Tekst z miesięcznika "Uważam Rze Historia"
Na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, gdzie w latach 40. członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii (banderowcy) dokonali zbrodni ludobójstwa na Polakach, prawdopodobnie jedną czwartą ofiar stanowiły dzieci. A więc blisko 30 tys. Znacznie więcej straciło część lub całą rodzinę, leczyło się z ran i do końca życia borykało się i boryka z przeżyciami, które były ponad wytrzymałość dziecięcej psychiki, a nieraz z ciężkim położeniem spowodowanym przez zbrodnie. Są to dane szacunkowe, bowiem zebrana dotąd dokumentacja nie odzwierciedla wszystkich strat ludzkich, a często nie jest znany wiek ofiar. Zanim doszło do zbrodni ludobójstwa, narastała wrogość części Ukraińców do Polaków. Ze świata dorosłych nienawiść przeniknęła do świata dziecięcego. W miasteczku Pistyń w powiecie Kosów woj. stanisławowskiego już pod koniec lat 30. dzieci zaczęły demonstrować pogardę wobec polskich kolegów: „Córka sąsiada Ukraińca [...] opluła swoją rówieśniczkę Polkę, mówiąc do niej szyderczo »Ty Polko«". Podobna atmosfera była w tym czasie w okolicy Chołoniewicz na Wołyniu (pow. Łuck), gdzie ukraińscy chłopcy pasący krowy w lesie dotkliwie bili polskie dzieci idące do kościoła i śpiewali „Mazury do dziury, Polaki do sraki, mużyki do neba, bo ich tam potreba". Nieprzyjazne i groźne gesty odczuwane były przez dzieci jako niezrozumiałe wyrzucenie z dotychczasowego środowiska i poniżenie. A był to dopiero początek gehenny. Na razie do zniesienia.
Narasta groza
Napady bojówek ukraińskich na pojedyncze osoby i rodziny zaczęły się w 1942 r., a wiadomości o nich rozchodziły się szybko po okolicy, dorośli rozważali okoliczności, dyskutowali, czy będą następne. Dzieci przysłuchiwały się i traciły spokój. Po jakimś czasie następowała zupełna zmiana domowych zwyczajów. Na północy Wołynia już na przełomie lat 1942 i 1943 w niektórych polskich koloniach na noce wystawiano warty, czuwano, by w porę wszcząć alarm i uciec. Tam najwcześniej dochodziło do większych zbrodni. Gdzieniegdzie spano w ubraniach, by jak najprędzej zbiec. Gdy Ukraińcy zaczęli atakować całe polskie kolonie, pomimo zimy, całe rodziny, z dziećmi, i to małymi, zabierając ze sobą pierzyny i inne okrycia, nocowały w lesie, zagajnikach i nawet w polu, byle nie dać zaskoczyć się w domu, z którego niełatwo uciec. Nawet najmniejsze dzieci odczuwały lęk, płakały, stwarzając dodatkowe zagrożenie, a zimno zakłócało sen. Zima była wtedy długa, jeszcze w kwietniu w lesie leżał śnieg. Później nie było łatwo, gdy padały deszcze. Urządzano różne schowki na terenie gospodarstw, ziemne schrony w sadach, na polach, przesiadywano w stogach, krzakach, skalnych wykrotach, na bagnach. Każdy podejrzany odgłos w pobliżu kryjówki przerywał czujny sen i wprawiał w przerażenie. Niektóre dzieci chorowały. Leczono je domowymi sposobami, nie zawsze z dobrym skutkiem. Tymczasem banderowskie bojówki dopadały Polaków w kryjówkach. Wiele rodzin, przewidując, że nieunikniona jest ukraińska napaść, rozdzielało się, kryjąc w różnych miejscach z nadzieją, że ktoś z rodziny przeżyje. Niejednokrotnie, zwłaszcza w licznych rodzinach, część dzieci musiała się ukrywać bez dorosłych. Nieustające poczucie zagrożenia w dzień i w nocy trwało na Wołyniu od pierwszych miesięcy 1943 r., a w Małopolsce Wschodniej od 1944 r. Wiele rodzin nie nocowało w domach od kilku miesięcy do jednego roku. Z północnego Wołynia przenoszono się w bagniste rejony Polesia, zamieszkałe przez ludność białoruską, i w pobliże baz partyzantki sowieckiej, gdzie banderowcy już nie grasowali. Zakładano tam obozy i koczowano przez wiele miesięcy w najbardziej prymitywnych warunkach, które dziś trudno sobie wyobrazić i które nie wszystkie dzieci wytrzymały, umierając z chorób i niedożywienia. Przy spalonej wsi Budki Wojtkiewickie (pow. Stolin), gdzie stale krążyły sowieckie oddziały partyzanckie, od sierpnia 1943 r. do końca stycznia 1944 r. w szałasach żyli mieszkańcy czterech wsi z powiatu sarneńskiego: Perestaniec, Omelno, Lado i Tatynne. Jeszcze dłużej istniał obóz uchodźczy założony przy polskiej samoobronie w kolonii Przebraże (pow. Łuck). W ogromnym stłoczeniu na ogrodzonym zasiekami obszarze i pilnowanym przez grupy samoobrony rodziny z małymi dziećmi żyły w szałasach, ziemiankach i prowizorycznych drewnianych barakach nawet rok czasu. Pod wpływem coraz straszniejszych wieści, widoków zmasakrowanych ludzi, oszalałych z lęku uciekinierów spod noża i siekiery, którzy przybywali do miejsc jeszcze niedotkniętych zbrodnią, zbiorowych mogił, łun palonych gospodarstw – coraz bliżej i częściej obserwowanych – lęk narastał, przechodząc w ciągły strach. Jakimże wstrząsem dla 11-letniej Basi Targowskiej z osady Armatniów (pow. Łuck) był widok Adama Mrozickiego upieczonego przez banderowców w gorącym żużlu smolarni przy nadleśnictwie Johanów. Obraz ten prześladuje ją do dziś. Tak jak i doprowadza obecnie starszą panią do panicznego nastroju pewien szczególny kolor nieba i szczekające psy, przypominając dzień napadu na Polaków w sąsiednich koloniach latem 1943 r.