, ale próbował wszystkie gatunki: butelki z winem, które mu nie smakowało, rozbijał. W czasie takiej uczty watażka wystąpił z mową: „Pańszczyzny — mówił — już robić nie będziecie; żyto i wszelkie zboże zbierajcie na własną korzyść, siano koście tylko dla siebie; świnie pańskie możecie kłóć i jeść, wiele chcecie”. Gromada ogromnie cieszyła się z tego że posiada już „inszych paniw”.
(...)
Jakiś Maksym, Zaporożec, grasował na Polesiu z Płyhanenką i Saczkiem. Stefan Głowacki rabował włościan w Szpole i Bohusławiu. Klim Szczerbina robił wycieczkę z Kijowa do Motowidłówki i brał udział w rabunku Trylisów. Wyliczać wszystkich było by to stratą czasu. Ponieważ jednak do tych drobnych watażków nie wrócimy, należy pod-nieść rys jeden wspólny im wszystkim, to jest bezbrzeżną lekkomyślność i rozhukanie ich, dające się pohamować tylko siłą. Owo pragnienie Nieżywego pozostania „panem” bodaj przez dzień jeden jest rysem moralnym wszystkich watażków, a dodać należy, że „państwo” rozumieli tylko w znaczeniu wyuzdanej swawoli. O ile można zorientować się w planie ruchów hajdamackich, miał on na celu podniesienie całej ludności ukraińskiej przeciwko „panom i Żydom”. Byłby to powrót do tradycji Chmielnickiego, z tą różnicą, że jako oparcia dla tych zamia-rów nie było już wojska kozackiego. Trzeba je było stworzyć z tłumu czerni. Ażeby zaś czerń pociągnąć za sobą, należało rzucić takie hasło, które by instynktom tłumów najbardziej odpowiadało. Nie mogło wystarczyć samo wezwanie niezna-nych zupełnie ludzi do rżnięcia Lachów i Żydów, trzeba było tym tłumom dać jeszcze jakieś realne zadowolenie. Takim był bezkarny rabunek i bezkarna swawola. Dzięki słabości państwa polskiego i intrygom politycznym stało się to możliwe.

Watahy hajdamackie, które rozpoczęły swoją działalność na wiosnę roku 1768, z kotła czehryńskiego rozbiegły się w różne strony, zwiększając się po drodze żywiołem miejscowym. Żeleźniak tedy udał się na Humań, Nieżywy na Kaniów, Szwaczka na Fastów. Inne watahy wyruszyły w kierunku Bohu w województwo bracławskie i na północ Kijowszczyzny. Szły one zupełnie tatarską metodą: główny oddzialik postępował linią wytkniętą, a małe zagonki, nieraz z kilku hajdamaków złożone, rabowały i mordowały na skrzydłach. Walka była o tyle trudniejsza, że z każdym zagonem trzeba było osobną staczać bitwę, lub gdy jeden zagon rozpraszał się, na drugi tylko przypadek mógł naprowadzić. Każdy watażka, dowodzący zagonem, działał niejako samodzielnie, stąd popłoch szerzył się po całym kraju.
(...)

Rzeź humańska

W jednym z poprzednich rozdziałów mówiliśmy o Humańszczyźnie w ogóle i o tych warunkach istnienia fortecy w Humaniu, jakie stworzyła dla niej wola Potockiego. Teraz musimy jeszcze słówko powiedzieć o topografii ówczesnego Humania. Miasto, jak i dziś, leżało na lewym brzegu rzeczki Humenki, zwanej także Humanką albo Umanką, która, pomiędzy Pieniążkowem a Berestowcem początek wziąwszy, płynęła do Humania, a otaczając przedmieścia i wzgórza miastowe linią wężowatą, wpadała do Jatrania, dopływu Sinej Na wiosnę krwawego roku 1768 Humań przedstawiał się jako punkt dostatecznie obronny i posiadał garnizon piechoty z 600 żołnierzy złożony, którym dowodził porucznik Lenart, jako też milicją z Kozaków, składającą się z piechoty i konnicy, pod dowództwem dwóch pułkowników, Obucha i Magnuszewskiego. Milicja była przeznaczona do uganiania się za włóczęgami i rabusiami stepowymi, a garnizon pod wodzą Lenarta trzymał straże na bramach i w więzieniu, które zawsze było przepełnione hajdamakami. Oprócz otoczenia forteczki wysokimi palisadami, posiadała ona wewnątrz miasta jeszcze jeden umocniony posterunek: był to dwór gubernatorski. Otoczony on był również palisadą i posiadał cztery wielkie narożne baszty. W jednej z tych baszt na górnym piętrze miał swoją pracownię inżynier Szafrański, przysłany przez wojewodę do zrobienia pomiarów, gdyż właśnie Potocki, na życzenie ks. biskupa Ryłły księży unickich. Był to człowiek już nie pierwszej młodości, żołnierz z profesji, który służbę swoją odbył w wojsku Fryderyka II. W obrębia forteczki nie było studni, a co dziwniejsze, nikt nie pomyślał wcześniej o tym, ażeby się w wodę na wypadek potrzeby zaopatrzyć. Na wiosnę dopiero roku 1768 poczęto ją na gwałt kopać, wybrawszy do tego miejsce koło Ratusza — nadaremnie jednak kopano: natrafiono na grunt kamienisty, ale źródła nie było. Wspominam o tym fakcie dlatego, że stał się on później dla oblężonych jeżeli nie przyczyną, to przyspieszeniem klęski.

Gdy się z wczesną wiosną rozniosły echa o tym, że jakiś Żeleźniak, otrzymawszy błogosławieństwo od ihumena motroneńskiego, począł grasować w Smilańszczyźnie, w majętnościach ks. Jana Lubomirskiego, równie obszernych jak Humańszczyzna. Mładanowicz przywołał pułk kozacki znad Siniuchy do Humania i w pobliżu rozłożył go obozem, razem z piechotą. Tymczasem przez Żydów przychodziły niepokojące wieści i odbijały się o uszy Ciesielskiego, który siedział jeszcze w Humaniu po załatwieniu sporu między Mładanowiczem a Gontą — jako pełnomocnik Potockiego. Mówiono, że Gonta miewa porozumienie z hajdamakami i że już nad Siniuchą leżącego, próbowano go zjednać dla Żeleźniaka. Wówczas sprzeciwił się temu starszy setnik Duśko, człowiek roztropny, który do tego ręki przykładać nie chciał. A na szczęście cieszył się mirem u Kozaków. Gdy mu plan połączenia się z Żeleźniakiem przedłożono, wręcz odpowiedział że: „siedem niedziel byłoby waszego panowania, a siedem lat będzie wieszania i ćwiartowania”. Duśko wszakże umarł na stepie. Ciesielski, przelękniony, wysłał gońca z żądaniem powrotu Gonty. Posłuszny setnik przyjechał. Przybyłego kazał Ciesielski okuć w kajdany i nazajutrz wyprowadzić pod szubienicę w zamiarze powieszenia. Tu się w całą sprawę wmieszała kobieta — pani pułkownikowa Obuchowa. Poczęła upewniać Ciesielskiego co do wierności Gonty, tak zaręczać, tak przekonywać, że jest niewinny, że darowano mu życie. Ten dowód przyjaźni zapamiętał sobie Gonta. Należał on do tych, którzy bodaj litość w krytycznej chwili wzbudzić w sobie mogą. Piękny trzydziestokilkuletni mężczyzna, gładki z damami, wykształcony, jak się zdaje, w polskich szkołach, nie ustępował żadnemu szlachcicowi.

Gdy pochód Żeleźniaka już się objawił wyraźnym kierunkiem, powołani Kozacy obozowali pod Humaniem. Podejrzenia co do Gonty musiały być słuszne, gdyż i w obozie stojąc, także miewał konszachty z jakimiś ludźmi, przyjeżdżającymi „z zagranicy”. Widocznie obawiał się, ażeby go nie przyłapano, gdyż nocną porą wymykał się do swoich wiosek, gdzie odbywały się jakieś narady. Obuch oskarżył go przed Mładanowiczem. Gubernator nie okazał ani przenikliwości, ani stanowczości charakteru w stosunku swoim do Gonty. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które wisiało nad Humaniem. Byli tacy, którzy już wówczas domagali się kary i usunięcia setnika, ale Mładanowicz wręcz oświadczył, że nieprzekonanego o zdradę karać nie może. Rozciągnięto tedy nad podejrzanym ścisłą kontrolę, tak dalece, że śledzono wszystkich, którzy zbliżali się do niego. Okazało się wkrótce, że Obuch miał słuszność: w obozie Gonty zjawili się popiwysłańcy z Kijowa z listami. W listach nic nie było nadzwyczajnego: narzekania na unię, żale z powodu zakazu odwiedzania pieczar kijowskich i — polecenia się przyjaźni. Aresztowano popów, ale nic przy nich nie znaleziono, a listy wydawały się Mładanowiczowi pozbawione znaczenia. Oczywiście, były one tylko pozorem i mogły nabrać doniosłości jedynie pod wpływem żywych poleceń lub rozmów. Nie badano wszakże nikogo. Gonta pozostał wolny. Ażeby zachęcić do wierności popularnego setnika, Mładanowicz dopuścił się szeregu czynów, które zdradziły nie tylko jego małoduszność, ale i tchórzostwo
 (…)
 Około dziesiątej rano dnia 17 czerwca w poniedziałek przed św. Janem pikieta dała znać, że zbliża się jakieś wojsko. Szafrański wybiegł na swoją basztę i począł przez lunetę przypatrywać się. Zdało mu się, że Gonta z pułkiem wraca. Na tę radosną wiadomość tumult zrobił się w mieście. Radość wszakże trwała niedługo. Szafrański obserwował ciągle zbliżające się wojsko. Po kilku minutach przyglądania się dostrzegł inną jeszcze kupę, nie mającą charakteru regularnego wojska, przybraną w różnobarwne stroje. Tu już nasuwały się podejrzenia, które wkrótce wyjaśniły się zupełnie, gdy Szafrański dostrzegł przyjacielskie zachowanie się Gonty z jakimś — jak się zdawało — dowódcą widzianej kupy. Owym towarzyszem Gonty był Żeleźniak. Wszelkie nadzieje rozwiały się. Zawiadomiony o tym Mładanowicz kazał alarm uderzyć i stanąć pod bronią. Stanęły regiment, Kozacy i milicja zielona. Gubernator jeszcze nie wierzył w zdradę Gonty, bo go nie dostrzegł. Tymczasem kupy hajdamackie zbliżały się do miasta od strony Grekowego Lasku i Nowego Miasta. Przejście było dość wąskie między szpitalem a jarem prowadzącym do Humenki i wałami fortecznymi, a jednak tym przejściem sunęły się do bramy kupy hajdamaków. Mładanowicz kazał dać ognia, ale strzały poszły górą i szkody żadnej nikomu nie uczyniły. Zdaje się że i puszkarze byli w porozumieniu z hajdamakami. Wówczas Mładanowicz sam stanął przy harmacie, wymierzył działo i dał ognia, — przejście całe zasłał trupami. Kilka wystrzałów oczyściło zupełnie drogę przed miastem. Hajdamacy cofnęli się za wały. Kanonada szła dalej nie dla obrony bynajmniej od hajdamaków, bo ukrytym za wałami kartacze nie szkodziły wcale, ale dlatego tylko, ażeby sygnalizować pułkownikom czas uderzenia z tyłu, stosownie do planu powziętego. Było to ostatnie złudzenie Mładanowicza. Około godziny piątej przed wieczorem przekonał się dopiero, że z Żeleźniakiem jest i Gonta. Ujrzawszy go i domyśliwszy się z przyjacielskiego zachowania się z watażką że zdradził, tak się czynem własnej łatwowierności przeraził, że zbladł i mowę stracił. Oparłszy się o bramę milczał, — nie był zdolny wydać żadnego rozkazu. Lenart wziął na siebie obronę miasta, przejętego strachem panicznym.

Rzeź pod Grekowym Laskiem, gdzie zbiegła się z różnych kątów ludność taborem się rozłożyła, już się rozpoczęła — a liczono tam około 8 tys. ludzi. W mieście zaczęli się byli wszyscy zbroić. Rozdawano broń każdemu, Żydom nawet rozdawano samopały i pałasze, a ci, którym palnej lub siecznej broni zabrakło, do długich drągów przymocowywali sobie kosy. Na wspomnienie klęski łysiańskiej męstwo przez chwilkę opanowało wszystkich. Rej wodzili Lenart i Szafrański. Szczególnie ten ostatni rozwinął nadzwyczajną energię i był jednym z tych, którzy tylko w obronie i stanowczości widzieli ratunek. Stanął z Mładanowiczem przy bramie od Nowego Miasta, gdy Lenart armatą w bramie od Humenki kierował. Oprócz tego na wałach stały działka, a przy studniach ulokowali się Kozacy, szlachta, mieszczanie, Żydzi i studenci ze szkoły bazyliańskiej. Gdy już wszyscy naocznie przekonali się o zdradzie Gonty, kobiety przestraszone rzuciły się do modlitwy i do kościołów. Ksiądz Kostecki z proboszczem miejscowym chodzili z procesją po mieście, błagając Boga o miłosierdzie i zmiłowanie. Obnoszono uroczyście posąg Matki Boskiej, ks. Kostecki, rektor, zapowiedział gotowanie się na śmierć.

Pierwszego dnia hajdamacy nie atakowali miasta — zajęci byli rabunkiem taboru i rzezią. Nastąpiła noc ciężka dla wszystkich, pełna przestrachu i trwogi — noc bez księżyca, ciemna, głucha. Skorzystano z tej ciemności i piechota wszystka, milicja zielona, dragoni, a nawet garnizon z włościan złożony i służba dworska kozacka przeszli gromadnie do obozu hajdamackiego. W ten sposób miasto zostało zupełnie bez regularnej obrony. Ci, którzy nie mogli wyjść przez bramy, przeskakiwali przez palisady i uciekali do Gonty. W Humaniu pozostali tylko szlachta i Żydzi. Ranek (osiemnastego czerwca) był smutną zapowiedzią końca: w mieście nie było żołnierza, broni i wody. Z braku wody wiśniakiem, miodem, piwem gaszono pragnienie — jakie to skutki pociągnąć mogło za sobą, łatwo było przewidzieć. Ci, którzy zostali zamknięci w fortecy, potracili głowy zupełnie i niezdolni byli ani do armaty ani do ręcznej broni. Trunki różne jednych pozbawiły przytomności, drudzy ogarnięci rezygnacją wobec nieuniknionej śmierci, szli do kościołów i synagogi szukać moralnej pociechy. Nic dziwnego że noc ta była nocą niepokoju i rozpaczy. Hajdamacy, zająwszy obóz szlachty i Żydów pod Grekowym, sami się w nim rozłożyli, ucztując i hulając po hajdamacku. Czuli się zupełnie bezpieczni. Starszyzna i Kozacy bankietowali, a gorzałki miodów i wina mieli ze sobą pod dostatkiem, bankietowali z całym bezpieczeństwem oczajduszów, którym dzień dzisiejszy wystarcza za całe życie. Konie pasły się przed obozem. Lenart, dowiedziawszy się przez szpiegów, po chłopsku przebranych, że spojeni Żeleźniak i Gonta w pobliskim folwarku nocują, spróbował jeszcze raz szczęścia. Prosił Mładanowicza, aby pozwolił zrobić wycieczkę zapewniając że mu się uda wyrżnąć pijanych hajdamaków, jako też Gontę, Żeleźniaka i wszystkich „naczałów” zbuntowanego chłopstwa. Mładanowicz nie przyjął tej propozycji. Nie tracił nadziei, że zdoła jeszcze błaganiem i przekupstwem złagodzić zdradę.

Rano tedy zwołał kahał Żydów, kazał im naładować na bryki atłasu, adamaszku sztukami, sukien cienkich, płócien i zawieźć w prezencie dla Żeleźniaka i Gonty, prosząc o miłosierdzie. Watażkowie przyjęli to wszystko, co im nie przeszkodziło wszakże zaatakować miasto ze wszech stron. Gonta wydał rozkaz sprowadzenia z najbliższych okolic Humania chłopów ze wsi z siekierami i kazał im podrębywać palisady. W tym samym czasie czerń hajdamacka jak szarańcza oblegała miasto, strzelając z samopałów, a Gonta sam we własnej osobie jeździł dokoła miasta, krzycząc: Poddawajcie się, nic wam nie będzie. Na znak przebaczenia i pokoju uwiązał do dzidy białą chustkę i tak jeździł. Mładanowicza zachęcał również do poddania się, grożąc w przeciwnym razie okropną zemstą.

Sprawą obrony kierowali Szafrański i Lenart. W ostatniej chwili Szafrański doniósł Mładanowiczowi że zabrakło kartaczów. Teraz trzeba się było już ratować układami. Zdaje się że Gonta wiedział o tym, że oblężonym braknie kartaczów. Mładanowicz pod wpływem takiej ostateczności zdecydował się znowu na pertraktacje z Gontą. W tej to zapewne smutnej i beznadziejnej chwili oblężeni postanowili odegrać przed setnikiem ostatni akt przebiegłości wojskowej. Mładanowicz zażądał widzenia się z Gontą. Postanowiono, gdy Gonta się zjawi, udawać że się chce do niego strzelać. Tej roli miał się podjąć Szafrański. Gdy zwycięski setnik przybliżył się do bramy w kilka koni od strony Nowego Miasta, Szafrański ujął w rękę zapalony lont i udawał że chce strzelić. Zgromadzona przy nim szlachta i Mładanowicz nie pozwalali mu. Taką sztuczną lojalnością chciano ratować sytuację. Inaczej niepodobna sobie wytłumaczyć zachowania się Mładanowicza — łatwowiernego, wahającego się, trwożliwego, pełnego lekkomyślnej nadziei aż do ostatka i pozbawionego stanowczości. Było to w jego duchu. Nie mogąc ratować miasta siłą, pragnął je ratować fortelem.
 (…)
 Gonta przedkładał gubernatorowi, że ma przed sobą wojsko gwarantki kraju, Katarzyny imperatorowej, — ulec mu przeto musi. Może i sam w to wierzył. Wiara we własne szczęście oślepiała go. Zdawało mu się że pod nowym sztandarem — carowej — dosłuży się większych zaszczytów niż w milicji nadwornej. Żeleźniak go bałamucił fałszywymi ukazami. Przedkładał też rzecz całą tak, jak sam rozumiał. Na dowód, że ruch hajdamacki popiera sama carowa, kazał przed Mładanowiczem rozwinąć chorągwie, na których z jednej strony był wyszyty portret imperatorowej, na drugiej ukaz szukania i rozpędzania konfederatów. Na zapytanie Lenarta co myślą z nimi robić, Gonta odpowiedział: „W ręku jestem wojska Imperatorowej”. Lenart, znać już poprzednio porozumiawszy się z Mładanowiczem, zawołał: „Poddajmy się; na chleb i na sól prośmy”. Rogaszewski nalegał jeszcze, aby strzelić do Gonty, upatrując w tym wszystkim co mówił setnik, nową próbę oszukania oblężonych. Mładanowicz nie pozwolił, opierając się na przyrzeczeniu, którego pragnął dochować; położył się na armacie, ale i tą powolnością nie uratował siebie i miasta. Wywołało to oburzenie przeciwko niemu. Mładanowicz zrezygnowany, podniósł się z armaty i powiedziawszy: „Radźcie sobie; ja idę do kościoła i oddaję się Bogu, bo tylko Bóg naszym ratunkiem” — odszedł. Takie zachowanie się jego odebrało wszystkim ducha i chęć do obrony. Z tej chwili zamieszania skorzystał także Lenart i zdołał umknąć z miasta. Co się z nim stało, jako też z Szafrańskim, którzy stali na stanowisku do ostatniej chwili — nie wiadomo.
 Gdy działa przestały strzelać, bramy były wolne od ostatnich obrońców, ludność w przerażeniu rzuciła się, jedni do kościołów, a drudzy do synagogi — hajdamacy wtargnęli bezkarnie do miasta.

Zanim przejdziemy do skreślenia tych strasznych i ciężkich chwil, jakich zgromadzeni w fortecy i mieście doznali, musimy zastanowić się nad pytaniem: jaką siłę zdołali zgromadzić hajdamacy pod Humaniem i jakimi siłami rozporządzali oblężeni? Rozmaite krążyły pod tym względem wiadomości, a często sprzeczne. Lippoman utrzymywał według świadectwa Kwaśniewskiego — które podzielali inni — że pod Humaniem było przeszło cztery tysiące zbrojnych i mających działa hajdamaków, a drugie tyle, rozproszonych po zagonach w najbliższej okolicy, bądź rozbiegło się bądź nie stanęło do taboru. Moszczyński pisał o 30000 hajdamaków. Są to liczby stanowczo przesadne. Strach ma wielkie oczy. Ci, którzy patrzyli z wałów miasta na tabor kozacki i na włóczących się pod miastem hajdamaków, nie zdawali sobie sprawy z tego, kto należy do watahy Żeleźniaka, a kto do tych, których Gonta spędził z całej okolicy do podrębywania palisady. Spróbujemy na podstawie posiadanych materiałów obliczyć najprzód żołnierza broniącego Humania. Krebsowa i Paweł Mładanowicz powiadają zgodnie, że w mieście był garnizon składający się z 600 ludzi, którymi dowodził Lenart. W tej liczbie było 300 dragonii. Oprócz tego była tzw. milicja nadworna dla obrony kraju od hajdamaków, na czele której stał Obuch, jako pułkownik, i tzw. milicja zielona, wybrana z ludności wiejskiej i przeznaczona dla konfederatów. Jak wielka mogła być milicja nadworna? Krebsowa powiada, że w Humańszczyźnie było do 2000 Kozaków. Ale zważywszy, że Humańszczyznę składało pięć guberni, z których targowicka i mohylewska (nad Dnieprem) były największe i potrzebowały dużej obrony, możemy liczyć bez błędu, że miały milicję po 300 Kozaków, razem zatem 600; dwie mniejsze po 200 — czyli 400, co czyniło łącznie 1000 Kozaków. Na Humań mogło przypaść około 1000, — zważywszy że było dwóch pułkowników i czterech setników. Paweł Mładanowicz w pamiętniku swym powiada, że Bendziński, komisarz jeneralny dóbr radziwiłłowskich, przyjechał ze Spiczyniec z żoną, siostrą Mładanowicza, i do forteczki humańskiej 500 Kozaków przyprowadził . Zatem liczba Kozaków nadwornych zbliżała się do podanej przez Krebsową.

Ponieważ żaden z pamiętnikarzy nie wspomniał o tym, ażeby do Humania przychodziły milicje z innych guberni, a do Krystynopola szło corocznie 300 Kozaków, wynika z tego, że Obuch nie mógł mieć więcej pod swoją dyspozycją nad 800. Wiedząc, że do taboru hajdamackiego uciekła piechota, milicja zielona jako też służba wewnętrzna i Kozacy radziwiłłowscy, możemy teraz obliczyć ilość wojska jaką rozporządzał Żeleźniak pod Humaniem — zatem miał: 500 milicji nadwornej, 600 piechoty, około 200 milicji zielonej i 500 Kozaków radziwiłłowskich, czyli razem około 1900 żołnierzy. Własne jego siły były znacznie mniejsze. Z Medwedowskiego lasu wyszedł mając tylko 30 hajdamaków przy sobie, był w Bohusławiu, Czerkasach, Orłowcu, Łysiance, skąd Kozacy nadworni przychodzili do niego; licząc że z każdego z tych miasteczek wyszło tylko po 100, wypadnie 400; przybyło dobrowolnie około 200 i tyleż było w zagonach — co czyni razem około 800. Połączywszy wszystkie siły przeto, mógł mieć około 2600–2700 żołnierzy pod swoim i Gonty dowództwem. Liczba ta zgadza się ze wskazówkami, podanymi przez współczesnych Zaporożców. W tym duchu dał relację na zeznaniach w Kuszu Zaporoskim Kozak Ławryn Kontarzej, będący pod Humaniem w chwili, gdy Żeleźniak już po połączeniu się z Gontą tam obozował. Od tego samego świadka wiemy, że watażka posiadał 30 chorągwi, 15 dział, a chwalił się przed nim, że „generał rosyjski Kreczetnikow dziękował mu pisemnie za to, że Humań zrujnował, a żydów i Lachów w pień wyciął”.

Teraz możemy przejść do samego aktu rzezi Humania, aktu, któremu równych pod względem barbarzyństwa niewiele naliczyć można.

Gdy Mładanowicz, zrozpaczony i bez nadziei odszedł od bramy po rozmowie z Gontą, udał się do kościoła farnego, gdzie już cała rodzina była zgromadzona, mianowicie: matka jego, żona, siostra, córka Weronika, syn Paweł i drugi młodszy Adam, przy piersi mamki. Był tu także nauczyciel domowy Pawła, Chmielewicz. Mładanowicz wszedłszy, powiedział że się widział z Gontą, że nie ma nadziei na ratunek — trzeba umrzeć. Nic innego przeto nie pozostaje, jak polecić się opiece Boga. Gdy ostatni obrońcy odbiegli od armat lub zrezygnowani odeszli, a więc wszelka obrona ustała, hajdamacy rzucili się ze wszech stron na miasto. Kto żył, tłoczył się do kościoła, dokąd wpadła zgraja Kozaków, ale kościół był tak pełny że wcisnąć się nie mogli. Wówczas jeden z nich, stanąwszy na progu, wyciągnął jołom i krzyknął: „Wspomahajte!” Kto tylko co miał przy sobie dawał — dawano worki ze złotem, bransolety złote, sztuki złote i srebrne, różne ozdoby kobiece, słowem, co kto drogiego miał, oddawał. Wtem przed drzwiami kościoła stanął Gonta. Kozak zbierający jałmużnę, odwrócił się do setnika i rzekł: „Pięknie wypraszają się Lachówki; trzeba im przebaczyć”. — „A cóż z tobą będzie, jeżeli im przebaczysz?” — odpowiedział setnik. Tymczasem z kościoła zdołali wyciągnąć Kozacy całą rodzinę Mładanowicza i ustawili przed progiem. Gubernator próbował jeszcze przemówić do rozsądku i obowiązków Gonty, przypominając mu dowody łaskawości już odebrane i te które_ mógłby odebrać gdyby obronił majętności wojewody.
 (…)
 Wtem Gonta krzyknął, ażeby wyprowadzono z kościoła resztę rodziny gubernatora. Mładanowicz, wrzuciwszy do kieszeni Weroniki woreczek, w którym było kilkaset dukatów, pozostał jeszcze na progu kościoła, ażeby się pomodlić. Nikt nie chciał wyjść pierwszy. Poczęto ofiary gwałtem wyciągać. Chwytano je pojedynczo i ustawiano przed kościołem. Weronikę Mładanowiczównę, gdy iść nie chciała, pchnął jakiś Kozak w bok spisą, — upadła i byłaby może nie wstała wcale, gdyby spisa ześlignąwszy się po żelazie sznurówki, nie zadała jej tylko głębokiej rany. Leżącą na ziemi porwał hajdamaka za włosy i na dziedziniec wyciągnął. Gonta przypatrujący się tej scenie oświadczył że tylko cztery rodziny ocaleją: Mładanowicza, Rogaszewskiego, Markowskiego i Obucha. Pierwszym wyciągnięto Rogaszewskiego.

Obietnice Gonty były tylko łudzeniem nieszczęśliwych. Sam go własnoręcznie natychmiast zamordował, wymawiając, że nie pozwalał na zasiedlanie wsi. Gdy nareszcie oderwali od modlitwy Mładanowicza i stawili go przed Gontę, setnik odezwał się, ażeby wszyscy z jego rodziny przy nim stawali, gdyż daruje im życie. Gubernator prawie nieprzytomny zapytał Chmielewicza, czy są wszyscy? Brakło matki Mładanowicza, staruszki która niezadługo przed rzezią ze Spiczyniec przyjechała. Mładanowiczowa wróciła do kościoła po matkę, ale tam już rzeź sprawili hajdamacy, — zastała ją zamordowaną, leżącą u stóp ołtarza. Wyszła tedy z kościoła, lecz na dziedzińcu natknęła się na szalejących hajdamaków; jeden z nich pchnął ją nożem i trupem położył. Widząc to panie towarzyszące jej, uciekać poczęły i schroniły się do zamku, niegdyś mieszkania gubernatora. Dwadzieścia wschodów prowadziło do zamku. Tu zmęczone i przelęknione kobiety usiadły na chwilę. Zamek już był splądrowany.

Mładanowicza z synem Pawlusiem kazał Gonta zaprowadzić do mieszkania zamożnego mieszczanina Bohatego, u którego sam stanął kwaterą. Gubernator wyprosił sobie do asystencji Kozaka, który by go przed łotrującymi hajdamakami bronił. Jakoż szedł przed nim Kozak krzycząc do spotykanych: „Nie zaczepiaj”. Tak doszli do domu Bohatego, gdzie Mładanowicz usiadł na zydelku i prosił Gontę, aby mu kazał żonę przyprowadzić, na co otrzymał wiadomość z ust jego, że już nie żyje. Droga, którą szedł Mładanowicz była wysłana trupami. Trupy były obdarte ze wszystkiego, tak dalece, że na niektórych nawet koszuli nie było. Hajdamacy przelatywali z końca w koniec. Krzyk, hałas, płacz, ogólne pomieszanie i trwoga dodawały barw temu strasznemu obrazowi. Dzieci, wybiegające na ulice, hajdamacy brali na spisy i z dzikimi okrzykami podnosili do góry. Mieszkańców, którzy się w domu zamknęli, wypędzano, a wypędzanych chwytano na spisy. Rannych i nieżywych tratowały konie, potrącali hajdamacy. Widok ten niemym uczynił Mładanowicza. Gonta zwrócił się do niego z wesołą twarzą i rzekł: „Patrz, panie podstoli, jak hulają!” Hajdamacy poczęli się cisnąć na dziedziniec, a dowiedziawszy się kogo mają przed sobą, obelgami i żartami obsypywać go poczęli. Gonta widząc to, kazał wszystkich zaprowadzić do alkierza, w którym blisko 30 osób skupiło się, mówiąc że tu będzie bezpieczniej. Około godziny drugiej po południu przyszedł Kozak i, otworzywszy drzwi alkierzyka, wywołał Mładanowicza na nowo do Gonty. Wyszedł z nim także syn Pawluś. Na dziedzińcu przy przyzbie stał koń Gonty, ubrany w pistolety, nakrycia adamaszkowe, aksamitne, atłasowe, złotem haftowane, na których błyszczały naszycia srebrne, złote i brylantowe. Po jednej stronie stali Kozacy, po drugiej Żeleźniak i Gonta.

Mładanowicz usiadł na przyzbie. Do siedzącego zbliżył się Gonta z zapytaniem: „Gdzie schowałeś pieniądze?” Gubernator odpowiedział że nie chował wcale, z obawy aby go nie męczyli — na co mu donośnym głosem a gniewnie krzyknął setnik, ażeby się rozbierał. Mładanowicz wstał z przyzby blady, oparł nogę o Gontowego konia i podał Kozakowi but do zdjęcia. Miał na sobie żupan peruwianowy na białym tle z zielonymi kwiatami, kontusz sukienny popielaty, pas turecki w karpią łuskę haftowany, białą aksamitną konfederatkę drobnym krymskim barankiem sut bramowaną. Kozak, zdjąwszy but, zerwał konfederatkę z głowy Mładanowicza, na swoją włożył, a własny kapszukowaty jołom wcisnął na głowę gubernatora. Gonta gniewnym głosem znowu powtórzył pytanie o „hroszi”. Pawluś, przeczuwając czym się to zakończyć może, rzucił się do nóg Gonty w milczeniu. Gonta zrozumiał o co chodzi i kazał odprowadzić jego w inną stronę, ażeby na męczenie i śmierć ojca nie patrzył. Dał mu do obrony Kozaka imieniem Szyło, który go zaprowadził do ratusza i tam siedzieć kazał w tym miejscu, gdzie składano zrabowane rzeczy. Na jednej kupie leżały żydowskie spódnice, na drugiej złoto i srebro, na innej ogromne stosy miedzi. Jedni przynosili zrabowane rzeczy, inni wdziewali na siebie po pięć i sześć kontuszów, kilkoma robronami konie nakrywali. Gdy jedni znosili rzeczy i ubierali się, inni odbywali polowanie na ludzi, strzelając do nich z pistoletów, biorąc na spisy lub zarzynając nożami. Ten i ów przyskakiwał do Pawlusia, aby go zamordować, ale rozkaz Gonty powtarzany przez Szyłę, powstrzymywał ich. Do wtóru tym wszystkim scenom, na które patrzył, odzywały się działa.

Pawluś, przestraszony, prosić zaczął aby go zaprowadzono skąd przyszedł. Gdy wrócił przelękniony, Szyło pocieszał go, że będzie żyć sam i jeszcze jeden z obecnych — ten, kogo sobie wybierze. Gdy to usłyszano wszyscy poczęli wyciągać do Pawlusia ręce z wołaniem, ażeby ich wyprosił od śmierci. Pawluś wybrał Chmielewicza, profesora swego. Szyło zaraz obydwóch poprowadził do cerkwi, ażeby ochrzcić, tłumacząc że inaczej żyć nie mogą. Trzeba było przejść przez rynek zawalony trupami. Okna w domach były wybite, książki, piernaty powyrzucane, a pierze z rozprutych piernatów pokrywało trupy. Szli potrącając o nie lub przestępując, a kiedy się wzdrygali, przewodnik zachęcał ich tym że to „soromnyi tiła, ne prawosławnoj wiry”. Tu spotkał się z siostrą Weroniką. Chrzest ów miał się odbyć w cerkwi św. Michała przed zamkiem.

Gonta pragnął ochrzcić całą rodzinę Mładanowicza, pozostałą jeszcze przy życiu. Rodzina ta zgromadzona była we dworze. Posłał po nich pan setnik z poleceniem przyprowadzenia do tej samej cerkwi dla dokonania obrzędu prawosławnego chrztu. W gronie tych kobiet znajdowała się Konstancja Jankiewiczówna, siostra rodzona pierwszej żony Mładanowicza, Joanna Mładanowiczówna siostra jego, 16-letnia panienka, Dorota z Mładanowiczów Bendzińska, Weronika Mładanowiczówna, córka gubernatora 18 lat mająca, późniejsza Krebsowa, i wiele innych.

Gdy je pędzono do cerkwi, Konstancja Jankiewiczówna opierała się. Kozak asystujący jej powiedział, że trzeba „perechrestytysia na naszuju wiru”. Słowa te obudziły w niej żywą wiarę i zachęciły do męczeńskiego oporu. „Raz jestem chrzczoną — odpowiedziała — dwa razy chrzczona być nie mogę”. Hajdamaka nie bawił się w dogmaty; na dowód że ma rację, uderzył ją w twarz kilka razy. „Bij — rzekła — zasłużyłam za grzechy moje”. Opór Jankiewiczówny podniósł zapał religijny innych. Hajdamaka poleciał do Gonty i oświadczył mu, że jest jedna Lachówka, która wszystkich buntuje. Gonta wzburzony cały przypędził do zamku. Zastał ją modlącą się głośno: „Boże! Pozwól mi umrzeć w tej wierze, w jakiej urodziłam się!” Zbliżył się do niej gniewny i w łeb uderzył obuszkiem żelaznym. „Gińcie, zawołała, razem ze mną! Nie ma piękniejszej śmierci, jak umrzeć za wiarę!” Gonta drugi raz ją obuszkiem uderzył i skrwawił mocno. Padła twarzą ku ziemi; Gonta pogruchotał jej głowę własnoręcznie, a inny hajdamaka przybiegłszy rozciął jej głowę toporem na dwoje.

Przykład męczeńskiej prawie wytrwałości zachęcił do oporu inne, które wolały śmierć raczej niż profanowanie na sobie sakramentu chrztu. Zginęły równocześnie: Joanna Mładanowiczówna, Dorota Bendzińska i w. in. Do cerkwi powleczono tylko na pół żywą Weronikę Mładanowiczównę, pokrwawioną i pokaleczoną, gdzie zeszła się z bratem Pawlusiem i Chmielewiczem. Przed cerkwią czekał na ten dziwny orszak pop starzec siwy; stał na progu i łzy padały mu z oczu. Hajdamacy krzyknęli na niego, aby obrzędu chrztu dokonał. Przelękły zapytał: a gdzież kumowie? Kumami będą Gonta i Żeleźniak — odpowiedziano. Nie mógł się opierać; pokropił tylko przytomnych święconą wodą, odmówił modlitwy — i na tym poprzestał.

Chrzest innych odbywano z większą uroczystością: kładziono nagich do wanny, ustrzygano włosy i kazano wyklinać „lackuju wiru”. Po tym wszystkim kazano nowoochrzczonych odprowadzić do kordegardy — tej samej, z której zbóje uciekli do Żeleźniaka. Stamtąd nazajutrz kazał Gonta przyprowadzić wszystkich do domu Bohatego, a po kolei przed sobą i Żeleźniakiem stawać. Przyszła najpierwsza pani Obuchowa i otrzymała odpowiedź: „Budesz żyty”; potem Weronika Mładanowiczówna — „Budesz żyty”; następnie Pawluś — i ten usłyszał tę samą pocieszającą odpowiedź. Żeleźniak, głaskając go, dodał: „Moja wże detyna”. Na ostatku przyszła kolej na Chmielewicza; ten równie krótki, ale inny posłyszał wyrok: „Ne budesz żyty”. Wszyscy przytomni poczęli prosić, ale obydwaj bohaterowie chwili byli niewzruszeni. Wdała się z prośby Obuchowa — i zdołała uzyskać ułaskawienie; w ogóle piękny setnik humański tak był zawsze dla niej miękki, że to wszystkich uwagę na siebie zwracało. Gonta, wzruszony prośbami pułkownikowej, odpowiedział: „Będziesz żyć Chmielewiczu, ale zostaniesz diakiem w cerkwi Preczystej”.

Gdy z taką zimną krwią rozdawał śmierć i życie tym, z których łaski niedawno jeszcze korzystał, wyszedł z izby, nagle zbladł i stanął. Opodal, w kilka szeregów ułożone na ziemi, leżały malutkie dzieci, było ich może sześćdziesiąt — mówi naoczny świadek tej sceny. Wszystkie pomordowane i odepchnięte ze wzgardą, gdy prosiły o życie dla siebie lub dla rodziców. Czyjaś ręka, litościwa czy zbrodnicza, ściągnęła je razem i długie szeregi ułożyła. W zwierzęciu obudził się człowiek. Dzieci kazał uprzątnąć, a trupy w mieście pozbierać — ale trudno było rychło wypełnić ten rozkaz. Pawluś miał zawsze do obrony Kozaka Szyłę. Gdy Gonta, poruszony rzezią niewiniątek, odjechał z Żeleźniakiem, Pawluś z przydanym sobie Kozakiem poszedł na miasto. Niepokój go pędził z miejsca na miejsce. Gdy przez rynek przebiegał z Kozakiem, natrafił na trup ojca — i poznał go. Leżał odarty ze wszystkiego, w koszuli tylko, z głową całą i odkrytą; na gardle widać było cięcie noża jak gdyby kto nitką pociągnął. Gdy chciał przypatrzyć się do ojca, Szyło popchnął go i krzyknął ażeby się cofnął. Odstąpił i poszedł ku ratuszowi. Tam Turcy, których hajdamacy oszczędzali, z litości dawali mu po garści orzechów, fig, migdałów — tym się tylko żywił. Zasłonięty opieką Szyły chodził po mieście i do dworu przyszedł; tu go odnalazł Chmielewicz i jęli się razem do przyglądania papierów. Wybrali co ważniejsze listy; chociaż się Szyło zżymał, ale hajdamacy odebrali je po drodze i do pieca, w którym chleb się wypieka, wrzucili.

Równocześnie z tymi męczarniami, jakie przebyła rodzina Mładanowiczów, odbywały się saturnalia hajdamackie w całym mieście. Gdy rodziną gubernatora i najbliższym jego otoczeniem zajęli się sami hersztowie, nad innymi znęcali się setnicy i czerń. Z równym barbarzyństwem i dzikością, jakich widzieliśmy przykłady, mordowano duchowieństwo i Żydów. Z osobliwą zajadłością uderzono na duchowieństwo katolickie i unickie. Gdy tylko hajdamacy wpadli do miasta, Żeleźniak natychmiast kazał otoczyć strażą kościół farny, kaplicę bazyliańską i szkołę żydowską, do której tłumy tłoczyły się. Piękna cerkiew przy kolegium bazyliańskim także nie uszła zbrodniczej ręki. Do kościoła wpadł w czasie mszy jakiś hajdamaka, wstąpił na ambonę, począł lżyć wszystkich obecnych i wyśmiewać obrzędy religijne. Jednych obdzierano do naga — powiada współczesny pisarz — drugich siekierami rozcinano, trzecich rozstrzelano, innym nożami, dzidami, drągami śmierć zadawano, włóczono za włosy sędziwych starców, kobiety publicznie gwałcono, niemowlęta rozdzierano.

*                  *                   *


Trudno opisać dzikość, rozbudzoną chciwością, podniecaną ciemnotą religijną i wyuzdanie swawoli, nie krępowanej żadnym jasnym dążeniem politycznym. Przy takim rozpasaniu się namiętności wychodziła na jaw nie tylko zupełna niedojrzałość historyczna tłumów hajdamackich, żądnych krwi i złota, ale uderzało raczej upośledzenie moralne, gdy te tłumy nie zdołały wysunąć na czoło ani jednego rozumnego i świadomego celu przewodnika.

Opamiętanie przychodziło za późno i miało charakter otrzeźwienia. Jaki chaos panował w tych głowach, można powziąć pojęcie z tego co się wyrywało przez pijane usta. Jedni włócząc się po ulicach i mordując krzyczeli: „Ne choczymo szoby buła laszyna”, a drudzy odpowiadali „Nie masz laszyny, są tylko dziewczęta na żony”. Tak samo jak mordowali innych, mordowali się i lżyli siebie wzajemnie. Dzikie były, jak całe to społeczeństwo, sposoby poznawania „laszyny”. Kto nie umiał pacierza cerkiewnego, nie umiał żegnać się po grecku, nie mógł chłeptać gorzałki ciepłej z miodem, nalanej do miski, kto nie posiadał śniadej cery, czyli „prawosławnoho tiła”, uważany był za Lacha — i ginął.

Nie tylko szlachta, która się schroniła do Humania, księża, dzieci, kobiety, młodzież szkolna również padła ofiarą hajdamackiego barbarzyństwa. W szkołach bazyliańskich i innych było w Humaniu na on czas przeszło 400 młodzieży uczącej się. Gdy wszyscy, kto mógł, uciekać poczęli z południowo-wschodniej części Kijowszczyzny i chronić się do tej nieszczęsnej forteczki kresowej, młodzieży pozwolono rozjechać się do domu; przeszło 200 jednakże zostało w mieście, którzy z rozmaitych powodów nie mogli odjechać. Syn Gonty w wigilię dopiero podstąpienia pod Humań hajdamaków odjechał do domu. Ci wszyscy bądź zginęli marnie, bądź rozproszyli się po wsiach okolicznych, ratując życie. Tradycja miejscowa pokazuje dotąd studnię na rynku, tę samą z której wody wydobyć nie mogli, jako grób owej młodzieży bazyliańskiej. Ci, którzy uciekli, rzadko wracali do domu. Włócząc się po lasach i żywiąc się dzikimi jagodami i czereśniami, sami przychodzili do chłopów i pozostawali u nich jako pastuchy i parobcy, lękając się powrotu do domu, a może przekładając nędzne życie nad śmierć. Długo jeszcze po owej strasznej rzezi rodzice poszukiwali swoich dzieci a dzieci rodziców — nadaremnie.

Żydzi największą może ponieśli klęskę, bo dla nich żadnej litości nie miano. Była to walka w całym tego słowa znaczeniu rasowa, gdzie jedna rasa starała się drugą zniszczyć i wytępić doszczętnie. Takie zabarwienie miały rzezie Żydów. Z ust wszystkich mieszkańców miasta — mówi współczesny pamiętnikarz żydowski — słychać tylko jęki i łkania. Takiego strasznego i smutnego płaczu nikt nie słyszał od stworzenia świata. Tysiące Żydów zamordowano, a malutkie ich dzieci wiązano razem i rzucano na ulice pod kopyta końskie.

Trzy dni strasznych i trzy nocy trwała krwawa uczta hajdamacka; przez trzy dni wytaczano krew z ludzi, a gorzałkę i miody z piwnic — i upijano się nimi. Potem dopiero nastąpiła chwila może rozwagi i uspokojenia, może przestrachu przed własnymi czynami, — dość że gwałty zmniejszyły się  (…)  Nastąpiły hulanki w obozie, na które watażkowie zapraszali niedobitków rodziny Mładanowicza. Kto tylko ocalał spoza rodziny, szedł na podarunki dla Moskalów, Zaporożców i zapewne Turków, których hajdamacy, jako związanych przymierzem z Rosją, oszczędzali. W ten sposób dostały się do rąk Moskali cztery siostry Lenartowicza, o którym bliższych wiadomości nie posiadamy, i cztery Żydówki; innych zabierali Zaporożcy. W Humaniu pozostali tyko jakaś pani Rzewuska, Obuchowa, Pawluś, Weronika i Chmielewicz, wszyscy mieszkali na przedmieściu Rakowce. Tu schroniła się także mamka z najmłodszym synem Mładanowicza Adasiem przy piersi. Rozbitki byli w ciągłej trwodze i niepewności życia, tylko jedna pani Obuchowa żyła zawsze na oczach wszystkich i „okazale” — jak mówi współczesny pamiętnikarz. Hajdamacy rozłożyli się obozem na równinie, niedaleko Grekowego Lasku, sprowadzili tam niedopite kufy miodu, wina i gorzałki i z całą lekkomyślnością barbarzyńców, nie dbających o jutro, rozpoczęli hulać. Co dzień wieczorem obowiązani byli wszyscy ocaleni być w obozie i tańcować. Do tego tańca przygrywała muzyka na trzech teorbanach, a Gonta z samą tylko panią Obuchową tańcował. Dzikie te asamble i tańce — mówi uczestnik — odbywały się o głodzie. Furaże dla żywienia zgrai hajdamackiej dostarczano z całej okolicy, a niezależnie od tego co wzięto w Humaniu, przywieziono 150 beczek wina, miodu i gorzałki. Było przy czym bale hajdamackie wyprawiać.

Większa część trupów pozostała w mieście nie pogrzebionych — jedni nie mieli czasu grzebać, drudzy uważali że zamordowani są niegodni spoczywania w ziemi. Co się dało, wrzucono do owej studni, o której już kilkakrotnie wspominaliśmy, reszta z tego co nie rozwlekły psy i zwierzęta, gniła na ulicach, zarażając powietrze. Już kilka dni trwała taka hajdamacka uczta w obozie, po której niedobitki z rodziny Mładanowiczów wracały do domu, w niepewności co jutro będzie. Los ich miał się jednak wkrótce rozstrzygnąć. Pewnego dnia wszedł ktoś do izby w której mieszkali, i oświadczył że Gonta kazał wyprowadzić „dzieci komisarskie”. Na dziedzińcu ujrzano obu watażków na koniach, a dwóch starych włościan, schylało się do nóg jednego lub drugiego i całowali je. Była to gromada ositniańska i inne, które przyszły prosić Gontę o oddanie jej w opiekę dzieci Mładanowicza. Gonta zwrócił się do proszących z zapytaniem: „Czy chcecie mieć panów?” Odpowiedzieli mu na to, że komisarz traktował ich jak dzieci chcą jego dzieci wziąć za swoje. Gonta wobec tego faktu szlachetności, czuł się poniekąd upokorzony. „Ja nie odbieram — rzekł — od nich wsi ojcowskich, ale wy nie wykręcicie się od roboty na nich”. Zgodził się oddać włościanom w opiekę dzieci Mładanowicza, ale pierwej kazał napisać „ukaz”, mocą którego, oddając dzieci gromadzie w opiekę, czynił ją odpowiedzialną za najmniejszą krzywdę, wyrządzoną sierotom, grożąc łamaniem rąk i nóg, paleniem chałup i wsi całych wraz z ludźmi, którzy w nich będą. Przeczytano ten drakoński „ukaz”, gromada zaś ositniańska, a za nią inne, zgodziły się na to. „Bierzcie ich do licha!” — zawołał niecierpliwie Gonta.

Na drugi dzień zajechały podwody z Ositnej, a na nich Pawluś, Weronika i mamka z Adasiem odjechały. W Ositnej przebrano ich w chłopskie suknie, w nocy przechowywano w komyszach. Nad bezpieczeństwem ich czuwały także gromady kuźminogrobelska, szuszkowska, ositniańska i sienicka, powtarzając dzieciom że wszystkie te wsie są ich własnością, gdyż ojciec zapłacił już za nie połowę wartości, a drugą połowę oni sami zapłacić gotowi. Rozbitki z pogromu humańskiego spędzili tu dwa tygodnie. W kilka dni wszakże po przyjeździe ich do Ositnej, zdołał przemknąć się do nich w przebraniu Chmielewicz, który był także rodzajem rządcy w powyższych włościach i przyniósł im pocieszającą wiadomość o pogromie hajdamaków przez Kreczetnikowa.

Po usadowieniu się hajdamaków w obozie i balach przy teorbanach, rozpoczęto podział i sprzedaż zrabowanych rzeczy. Hajdamacy — powiada współczesny pamiętnikarz — na beczkach w Humaniu triumf odprawowali. W obozie, z sukien bławatów, futer, różnego odzienia i wszelkich innych sprzętów, kilkanaście dużych mogił ułożono, prócz pieniędzy i zegarków, których niemała była liczba. Srebra połamanego było sześć skrzyń. Żeleźniak, prócz innych drogich rzeczy, dostał trzy skrzynie ze srebrem, które, chociaż o wiele więcej były warte, sprzedał jakiemuś kupcowi do Kijowa za 10 tys. rubli. Resztę srebra i drogiej dobyczy dostał Gonta. Wszystko inne rozebrali między siebie łupieżcy. Złoto i srebro dzielili półmiskami i miednicą. Jedwabne materie rwali w kawały. Koni spędzono stada; powozy sprzedawano po rublu, szable i pałasze żołnierskie kupcy zagraniczni płacili po kilkadziesiąt groszy. W obozie kręciło się mnóstwo kupców moskiewskich, którzy kupowali wszystko za bezcen.

Śród takich hulanek i dzielenia się skrwawionymi szatami rozpoczęło się coś podobnego do organizacji. Z chaosu bezprawia i gwałtu poczęły się wynurzać jakieś pragnienia, będące następstwem niespodziewanego zwycięstwa i wzrostu potęgi hajdamackiej, skutkiem przyłączenia się Gonty. Już zwycięstwa Żeleźniaka, a raczej rzezie bezbronnych, nasuwały mu jakieś myśli, które można by uważać za tradycje Chmielnickiego. Idąc do Humania, już może po złączeniu się z Gontą, hajdamacy odgrażali się że całą Ukrainę odbiorą od Polski i wezmą Wołyń i Podole. Gdy się przeto krwawe orgie humańskie zakończyły, gdy już nie było nikogo do mordowania, hajdamacy zatoczyli tabor. Tu przy częstych i gęstych salwach armatnich i z rusznic obwołano hetmanem Maksyma Żeleźniaka, a pułkownikiem Gontę, obu zaś książętami. Żeleźniak dostał tytuł książęcia smilańskiego; Kozak Ułasenko ustanowiony rządcą Humańszczyzny. Niedługo wszakże rządził, bo zabrawszy pieniędze na Wołoszczyznę umknął.

Gromadzenie się pod sztandarem Żeleźniaka licznych, niezdolnych do niczego, oprócz rozboju i próżniactwa kup, stało się poniekąd ciężarem. Powtórzyło się teraz to samo co już za Chmielnickiego uniemożebniło prawidłową walkę i układy o jakiekolwiek prawa polityczne. Czerń rozhukana na swawoli i rabunku nie dawała się ująć w prawidłowe i dyscyplinarne kadry, gdyż wielu z nich nie umiało nawet używać broni. Dziś taka sama czerń, niesforna i hulaszcza, zaciążyła nad zwycięstwem watażków. Wszyscy próżniacy i zbóje, zbiegli poddani, gwałtem chcieli być zaliczeni do Kozaków. Główną władzę dzierżył nad „wojskiem” Żeleźniak, on też rozpoczął wydzielanie Kozaków od czerni chłopskiej. Część, którą przeważną ilość stanowili do niedawna Kozacy nadworni, nazwał wojskiem zaporoskim, a drugą część odesłał do domów. Ponieważ po wsiach nie było już „panów”, kazał im robić pańszczyznę na siebie, na wojsko, a dla pilnowania ustanowił osobnych komendantów, których obowiązkiem było gospodarstwo prowadzić, intraty zbierać a prowianty i furaże do wojska dostarczać. Gdy wieść o zwycięstwach bez bitew i wzmożeniu „wojska” rozchodziła się po kraju, z różnych najbliższych okolic Humania poczęli przychodzić przedstawiciele gromad z żądaniem „naczalstwa”, bo Lachów już nie było. Zeleźniak posyłał swoich ludzi i dawał im surowe „prikazy” jak się mają zachowywać i w jakich stosunkach być z nową władzą.

Po wypiciu wszystkich trunków zamierzano dopiero w dalszą podróż wyruszyć — na Wołyń i Polesie, znanymi drogami, bo stamtąd sam Gonta pochodził. Gwałtowność Żeleźniaka i zapalczywość nie znały umiarkowania; on był zwykłym watażką hajdamackim, który nabrał dopiero znaczenia po połączeniu się z Gontą. Coś mu może świtało w głowie, ale dzikość i chęć rabunku brały górę nad rozsądkiem. Inaczej działo się z Gontą. Wychowany w polskiej szkole wojskowej, obznajomiony trochę z maszyną państwową i jej rozmaitymi sprężynami, dał się wprawdzie unieść zapałowi triumfów hajdamackich, ale zmierzywszy głębię przepaści, zrozumiał niebezpieczeństwo i odgadł, że wyjść z niego niełatwo. Upojenie jego trwało niedługo. Popuściwszy wodze fantazji kozackiej, zahulawszy się do niepamięci, wytrzeźwiał nagle. Trwała ta szczęśliwość hajdamacka od św. Jana do Spasa. Przekonawszy się że nie z wojskiem zaporoskim ma do czynienia, ale tylko z włóczęgami zaporoskimi, pragnął wymknąć się i ratować własne życie, ale nie mógł. Spostrzegł, że był pilnowany. Ile razy wyszedł z namiotu, o północy czy przede dniem, towarzysze wychodzili także, i gdziekolwiek tylko obrócił się — szli za nim.

Wszystko to zapowiadało bardzo smutny i bliski koniec. Hajdamacy już nie ufali sami sobie. Jakoż istotnie cios na nich zbliżał się z tej właśnie strony, z której najmniej go się spodziewali .....

Opracowanie strony:  © P.Jaroszczak - Przemyśl 2012