STRONA GŁÓWNA

Cisza po wielkiej bitwie

Kazimierz Gurbiel był przemyślaninem. W czasie II wojny światowej, jako dowódca plutonu karabinów maszynowych, walczył między innymi o przełamanie niemieckiego systemu obronnego pod Monte Cassino i Piedimonte. 18 maja 1944, o godzinie 9.30  patrol 12 Pułku Ułanów Podolskich pod dowództwem ppor. Kazimierza Gurbiela jako pierwszy dotarł na  zdobyty szczyt Monte Cassino. W poniższym artykule Jana Miszczaka przedstawiono jego wspomnienia odnoszące się do tamtych wydarzeń - P.J.

JAN  MISZCZAK

18 maja 1944 roku dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny. Wokół panowała głęboka cisza. Gdzieś daleko od czasu do czasurozległ się wystrzał działa, ale cóż to znaczyło w porównaniu z piekłem poprzednich miesięcy, gdy pod Monte Cassino trwała kanonada, słychać było jęki rannych i konających, a  żołnierze w nadludzkim wysiłku dążyli do zdobycia niedostępnego klasztoru Benedyktynów, w którym skrył się wróg. 

Dowódca plutonu karabinów maszynowych ppor. Kazimierz Gurbiel pogrążył się w drzemce, gdy nagle obudził go dowódca szwadronu - Panie poruczniku! Ma się pan meldować u porucznika Sandera!  Por. Sander był jarosławianinem. Zasłynął jako doskonały dowódca, który zawsze starał się tak postępować, aby ocalić jak najwięcej żołnierzy. Zwykł mawiać, że Polsce będzie potrzeba wielu ludzi... Sander zwrócił się do Gurbiela: - Kaziu, masz tu wachmistrza Wróblewskiego. On ma już przygotowany dla ciebie patrol. Pójdziesz zobaczyć, co się dzieje w klasztorze. Prawdopodobnie Niemców tam już nie ma, ale nie wierz w to za bardzo.

Ppor. Kazimierz  Gurbiel natychmiast objął dowództwo nad patrolem, składającym się z 13 podoficerów i jak stał, bez hełmu i wojskowej bluzy, ruszył w kierunku klasztoru. Było kilkanaście minut po godzinie szóstej. Przechodził właśnie przez rejon 4 kompanii 2 batalionu dowodzonego przez kpt. Bordzilowskiego, gdy ten zaoferował mu pomoc w postaci plutonu piechoty, dowodzonego przez ppor. Kądziołkę. Chętnie skorzystał z tej propozycji. Ruszyli w kierunku klasztoru. Wzgórze było okropnie zsiekane pociskami. Z oliwnego gaju pozostały tylko kikuty drzew, a skały zamieniły, się w osuwający się pył. Szli w tej przerażającej scenerii, pełni obaw, czy nagle jakiś hitlerowski szaleniec nie zechce zniszczyć patrolu miotaczem ognia. Ppor. Gurbiel kazał wachmistrzowi Wróblewskiemu pozostać z obsługą RKM-u u podnóża i osłaniać wejście. Uczynił tak, chcąc ich ocalić, aby mogli wyjść z eskapady żywi i zdać relację. Wróblewski w żadnym wypadku nie chciał się na to zgodzić. - Gdzie ty, tam ja! - powiedział stanowczo. - Albo razem wejdziemy na górę, albo razem zginiemy! Ppor. Gurbiel nie potrafił odmówić przyjacielowi spełnienia tej prośby. Zostawił więc z RKM-em młodego podchorążego - po to jedynie, aby w razie zguby pozostał choć jeden świadek wydarzeń. Przed samym szczytem polecił Kądziołce, aby ten, jako wytrawny piechur, próbował dotrzeć do klasztoru od bocznej strony, sam zaś zamierzał wejść od frontu. Kądziołka wykonał rozkaz i w rezultacie nigdy się już więcej nie zobaczyli. Prawdopodobnie długo obchodził on pola minowe i nie zdążył dojść do celu. Jego dalsze losy nic są bliżej znane...

Oto ujrzeli klasztorne mury. Około godziny 9.30 byli blisko szczytu, który przez tyle miesięcy był niedostępny dla 15 Grupy Armii wojsk alianckich, u stóp którego zginęły tysiące żołnierzy. Nadal panowała cisza, choć spodziewali się, że zaraz rozerwie ją huk wystrzałów. Szczęście im dopisało. Nikt do nich nie strzelał. Dowództwo niemieckie wcześniej już uciekło w popłochu. Ci mężni oficerowie uczynili wszystko, aby tylko umknąć Polakom, których obawiali się najbardziej. Ppor. Gurbiel pchnął klasztorne drzwi i znalazł się w prowizorycznym punkcie opatrunkowym. Zastał tam 21 rannych żołnierzy niemieckich, w tym trzech ciężko. Byli tam też sanitariusze. Wszyscy patrzyli na niego przerażonymi oczami, drżąc ze  strachu. Polski oficer znał dobrze język niemiecki, lecz rozmawiał z nimi przy pomocy tłumacza, aby zaakcentować,  że pierwszy dotarł tu Polak. - Włos im z głowy nie spadnie - powiedział, bo zwycięzcę stać na taka hojność. - Formować się do wymarszu !

Pierwszy żołnierz, który w tej bitwie wszedł na wzgórze Monte Cassino, przemyślanin Kazimierz Gurbiel, oglądał ruiny klasztoru (nie jest to informacja ścisła - patrz artykuł "Oni byli pierwsi" - P.J.) . Spacerował wśród zwałów gruzu, jakby zapominając o niebezpieczeństwie. W każdej chwili mógł się przecież spodziewać, że gdzieś zza węgla padnie desperacki strzał śmierci. Zszedł nawet do podziemi klasztoru i ujrzał tam przerażający widok. W tych podziemnych kazamatach odkrył czterech ciężko rannych spadochroniarzy niemieckich, leżących wśród skrzyń napełnionych trupami. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, że tylko szczęściu zawdzięcza, iż nie natrafił tam na pułapki w  postaci śmiercionośnych min.

Jakże cudownie pachniało majowe powietrze, gdy wyszedł z podziemi, jakby powrócił z Hadesu. Nie miał jednak czasu na rozmyślanie, gdyż ujrzał niezwykła scenę. Oto pod górę piął się major wojsk, kanadyjskich, w towarzystwie niemieckiego sierżanta. Kanadyjczyk, ujrzawszy polskiego oficera, zapytał zdumiony: - A pan co tu robi ?   Ppor. Gurbiel odwrócił się i odszedł bez słowa. Gdyby oczy zabijały, przemyślanin padłby zapewne martwy. Kanadyjczyk, który wziął ze sobą za przewodnika niemieckiego jeńca, był bowiem pewny, że pierwszy znalazł się na wzgórzu Monte Cassino. 

Mniej więcej w godzinę po wkroczeniu patrolu ułańskiego pod dowództwem ppor. Gurbiela, dotarł tam z plutonem jego starszy kolega, por. Hrynkiewicz. Jego przyjście oznajmił zdyszany goniec, ułan Józef Bruliński. który niósł ze sobą proporczyk 12 Pułku Ułanów Podolskich sporządzony z czerwonej i granatowej chusty oraz bandaża (miał być amarantowo-granatowy, z białą żyłką pośrodku). Kazimierz Gurbiel powiedział wtedy: - Jeśli przyniosłeś ten proporzec, to biegnij teraz na szczyt gruzów i wetknij go tam! Dwa razy rozkazu nie trzeba było powtarzać. Proporzec załopotał dumnie na samym szczycie klasztornych ruin. Później dopiero zawieszono tam polską flagę, a następnie angielska. Ppor. Gurbiel odetchnął z ulgą i po raz pierwszy od wielu dni, spokojnie usiadł na kamieniu. Różne myśli przewijały się w jego głowie, lecą dominowała jedna: „Czy opłaciło się tylu Polakom umierać na włoskiej ziemi?"

Dalszym ciągiem bitwy  Monte Cassino były walki  Piedimonte, w których również uczestniczył. Kazimierz Gurbiel. 22 maja 1944 r. podczas odprawy u płk. Bobińskiego, Niemcy zaczęli strzelać do „kariera", półpancernego pojazdu gąsienicowego, którym przyjechał przemyślanin. Kula śmiertelnie ugodziła wtedy Starszego ułana Bolesława Cioska. Kazimierz Gurbiel, wracając z odprawy z kpt. Kuczuk-Pileckim, podszedł do swego „kariera" i krzyknął: - Rany Boskie, Bolek zabity! Kuczuk-Pilecki zatrzymał się wtedy i powiedział: - Panie poruczniku! Dzisiaj on, jutro ja , pojutrze pan!   Na drugi dzień włączył się Gurbiel w sieć radiową, nadsłuchując komunikatów. W pewnej chwili usłyszał złowieszcze słowa: „Dowódca raków śpi". Oznaczało to, że dowódca czołgów, kpt. Kuczuk-Pilecki poległ w boju. Przypomniał sobie wtedy jego słowa: „...jutro ja, pojutrze pan". Nazajutrz. 24 maja, przypadał dzień urodzin ppor. Gurbiela. Pamiętał, co dwa dni  temu powiedział kapitan i bał się tej przepowiedni... Przeżył jednak, bo tak było mu pisane...

Pod Monte Cassino walczyło wielu przemyślan. Dziś nie wszystkie nazwiska pozostały w pamięci Kazimierza Gurbiela. Kilkunastu znał jednak osobiście i tych wymienia:

mjr Melik Safians (z pochodzenia Ormianin), rotmistrz Włodzimierz Tabaka, kpt. Tadeusz Radwański, ppor. Libich, kapral Stanisław Kusiński, ppor. Wacław Kipp, ppor. Witkowski, st. strzelec Cichocki, strzelec Kostyrka, plutonowy Jan Donocik, strzelec Henryk Tur, st. sierżant Pisarski, a także Leopold Grega - st. strzelec, kierowca sanitarki, który przewiózł do szpitali ok. 2000  rannych. Przemyśl był bardzo licznie reprezentowany pod Monte Cassino ...

7 lipca 1944 roku ppor. Kazimierz Gurbiel został ciężko ranny. Melchior Wańkowicz napisał o nim w swej książce: - Ppor. Gurbiel -  to ten, który pierwszy z patrolem ułańskim wszedł, nie zważając na nie rozpoznany teren, do Klasztoru (...) To ten, który w bitwie pod Piedimonte dowodził trzydziestu trzema karierami. To ten, który potem walcząc w kampanii adriatyckiej został ciężko ranny i amputowany...

Część patrolu ppor. Kazimierza Gurbiela (w furażerce) w ruinach klasztoru Monte Cassino.

 

 Żródło tekstu:

1. J.Miszczak  -"Cisza po wielkiej bitwie" - Przemyśl 1979.

 

Opracowanie strony:  © P.Jaroszczak - Przemyśl 2000